Sunday, October 15, 2006

Celebracja?


Nim przejdę do tego mocno już zapomnianego słowa z tytułu, powrócę jeszcze na moment do zjawiska facetów (nie widziałem w tej roli kobiet) grających na didjeridu. W USA fotografowaliśmy tzw. sztukę ulicy i jedno ogłoszonko miało taką treść :" Yeah bro... I'm totally a D.J. and a didgeridoo player and shit ". I ta krótka charakterystyka, zawarta w ogłoszeniu, dobrze oddaje to przywołane wyżej zjawisko... Dlatego tak mi się spodobały wyroby, strony internetowe i rzetelność dwóch "gości" z Gdańska, opisanych w poprzednim blogu. Zapewne są też "totally" ale nie "shit".
Miało być o celebracji... Już się tłumaczę : graliśmy specjalny koncert w ramach promocji nowej książki Olgi Tokarczuk pt. "Anna In w grobowcach świata". Wydawnictwo ZNAK wynajęło do tego piwnicę w Alchemii na Kazimierzu w Krakowie. Wszystko wyglądało bardzo obiecująco, nawet Olga zgodziła się przeczytać jeden z rozdziałów na tle naszej muzyki. To miłe zdarzenie poprzedzała dyskusja w gronie zacnych specjalistów literatury i feminizmu, były pytania od publiczności i kolejka wiernych czytelników po autografy... Pojawiła się wreszcie i nasza muzyka, a z nią na moment sama Olga czytająca fragment książki! Przed i podczas wspólnego bycia na scenie, część zorientowanych wyłącznie na literaturę osób pospiesznie opuściła salę (miała już autograf!?) i granie zakończyliśmy z tymi, którzy przyszli posłuchać nas w nietypowej ( i okazjonalnej, bo darmowej) sytuacji. Nie czepiam się , wszystko było o.k. i odbyło się według planu... ale zabrakło tego "czegoś".... celebracji właśnie. Ci co czytają i są tak wyczuleni na nastroje i przepiękne wizje Olgi nie przyswajają muzyki? A może nasza muzyka zbyt jest bliska obrazom z Jej nowej książki, że niczego się już nie spodziewali przeżyć? A może nie umiemy już takich wyjątkowych chwil celebrować, może lepiej dla wszystkich będzie jak w takich sytuacjach organizator zaprosi Kult albo Krzysztofa Krawczyka. I wszyscy spokojnie odpuszczą sobie celebracje i przyjdzie więcej osób... Bo wiadomo : ksiażka to książka a muzyka to muzyka. To tyle godzin z książkami Olgi niczego Jej fanek (na 10 osób w kolejce po autograf był jeden facet) nie nauczyły? Zadziwia mnie jednowymiarowość takiego odbioru sztuki/kultury. To po co ta piwnica i muzyka, zrobić podpisywanie książek w supermarkecie i będzie szybciej i po drodze z zakupów. Puk, puk, ludzie! pretendujący do kulturalnych i może nawet pielęgnujących przekonanie o przynależności do skrajnie wywrotowej formacji : intelektualistów. Nie wychodzi się w środku proszonego obiadu, nie żre się pulardy na schodach metra i nie pije się dobrego wina z gwinta. Trochę cierpliwości, trochę otwartości, trochę zaufania i skromności. To wszystko są warunki wstępne celebracji. Celebracja wydobywa to co może się wydarzyć, celebracja daje szanse na przyjemność i nowe doznania, celebracja pomaga wyrazić szacunek dla sytuacji, dla osoby, dla idei. Celebracja jest dla nas czymś bez czego cała ta trudna praca ląduje na śmietniku.
Bez celebracji pozostaje zimny, twardy i lekko już psujący się budyń przybrany NIKE! Smacznego...

Wednesday, September 27, 2006

megabudyń


No i po kolejnej wędrówce przez fantastyczne góry piryńskiej Macedonii. Jak zawsze po zejściu z gór do budyniowa, niezbędny jest czas na przestawienie się na oddychanie nosem...bo budyń tutaj już po dziurki w nosie własnie. Ale nie chce mi się pisać o partyjnym kupczeniu i na początek mały remanent. Jeszcze w sierpniu wracając z warsztatów na Kaszubach zapuściliśmy się na jarmark w Gdańsku. Spotkaliśmy tam dwóch zupełnie sensownych ludzi sprzedających didjeridu i bębny. Ale, ale... jakie...Zaglądnąłem na ich strony internetowe i jestem zachwycony : www.dijdrak.com.pl oraz www.krzywebebny.republika.pl - sami zobaczcie. Pozwalam sobie na tą jawną reklamę, bo jakże często to co widzę zakrawa na oszołomstwo i mitomanię wrodzoną. Nie chce mi się potem tygodniami brać do ręki didjeridu...
Druga zaległość to ciekawostka z budyniowa dla tych , co ciągle twierdzą, że nic się właściwie nie dzieje złego. Drobnostka oczywiście : black metalowy Mayhem miał zagrać w Warszawie w ramach festiwalu tej muzyki ale... nie znalazł się klub, który by się zdecydował na zaproszenie zespołu. Attila Csihar z Mayhem powiedział : "wygląda na to, że polityka i religia są w Polsce mocno powiązane. Czy to nowa forma religijnej dyktatury, czy inkwizycja?". Jasne, że nie wszyscy muszą u nas grać ale : którzy "nie wszyscy" i kto o tym będzie decydował?
Dziś dostałem pakę nowych płyt -mirrors- z wydawnictwa... będzie trochę zamieszania ale co tam, jest tak jak miało być i tyle.
Obiecuję, że od dzisiaj będę nadawał dużo regularniej. Jestem przygotowany na wezbranie budyniu : mam długą trzcinkę jak sprytny Winnetou i przetrzymam w otchłani spory kawał czasu!

Sunday, September 03, 2006

lustra

Nasza nowa muzyka już gdzieś się przekształca w małe kartonowe pudełko, opisy, płytę CD z jakąś częścią tego co nagraliśmy, tego co odczuwaliśmy przez ostatnie miesiące, może rok...
Już są pierwsze recenzje i rozmowy na temat płyty - mirrors- i powoli przechodzi ona dla nas z czasu teraźniejszego do przeszłego... Ale ten nasz czas przeszły- od czasu do czasu (i już na "zawsze") - będzie powracał jako teraźniejszy czas dla ludzi, którzy natrafią na płytę za rok, dwa, za dziesięć lat. Mam też nadzieje, że przeczucia z utworu Radio Lechistan okażą się tylko tzw. nadwrażliwością i gładko przejdziemy do piątej RP, w której jej obywatele nie będą się wstydzili pokazać twarzy. Chociaż fajnie by było, aby kilku twarzy się nie musiało oglądać...
Kot śpi na swoim miejscu (jednym z kilku swoich miejsc...), Monteverdi jest tak sugestywny, że aż słońce lekko przymglone, mapy Białych Gór (Piryn) na stole i jeszcze tyle zajęć, spotkań, uzgodnień i kłopotów. Ale są i rzeczy dodające otuchy, jak np. hasło jednego z naszych posłów : przymierze PiS i PIAST to szansa dla mieszkańców WSI i miast... Aż się chce żyć!
Budyń się pięknie rozlewa i miło plasnąć w niego od czasu do czasu. Warto zachować też pewien dystans aby się budyniową skorupą nie ofajdać. Działa jak w Matrixie... pamiętacie jak ręka Neo robiła się zimna i metalicznie połyskująca. Neo wszedł zbyt blisko w związki z budynixem - my tylko plaskamy dla zabawy i odreagowania, później oddalamy się do ciekawszych zajęć. Sami widzicie, że budyń nie podejdzie zbyt wysoko, budyń już osiąga swoje granice zalegania i powstają ścieżki ponad i poza budyniowem. Tyle razy to już przerabialiśmy.
Od ostatniego pisania mineło troche czasu ale prowadziliśmy zajęcia na Kaszubach, potem jeszcze wyjazdy Ani, troche roboty przy płycie i został już tylko tydzień do urlopu. Pewnie coś napiszemy z Bułgarii, pewnie będzie sporo fajnych fot (jedzie z nami Bogdan Kiwak), pewnie troche postoimy na głowie (jedzie z nami Ewa) ale z pewnością odwiedzimy kilka pustych przestrzeni wolnych od budyniu zwanych górami i morzem.
Ostatnio obrodziło gwiazdami, jak nie megalomański Waters to jego kolega z łkającą gitarą David i sympatia Lecha sir Elton... Swoją drogą, gdyby mi ktoś 20 lat temu powiedział, że wyłączę Watersa po 10 minutach i nie zechcę posłuchać Davida i "prawie" Pink Floyd na "żywo" to by go walnął w "papę"... I dalej : gdyby mi ktoś powiedział, że z radością będę słuchał ślicznych pogadanek entomologa z PO, a "Walensa" popierać będzie obcy Mu klasowo element lekkoduchów i wykształciuchów... I jak tu nie dziękować na kolanach postmodernistycznej kuturze, która -jak chcą studenci Ani - atakuje nas ze wszystkich stron. A "najgorszy" już ze wszystkiego jest otaczający nas relatywizm... Ale ja czuję się lepiej z relatywizmem niż z fundamentalizmem. No i od relatywizmu nikt jeszcze nie zginął, a od fundamentalizmu giną codziennie...
Jest kilka rzeczy, które zapakujemy - mam nadzieje - w pudło i szary papier i odstawimy na strych. Czasem tylko się to odpakuje i postraszy dzieci aby im narodowy socjalizm wybić z głowy i napchać budyniem aż puszczą bańki nosem...

Wednesday, August 09, 2006

Radujmy się nadzieją!

No i Sajeta 2006 poza nami... więc "radujmy się nadzieją" (to przepiękny tytuł tekstu z mojej ulubionej, lokalnej gazety codziennej, prawdziwej skarbnicy inspiracji nad którą "pochylam się z troską"od czasu do czasu!) na nową edycję Sajety w roku 2007. Ania już dała piękny opis naszej podróży na swoim blogu i mogę skupić się na muzyce.
Na Sajecie spotykają się jastrzębie i wróbelaski na jednej scenie, to jest dobra koncepcja ale - jak to bywa - o wróbelasy dużo łatwiej. Po Terrastocku 6 w USA przestałem słuchać muzyki i większość płyt jakie mamy z tamtej wyprawy leży spokojnie w nienaruszonym celofanie... Przed Sajetą "wróciło mi czucie" i miałem ochotę na posłuchanie muzyki "na żywo". Pierwszy zwiastun udanego słuchania to był Mikrokolektyw. Chłopaki zagrali bardzo konkretną, mocno osadzoną w ekstatycznym rytmie i pełną interesujących smaczków produkowanych przez legendarne maszyny Mooga, muzykę. Muzyka albo jest albo jej nie ma. Podczas koncertu Mikrokolektywu muzyka była! I już myślałem, że na tym się skończy moja frajda słuchacza gdy wiedziony przeczuciem (wzmocnionym dwoma płytami jakie mamy w domu, nie dajcie się nabrać na same przeczucia...) zasiadłem do wysłuchania perkusisty Zlatko Kaućić' a i jego kolegi : saksofonisty Trevora Watts'a. To było fantastyczne! Solo na perkusji naogół jest nawałnicą szybkich i głośnych szaleństw w typie : sypanie kartofli lub zamęczymy blaszki bośmy jazzmaniaszki... Nic z tych rzeczy! Piękna, pełna pasji i olbrzymiej wyobraźni muzyka na zestaw perkusyjny! Tak granej perkusji jeszcze nie słyszałem (wiem, wiem, w piwnicach Kazimierza nie takie rzeczy... ja i mój szwagier to nie takie sola.... tylko gdzie to jest nagrane? A może jednak to zbyt dużo piwa i paru innych drobiazgów?). Po solowej części Kaucic zajął się zestawem drobnych instrumentów perkusyjnych i zabawek ( myślałem, że tylko ja puszczam bąka podczas koncertu... cyfrowe dzieci informuję, że chodzi o bąka - zabawkę, sorry) i do sceny podeszła kobieta z wyraźnym zamiarem czytania poezji (najpewniej własnej). Już miałem w szale i przerażeniu uciekać z klubu systemem wentylacyjnym, gdy zobaczyłem kilka prostych fotek wyświetlonych z rzutnika video (coś jakby foty ze spaceru z bliską osobą) i masa pięknych dźwięków spadła na mnie znowu. Nawet widmo poezji, która wyraźnie miała zamiar się ujawnić i była nieuchronna jak solówka na gitarze elektrycznej, nie zepsuła mi tego popisu. A była to poezja, która pojawiła się jak to poezja (dobra) jakby mimochodem i na tyle, że : w sam raz! A potem na scenę wszedł drobny gość z siwym włosem i zagrał solo na saksofonie... Grał na sto sposobów ( na oddechu kołowym też i to sporo) i widać było po paru zabiegach technicznych, że słyszał coś poza tuzami w postaci Ptaszyna... W tym saksofonie była taka elegancja i tak wiele ethnocore'a (ale pewnie dlatego na fonogram roku by się w Warszawie nie załapał), że mnie zatkało. I tak ogłuszony zwisałem już z krzesła i błagałem o litość gdy do Wattsa dołączył Kaucic i zaczęli dopiero wspólny koncert... Nie ma miejsca na blogu aby opisać to co Ci Dwaj Panowie robili! Nasi jazzmani i jassdobani powinni dziękować takim muzykom bo przywracają wiarę w sztukę i prostotę. Po takim koncercie, na widok perkusji lub saksofonu nie będziemy stali przed wyborem: umrzeć w męczarniach na sali koncertowej albo zmieścić się w instalacji elektrycznej lub okienku w ubikacji. I nie napiszę Wam kim jest Watts i co robi (i z kim) Kaucic, przecież Internet jest wielki i wszystko może.
I jeszcze odpowiedź na setki zaptyań o fotografię ze świnkami z poprzedniego blogu : to wystawa sklepu mięsnego z Biecza. Pewnie ze względu na ten śmiały projekt Biecz otrzymał jakieś wyróżnienie za atrakcyjność turystyczną (no bo z pewnością nie za dobrą kawę lub jedzenie).
Ale wracając do koncertu na Sajecie, tak sobie marzę: może kiedyś w Polsce, zamiast koncertu prawie Pink Floyd, posłuchamy czegoś podobnego? Radujmy się nadzieją!

Thursday, August 03, 2006

Tolminski kolektyw

Siedzimy z Mikro Kolektywem na kawie, jak to Obiboki... Leje i jest cudowna nuda, ktorej tak mi brakowalo od wielu miesiecy. Wczoraj Francuzi dali wieczorem bardzo artystyczny montaz slowno muzyczny, laptop i zatroskane miny wielkich kreatorow sprawily, ze wyspalismy sie naprawde dlugo, dzieki sceno laptopowa!
Gory nad Tolminem jak zawsze przepiekne i o kazdej porze inne, wlasciwie nie robie fotek, bo co sie juz skladam do strzalu to przypominam sobie, ze Bogdan juz to zrobil...
TYLE NA DZISIAJ

Saturday, July 29, 2006

Uwaga F bis


Ostatni zapis (Upał) dotyczył nowych pomysłów twórców mega budyniowa. I już na drugi dzień nowe zakazy zapowiedział Dziennik. Wodzowie pis (i pewnie cały "lud pisowski") zapowiadają oznaczanie wszystkiego co trafia do masowego odbiorcy literkami. Jak cacy to A, a jak be to F, czyli od 18 roku życia. Ponadto wyszczególniono 6 rodzajów zła : przemoc, seks, narkotyki i alkohol, wulgarny język, strach i dyskryminacja. Jakie to słuszne, jakie to proste! Kaczuszko ty moja geniuszko! Oznaczy się i zło zniknie, a przynajmniej dopadnie nas dopiero od 18 roku życia.
I tak film Pasja, jak sądzę będzie miał oznaczenie F ze względu na : przemoc jaki ukazuje, strach jaki wywołuje i dyskryminację jaką opisuje. Alkohol zostanie zlikwidowany, a seks tylko w obecności księdza lub trójki świeckich legitymujących się honorowym obywatelstwem Torunia.
Ciekawe co nosić będzie symbol A ... Jak zobaczycie A - to w nogi, może to być np. Dobra Muzyka.
Oznaczenia będzie dla niepoznaki przydzielać specjalna komisja ale tak naprawdę to po nocach Wódz przeglądać będzie tysiące kaset, gazet, witryn, fotografii, filmów, programów itd. itd.
Tak długo czekaliśmy na jasne określenie co wartościowe, a co szkodliwe i : jest, jest, jest!
Czekam na Wielkiego Cenzora i właściwie to brakuje mi już tylko aby Pan Roman wznowił Młot na czarownice! Stosy od Tatr po Bałtyk!
Kiedyś opisałem jak to papuga nie chciała wracać do właścicieli i zrywała ogłoszenia o jej znalezieniu. Pośmialiśmy się, wróciliśmy z Gorlic do domu i wszystko było oki aż do wczoraj...
Siedzimy sobie na ławeczce (drewno tekowe z Vietnamu z atestem ekologicznym) przed domem i napawamy się ciepłem i nagle słyszymy .... głos papugi w dzikim winie, które rośnie na ścianie naszego kilku wiekowego domu! Nie było nam do śmiechu, wierzcie mi. Papuga u bram!
Wczoraj skończyliśmy definitywnie nową płytę Mirrors i będzie to duże F , wierzcie mi...

Thursday, July 27, 2006

upał




Jak to w Polsce egzotycznie brzmi : upał. A jednak, nie opuszcza nas nawet po powrocie z Tokaju i miejsc ciepłych niejako z definicji. Upał wyraźnie wpływa na naszych polityków , jak to się potocznie mówi " rzuca się im na głowy". Po zdanej na niedostateczny maturze, obowiązkowych mundurkach w szkołach (wiem, wiem, to nie taki zły pomysł... słucham o tym już 40 lat...) pojawiła się lista tego, co można robić w niedziele i tego, czego robić nie będzie wolno. Uwielbiam to, będziemy nielegalnie nastawiać łapkę królikowi (bo lekarze od zwierzaków nie będą mogli pracować w niedziele). Już to widzę i słyszę: telefon na prywatny numer i rozmowa prowadzona w tajnym kodzie... Np. tak - wie pan, mam kłopot, facetowi podobnemu do konia, który dodatkowo mówi, woda wylewa się uszami, czy moglibyśmy wpaść na chwilę, aby sobie to pooglądać? I już wiadomo, że chodzi o nogę królika, który spadł z balkonu babci (Nataszko, oki, oki, nic takiego się nie stało - z królikiem, bo z tym koniem jak najbardziej)... Należność wręczymy w poniedziałek lub zostawimy za rynną obok przychodni... Sklepy zatrudniające powyżej 8 osób personelu będą zamknięte i odpoczynek będzie przymusowy. Przypomina mi się fragment Dzienników Witolda Gombrowicza, ten o ratowaniu żuczków i momencie, w którym zaprzestajemy ratowania. Dlaczego 8 osób, a nie 6 lub 9, a może 12? A dlaczego w niedziele? To już mamy dyktat religijny, bo dlaczego nie jeden dzień wolny, np. czwartek. Lubię mieć wolny czwartek, pracować w niedziele, a modlić się we wtorek. Mądrale od tradycji niech będą naprawdę otwarci i wprowadzą listy obecności w kościołach. Tym, którzy będą mieli 3 nieobecności zawiąże się czerwoną wstążeczkę na ręku. Co dalej? Sami wiecie, po co nam inni niż wszyscy, wszyscy muszą być tacy sami, obcy są niebezpieczni. Potrzebna jest czystość i jednorodność. A czym się to skończy? ClaudioMagris napisał : "Czystość etniczna, jak każda czystość, jest wynikiem odejmowania i jest tym bardziej dokładna, im bardziej radykalne jest to drugie -prawdziwa czystość byłaby nicością, absolutnym zerem uzyskanym z totalnego odejmowania". Muszę przyznać, że jedna z naszych partii, która tak chciała czystości etnicznej, sama na sobie to zdanie Magrisa przetestowała. Są już bliscy doskonałości czyli zerowego popracia.
Tak więc upały ujawniają wiele ciekawych aspektów naszego życia ...
A teraz apel do tych od czystości, dobrej muzyki, walki z sektami, walki z ekologami itd. Co wy kochani myślicie, że was nie widać jak ślęczycie przy moich blogach i spisujecie obrazoburcze ( w waszej ocenie) kawałki. Nie dość, że was widać, to jeszcze zawsze wtedy coś śmierdzi. Pewnie to stara koncepcja Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej, do której tak tęskinicie. Spisujcie, spisujcie, o to mi chodzi właśnie...
A swoją drogą to środowisko jest śmieszne i zakończę taką obserwacją ; w "Rzeczpospolitej" Pan Semke (rewelacyjny i pokazowy przedstawiciel budyniowa) napisał, że coś tam coś tam "lewica jak mantrę powtarza" coś tam, coś tam... Trochę więcej dbałości o tradycję, o polskość - poprawnie powinno brzmieć " lewica jak godzinki (ew. różaniec) powtarza"... Nie powinien Pan wprowadzać obcych nam wyrazów, orientalizmów, bo to nie wiadomo, czy coś nie jest zakodowane w takim obcym wyrazie? Zadbaj Pan, panie Semke o czystość , wiadomo, że racja jest po Waszej stronie. Ja też zadbam i zaraz wejdę pod prysznic. Prysznic to taki amerykański wymysł, obcy naszej kulturze, o czym mogę zaświadczyć, gdyż często korzystam z komunikacji publicznej. Bez odbioru.

Sunday, July 16, 2006

ambient



After party Ambient fest. potrwało dla nas do drugiej w nocy i połowę niedzieli, już w domu, przespaliśmy... Kiedy redaktor Jerzy Kordowicz rozpoczynał festiwal, odruchowo zamknąłem oczy, bo tak zwykle słuchałem kiedyś jego audycji. Niezapomniany tembr głosu łagodnie wprowadził nas w świat elektronicznego i elektroakustycznego ambientu, no i scenę przejęli muzycy.
Na szczęście nie muszę pisać recenzji, bo nie było by to łatwe ale sporo koncertów wysłuchaliśmy, co w niektórych wypadkach także łatwe nie było. Mogliśmy się napawać do woli bo nasz koncert przewidziano jako ostatni akcent tej edycji Ambientu. Podobał mi się Maciej Staniecki z ekipą i potem wszyscy po trochę tak i nie (za wyjątkiem jednej ekipy, która się zapętliła dosłownie i na zbyt długo) plus kulturowy plusik dla Hybryds, który nie boi się erotyki (u nas wielu o tym myśli ale okowy budyniowe zbyt mocne). Nam przydzielam też mały plusik samowolnie, za przypomnienie co oznacza słowo ambient. W wielu wypadkach ramy i ograniczenia zbyt były wyczuwalne aby poważnie mówić o ambiencie. Montaże słowno muzyczne epatujące obrazami wojny (do tego dość dowolnie wymieszanymi) nie są moją ulubioną formą już od czasów szkolnych. Zaskoczeniem dla mnie (miłym) było, że w montażu nie użyto rejestracji archiwalnej z wybuchu bomby atomowej...
Gorlice to osobna opowieść... w kiosku na dworcu PKS wystawiono kasety i płyty z muzyką. Zaciekawiło mnie co zalicza się do szoł biznesu w takim miejscu i poraził mnie posmodernistyczny zestaw: Marek Jackowski, Necrophobic, Hey, Pod Budą, Bachleda Józef (pisownia z okładki), Elton John, Kabaret Pirania, Krzysztof Cugowski i... Andreas Vollenweider!!!
Na tablicy ogłoszeń w pobliżu naszej bazy noclegowej zauważyliśmy ogłoszenie (zobacz fotę), które co rano było zrywane. Tajemniczy sprawca czynił tak ze trzy razy i głowiliśmy się kto tak uparcie chce zatrzeć ślady papugi. I nagle, w środku nocy przyszło olśnienie - robi to sama papuga, która nie chce wrócić do właścicieli! Genialność i prostota rozwiązania jeszcze długo rozlegała się w nocnej ciszy w postaci naszych uroczych śmiechów i porykiwań. To tyle się da napisać plus ukłony dla niezmordowanego Tadka Łuczejki (dyrektora festiwalu) i polecenie szefa REQUIEM, Łukasza Pawlaka - luknijcie na requiem.serpent.pl

Thursday, July 13, 2006

schron


Radek z San Francisco przysłał troche fotek z naszych koncertów w SF i schronu przeciw bombowego z Davis (jedna z nich powyżej) i zapytał nas czy jest naprawdę tak źle jak piszemy...
Otóż tak, jest tak źle jak piszemy ale nie wyją syreny, nie ma godziny policyjnej tak jak nie ma antysemityzmu i faszyzmu. Natomiast wurzuca się Maxa Cegielskiego z radia bo zbytnio zajmuje się faszyzmem, a po co? skoro go nie ma u nas, awansuje się jednocześnie pana Pospieszalskiego aby mógł weryfikować błędne poglądy i postawy, itd. itd. Za chwilę będziemy mieli jedną słuszną Partię i cudo w postaci jednego ducha w dwóch ciałach. Tak więc jest "fajowo"!
Schron jest jakimś wyjściem i myślę, że wielu ludzi takie schrony już ma lub je buduje. Jedni maja schron w postaci pracy w Londynie, inni stałego przemieszczania się bo w ruchu tylko muskamy budyń, jeszcze inni słuchają, grają, malują lub coś tam dłubią przy innych schronach.
A jaki schron masz TY!
Skończyliśmy nagrywanie podstawowych sladów do nowego materiału dla Vivo Records, we Fladze wyszedł materiał z częścią nagrań radiowych z USA i za chwilę jedziemy do Gorlic na Ambient festiwal. Właśnie wchodzi Bogdan K. , który pomaga nam pchać ten wózek...dosłownie, wózek z instrumentami i elektroniką.
Posłuchamy trochę muzyki i wpadniemy na kawę do Biecza - taki jest plan na ten wyjazd.
Przy okazji trochę się poukłada i następny blog będzie dłuższy.

Tuesday, July 04, 2006

Wspólnota Ukrzyżowanej Miłości


No cóż, od kilku lat była i wciąż jest tzw. (z naciskiem na tzw.) dobra muzyka, ale rodzi się coś więcej, coś co będzie bardzo dobrą muzyką już za moment. Pewnie ten ruch bardzo dobrych muzyków wspierać będzie bardzo wielki minister od wszechdobra dla prawdziwych Polaków. Bo po armii dobra, która wdarła się przebojem do przedpołudniowych programów dla dobrych dzieci, nastąpić już może tylko coś naprawdę mocnego. No i oto w Krakowie wyczytałem na plakacie, że narodził się zespół wszechbardzodobra - Wspólnota Ukrzyżowanej Miłości. To budzi wiele skojarzeń i ekscytujących fantasmagorii, oj, oj, bo się zagalopuję, a "wielki człowiek przypominający konia" czuwa! Najlepiej sprzedaje się w Polsce ideologia, więc WUM ma głowy na karku. Pewnie mnie zaskarżą za obrazę uczuć religijnych? Szkoda, że nie można skarżyć za obrazę estetyki lub rozumu. Kilka osób z rządu nigdy by się nie wybroniło!
Wracając do zespołu (chyba muzycznego) to myślę, że to będzie hicior, a jak WUM brzmi po angielsku! Gdyby jeszcze wprowadzić kilka tzw. parateatralnych numerów ... miodzio!!!
Jak się dowiedziałem z tiwi, nasz Pan Prezydent dostał sraczki i nie pojechał na spotkanie z tymi, którzy jeszcze dotąd byli gotowi się z Nim spotkać (bo jak może wiecie, Brytyjczycy już zrezygnowali z uroku takich spotkań) i tym samym wystawił nas wszystkich do wiatru. Myślę, że chodzi o coś innego i głębszego, o coś co nie wszyscy łapią ale jest wyraźnie widoczne.
Chodzi mianowicie o warszawską perspektywę patrzenia na Polskę. My tu w dawnej Galicji nie bardzo się zgadzamy aby za Polskę uważać dawny zabór rosyjski i wciskać nam carskie nawyki i rosyjskie obyczaje. Zdecydowanie nie jesteśmy z Księstwa Warszawskiego, w każdym rozumieniu tego słowa. Nie odpowiada mi zauważanie wyłącznie Białorusi i Ukrainy, życzę sobie bardzo dobrych kontaktów ze Słowacją, Czechami, Austrią i Bałkanami. Chciałbym też, na skromny ale dobry początek aby prognoza pogody z Warszawy dla Polski uwzględniała tereny leżące na południe od Krakowa. Chociaż właściwie zaczyna mi to zwisać, oglądam prognozę pogody z Bratysławy.
Wcześniej czy później- przy takich przywódcach- sami się zaczniemy spotykac z kim mamy przyjemność i tak się to skończy lub zacznie. A ta sraczka to pewnie z budyniu co go z bratem nam narobili i obawiam się, że może być chroniczna.
No i ostatnia inspiracja... Raz jakoś udało mi się przetrzymać, drugi raz już było naprawdę źle ale po trzecim wysłuchaniu zwierzeń córki wielkiego naszego aktora, Marysi Peszek doszedłem do wniosku, że albo albo.... Najbardziej mnie uradował fragment, w którym Wielka Artystka wyznała, że do szołbiznesu przyszła z offu. Chodzi chyba o to, że jak ktoś nie jest z Zyrardowa, Małkinii lub Tłuszcza (czyli z Warszawy) to jest z offu, a po drugie : Pani Kochana, z jakiego offu?
No jasne, nazwisko nic nikomu nie mówiło i sam artyzm sprawił, że tivi bralo, radio bralo, szołbiznes brał i nawet teatr łaźnia nowa wzieła - bo to sztuka jak piec hutniczy, wielka i pasuje.
I to bym jeszcze jakoś w osłupieniu przemilczał szczypiąc się w dupę ale jak się dowiedziałem, że ta Artystka z offu bezkompromisowo postawiła na rzeczy trudne i eksperymentalne wręcz, a tu masz : sukces komercyjny bum, to mi budyń zaczął się pienić na ustach. No bo gdzie trafia bezkompromisowa i eksperymentująca Artystka z offu ze swą nowatorską wizją, no gdzie? Do Pana Waglewskiego oczywiście. To gwarancja nonkomformistycznych obszarów... Nie dość, że zawraca głowę, która obarczona jest dwoma młodymi, eksperymentatorami z offu, to jeszcze powiela schemat zgrany już do bólu. Dobrze, że już nie ma programu Bezludna Wyspa, bo pewnie tam by dopiero była rozmowa o offie ( a cóż to, czy tych dwóch rumianych i pucatych góralicków odeszło razem z Panią Dyrektor? - bo jakoś tak zniknęli).
Uwielbiam pana Miecugowa ale w rozmowie z Artystką robił wielkie oczy (wielkie oczy oznaczają głęboką mądrość i zrozumienie) i potakiwał z podziwem. No, wiem, jest od nas - z Krakowa, ale tym bardziej powinien wiedzieć, że off to nie Piwnica (już kilkadziesiąt lat) i widmo Przybyszewskiego w pelerynie pomykające Plantami...
A z takiego to offu przybyła nasza nowa wielka Gwiazda. Teraz na Juwenaliach w Krakowie będzie Kult i koncert MP. Bo w tym roku, chyba wyjątkowo i symptomatycznie... Żaczek nie zaprosił Manaamu, albo może ja coś przegapiłem eksperymentując na offie w Zatoce. Jak zwykle, bez rozgłosu o co dbają nasi konformistyczni młodzi buntownicy prasy.
A Gdyby Pan Miecugow chciał poznać naprawdę Inny Punkt Widzenia... i nie bał się, to służę.

Sunday, July 02, 2006

Przetrwalismy didżejów to przetrwamy i trejserów


Dziwnie dużo miejsca nasza tiwi poświęca ostatnio facetom, którzy biegają po gzymsach i przeskakują przez zapory z napisem - przejścia nie ma... Materiał w tiwi jest mało wiarygodny, a w tle pojawia się poważny głos i baja : to więcej niż sport, to styl życia... Ciekawi mnie o co chodzi - buty, nowy styl spodni z lampasami z przodu czy tylko koledzy synka pani redaktor?
No ale to pryszcz, przypominam sobie jak dj mieli zastąpić muzykę na żywo i nawet na Kazimierzu się im to nie udało! Ale bluzy i czapeczki poszły jak woda. Więc może jednak sukces kogoś to był ?
19-stego czerwca Ania obroniła pracę doktorską i teraz z kotem musimy od rana uważać aby się nie pomylić : pani doktor to, pani doktor tamto.... Także 19-stego moja córka Natasza obroniła już drugą pracę magisterską i zastanawiam się jak się mówi poprawnie do takiej osoby : megimegi czy maggister? Natasza nie czekała na krajowych łowców głów, którzy by Jej zaproponowali 623 zł za te dwa dyplomy, ze trzy opanowane języki, wrodzony ale też i nabyty talent organizatorski i wieczorem 20-stego zasypiała już w Szkocji.
23-go z tytułem doktorskim i Tomkiem R. na basie zagraliśmy na dachu klubu Plama w Gdańsku (Noc Świętojańska). Było przyzwoicie i jakoś tak miło, mam nadzieje, że i słuchającym... 1 lipca zagraliśmy w ramach Starosądeckiego Festiwalu Muzyki Dawnej i pobiliśmy rekord "starości" muzyki na tym festiwalu, prezentując nagrania mofety, która uwalnia dwutlenek węgla mający z 50 mln lat... Ciekawe czy ktoś nas pobije? Musiałby chyba podać na tacy brzmienie "wielkiego bang". Ale to chyba by się nie liczyło, bo po "wielkim bang" koniec z festiwalami, wszystkimi festiwalami i na długo. Pomiędzy tymi datami pracowałem w studiu nad dwoma płytami - jedna jest skończona i lada moment się ujawni we Fladze Świata, druga będzie gotowa za jakieś dwa tygodnie. Piszę to nie dla reklamy ale aby się trochę usprawiedliwić i przeprosić za przerwę w nadawaniu. Jako ilustrację daję szyldzik ze Szczawnicy, który na moją prośbę uwiecznił Bogdan Kiwak. Są atrakcje w tej Szczawnicy! Za kilka dni warsztat w Krynicy dla sypatyków, teoretyków i praktyków ekologii. Ja byłem przekonany, że to już nie działa ale podobno ludzie się garną do ekologii. Jakoś pozostaję jednak nieufny i napiszę jak było.
Ale na dzisiaj apel - nie dajcie się trejserom i ich mocodawcom!

Thursday, June 08, 2006

Budyniowo


Uslyszalem, że nasz wicePremier nie ma matury, a jego partyjna koleżanka jest zdania, ze szkoda takiej żywej inteligencji (jaką On niewątpliwie posiada, przynajmniej na tle swojej partii) na przygotowania do matury... Na 50 wiodących uniwersytetów na świecie, 37 jest w USA... a nasz number one czyli UJ plasuje sie w tym rankingu w trzeciej setce...
Czy to ma jakiś związek?
Dla przetrwania w tym budyniowie podrzucam sobie i Wam fotke z Bratysławy. Sina, Dano, Ania i ja z uwagą przeglądamy pierwszy numer muzycznego magazynu, który w całości jest wypełniony informacjami, wywiadami i recenzjami sceny niezależnej na Słowacji. Dlhe Diely oczywiście mają tam spory materiał.
Ta fota z żółwiem przy ostatnim pisaniu Karpaty Karpaty to ja i Budda, żółw mieszkający na Manhattanie. Fotę wykonał Tomek Bereziński w maju tego roku w Nowym Jorku... dzięki ! Żółw pochodzi gdzieś z rejonu Galapagos ale chyba całkiem dobrze mu w Ameryce.
Zmontowaliśmy już nagrania na nową płytę Karpat. Powstały w dwóch studiach radiowych podczas naszej trasy w USA i mają charakter koncertowy. To będzie coś ekstra dla tych, którzy polubili naszą ostatnią studyjną Sonic Suicide wydaną przez Vivo.
Kończę, bo szpinak się już "robi" i nie chcę przegapić. Szpinak to dobre antidotum na budyń, zapewniam Was.
Fotkę z Dlhymi Dielami powiesiłem bo wczoraj Ania piła kawkę z Nimi w ... Krakowie.
Tak to już jest... i oby tak zostało.

Tuesday, May 30, 2006

Karpaty Karpaty


No i siedzę w tym miasteczku dziwacznym i chorym.... ratuje się małą statystyką : 16 koncertów zagranych do końca maja to już jest oki ale cieszy proporcja : 12 to USA, Niemcy i Słowacja... a 4 to Wrocław (2x), Tychy i Poznań.
Właśnie wróciliśmy z małej trasy do Bratysławy i Wrocławia. W stolicy Słowacji zagraliśmy koncert na scenie A4 w ramach imprezy zorganizowanej przez pismo Vlna. W najnowszym numerze tego magazynu o sztuce (nr 25) jest duży wywiad z Ania na temat Projektu Karpaty Magiczne zatytułowany - citime sa ako nomadi - z kilkoma, świetnie zreprodukowanymi fotami Bogdana Kiwaka. Jest też recenzja naszej płyty Sonic Suicide o jakiej tylko śnić... a do tego płyta CD pt. Zvukova Vlna, na której jest m.innymi nasza muzyka.
Ten numer pisma to edycja Vysehradska i są też nasi krajanie, szczególnie cieszymy się z sąsiedztwa z materiałem dotyczącym Pawła Althamera. No i jak nie lubić Słowacji, u -nas ??? - będzie to możliwe dopiero pośmiertnie. Wyjątkowo może się przytrafić po otrzymaniu Nobla lub Oscara... ale i tak podziękujemy wtedy - w słowenczinie....
Była jeszcze miła kawa na... Dunaju. Jak zwykle na kawiarnianej łodzi, przcumowanej na wysokości naszego ulubionego hotelu Danube, spotkaliśmy się z Siną i Dankiem (Dlhe Diely), Bogdan fotografował zawzięcie, więc coś tu dokleimy za kilka dni.
Rano, po nastepnej kawie, tym razem w Instytucie Polskim, który wspierał festiwal i nasz pobyt na Słowacji, przemknęliśmy przez Czechy do Wrocławia.
Na festiwalu Energia Dźwięku działo się wiele i my pracowaliśmy też dość sporo. Dwa warsztaty dziennie i w trzecim dniu dodatkowo koncert. Gadanie z Wojckiem Czernem o mizerocie naszej sceny niezależnej, bardzo miłe gadanie z perkusistą i załogą odnowionego Robotobiboka, gadanie z...... jak to przy takich okazjach. Maciek i Arek uwijali się jak frygi i z rozkoszą kaprysiliśmy troszkę, jak to artyści.
Myśleliśmy, że to tylko w Krakowie sobie dworują z Warszafki ale na Rynku we Wrocławiu zastaliśmy wystawę pt. 160 lat bezpośredniej linii kolejowej Wrocław - Berlin.... super! To może kiedyś i do Warszawy będzie miał Wrocław połączenie kolejowe bez przesiadek...
W poniedziałek rano wskoczyliśmy do busa i około południa (po desancie Ani na UJ) dojechaliśmy w widły Dunajca i Kamienicy Nawojowskiej, do miejsca gdzie stawiają największą palmę, gdzie sanktuarium religijne urządzono na Rynku, który od ponad 700-lat był miejscem wolnym od ideologii i przyjaznym dla różnych ludzi... I tu przyszło mi do głowy, że najczęściej budyń ma kolor brunatny, czy to nie znamienne?

Tuesday, May 16, 2006

After party...


Trasa w USA zakończona i jesteśmy już w Karpatach... Troche trudno się przestawić na bardzo już zatęchły budyń rozlewający się od Warszawy. Dobrze, że Bałtyk i Karpaty są jakąś zaporą, przynajmniej na jakiś czas!
Relacje z Terrastock 6 i Mt. Shasta Tour jakie wiszą poniżej niech zostaną takie jakie są : troche poszarpane, bez interpunkcji i polskich znaków, czasem o zachwycie, a czasem o trudnych porównaniach. Słucham WFMU z NJ i jest mi tak bliskie : wiem, kto prowadzi audycję, gdzie można wypić kawę w przerwie nagrań i to, że właśnie kończą remont ulicy nieopodal wejścia. Kartkuję książkę-album Johna Suitera pt. Poets on the Peaks o obecności Gary Snydera, Philipa Whalena i Jacka Kerouaca w Górach Kaskadowych.
Przypominam sobie piękne, białe od śniegu góry na północy Kaliforni i w Oregonie. Szczególnie Mt. Shasta utkwiła mi w pamięci i to zdziwienie Larrego : jak to, skąd wiecie o Mt. Shasta? Ludzie, gdzieś z dalekich europejskich krain wpisali sobie : Mt. Shasta Tour. Skąd wiemy? Tu właśnie jest to o co chodzi! Ale wiecie : kto jest ten kto pyta, a kto słucha itd. itd. Odpowiedź brzmi : Mt. Shasta jest biała, a Dunajec przebija się przez Pieniny...
Mam piękną wizję muzyki z naszej trasy i może uda się to ujawnić jeszcze w tym roku?
Za tydzień gramy w Bratysławie na festiwalu Vlny (Fala - artystyczne pismo czytane na Słowacji i w Czechach)i we Wrocławiu na festiwalu Energia Dźwięku. Do poduszki czytam "Sny i śnienia" Natalii LL (drugą już książkę pokazującą niezwykłą pracę tej Artystki, bliższą nam także przez osobę Bogdana Kiwaka, który studiował fotografię u LL). Siłą opanowuję się aby nie plasnąć mocniej w ten monstrualny budyń ale jeszcze nie teraz, niech podejdzie jeszcze bliżej, niech objawi cały swój bezsens i kuriozalny prowincjonalizm. Z budyniem się nie walczy - po budyniu się ślizga. Wykorzystaj budyń do własnych celów, użyj budyniu jak faszystowskich plakatów, którym można dokleić drobiazg i zmienić ich przesłanie. Niech budyń popracuje trochę na nasze konto! No więc pobawmy się trochę...

Tuesday, May 09, 2006

ToNic Blues


Po koncercie w klubie Tonic ze dwa razy wpisywalem (okolo drugiej w nocy) cos niecos na bloga ale wszystko diabli wzieli... Moze to i lepiej, bo pewnie bym obrazil wiele osob. Tak wiec ostatni koncert trasy Mt. Shasta odbyl sie i wybrzmial. Bylo sporo ludzi, a gralismy w towarzystwie grup : Effi Briest i Telepathe. Effi to kilka dziewczyn grajacych na wszystkim, Telepathe to miejscowa slawa i tez graja na wszystkim (jak wszyscy tutaj). Gralismy na pozycji drugiej i poszlo (dla nas) dosc mocno. Dla oceniaczy garsc informacji : biletow sprzedano 123 sztuki, do tego zespoly wpisaly ze 20 osob i byli (jak zawsze) jeszcze znajomi Krolika! Nie wierzcie jak Wam ktos powie, ze na ..... (tu wpisz znana Ci kapele o niebo lepiej grajaca od Karpat) bylo 300 osob, bo do Tonic'u tyle sie nie zmiesci.
Okolo polnocy wracalismy przez most zerkajac na Manhattan i spotykajac znajomych muzykow... jak na Kazimierzu. Oczywiscie na Kazimierzu kiedys, bo teraz juz tam pewnie nie zagramy. Musielibysmy wyslac nasze plyty do oceny i kwalifikacji (ewentualnej), a plyt juz nie mamy bo poszly w Tonic'u. Ale ToNic, jakos damy rade. Jeszcze przed koncertem i dzis rano tez pijamy kawe i zajadamy sie bajglami w fajnym miejscu. Widac z niego sporo i wystarczy wlasciwie ustawic kamere na - on - aby nakrecic nowe ujecia do kawy i papierosow 3...a czasem do Matrix Zielonypunkt!
Ale zycie muzyczne tu tetni, VooVoo z kazdej knajpki na nas lypie, najwiecej plakatow na drzwiach przybytku o nazwie PYZA - european cusine... Kayah jest tu wydarzeniem roku 2006 (jeszcze wprawdzie nie przyjechala ale tak przeczytalismy na wielkim plakacie kolo szyldu Ziola do Polski...)a slyszelismy i o innych ambasadorach kultury, ktorzy nadciagaja. No ale coz - kazdy orze jak moze. Przy kolejnym bajglu przyszedl esm od Nataszy z wyrzutem - na blog sie pisze a do dziecka nie! A co to dziecko, ktos to czyta jeszcze, poza Toba i ekipa (pozdrawiam Stinkiego i reszte ekipy, yo!). No i teraz jest mi glupio, bo wlasnie czytalem maila od Rafala z Hati .... i Oni tez to czytaja! Dzieki, ludzie!
W NY jest bardzo ciekawie i np. dzisiaj mielismy takie zajecia : odwiedzilismy najwieksza ksiegarnie na swiecie (18 mil ksiazek lezacych obok siebie!) i ze dwie mniejsze (troche). Zrobilismy to (a bylo naprawde trudno) bo pewnie juz ksiegarnie powoli zamykaja? Zawsze cos sie ostanie i jak obrzyn w goralskiej chacie, tak i u nas musi ksiazka byc! Nawet jak czytanie bedzie scigane prawem. Potem nakarmilismy zolwia z Galapagos, ktorego musielismy podnosic we dwoch! Zolw nie w ZOO ale w prywatnym mieszkaniu kogos, kto zajmuje sie rybami kopalnymi. Dobra, juz dalej nie bede opisywal tego dnia. Dalej spimy na tybetanskich kobiercach. Dzisiaj tez (a jednak) znowu bylismy w Tonic, ale ToNic, ToNic...
Na jutro i pojutrze mamy tez ostry plan, np. spotkanie z wdowa po muzyku (i zalozycielu) grupy Oregon. Ale kto wie co to Oregon?
Generalnie cisna sie podsumowania : lecielismy dotad 6 razy (1 LOT plus 5 South West)tak wiec razem z powrotem bedzie 7 lotow... nagralismy w 3 rozglosniach freeform radiowych 3 sesje plus jedna w bunkrze, zarejestrowalismy sporo dzwiekow otoczenia pomiedzy Davis a Seattle, w tym gamelan w siedzibie Sun City Girls. Zrobilismy ze setke fotek i 5 godzin video, zagralismy razem festiwalem Terrastock 6 10 koncertow i jak dotad zebralismy ze setke unikatowych plyt. To tak na dzis wieczor, analizy poglebione beda pozniej. Sporo sie tu tez gra w metrze i mysle, ze ten zwyczaj rozladowal by spory scisk w krajowych klubach muzycznych...
Jestesmy zmeczeni maksymalnie i na dobra sprawe powinnismy ale bylo (i jest jeszcze) bardzo, bardzo interesujaco, bardzo, bardzo inspirujaco, bardzo, bardzo dobrze rokujaco na przyszlosc...
i tym budujacym akcentem koncze blogowanie z Ameryki - bez odbioru!

Monday, May 08, 2006

Mt. Shasta


Po koncercie w Santa Cruz i San Francisco zagralismy jeszcze w Davis ... trzy razy!
Byly to kolejno : koncert w schronie przeciw bombowym (!), koncert w klubie i koncert akustyczno-elektryczny w radiu KDVS (freeform radio). Ten ostatni eksperyment soniczny (gralismy na dlugim korytarzu, ktory slynie z efektow akustycznych i pomieszalismy troche akustyczne brzmienia z elektronika) przeprowadzilismy z Amy (Living Breathing Music). Happening w bunkrze i w radiu zostal zarejestrowany na niezlym sprzecie. Po tych (i innych doswiadczeniach) powrocilismy na chwile do Sacramento i tam spotkalismy sie z Larrym... No coz, tu zaczela sie nasza prawdziwa Mt. Shasta Tour! Larry, pol krwi Indianin jest z zawodu muzykiem, DJ i czlowiekiem, ktory - ogarnia wszystko - to ostatnie to cytat z Ghost Dog'a. Po niezwykle interesujacym wieczorze, ktory dla niektorych trwal do 4 rano wsiedlismy w samochod i ruszylismy w skladzie : Anna, Larry, Andy i ja - do Seattle. Trasa ta jest na dwa dni jazdy samochodem i wiedzie przez polnocna czesc Kaliforni i Oregon. Na granicy tych stanow wznosi sie na ok. 4 600 m n.p.m. swieta gora Indian nazywana Mt. Shasta. Larry szybko nas rozgryzl i dlatego pierwszy postoj wyznaczyl na przepiekny wodospad pod Gora. Tecza od rozbryzgujacej sie wody, biala od sniegu (lodowiec) Mt. Shasta i oszalamiajaca przyroda byla dla nas jak potezny kop energii. Spogladajac na Gore pozbywalismy sie powoli nadmiaru emocji skumulowanych w niezbezpiecznym natezeniu po kilku dniach w Bay Area. Nasza podroz zaczela przypominac mityczne wedrowki Ginsberga i Snydera... Sorry, ale tylko takie skojarzenia pojawialy sie przy kazdej nastepnej godzinie naszej podrozy. Okolo polnocy zjawilismy sie w domu na przedmiesciu Portland. W domu trzy kobiety i dwa koty oraz... kupa dobrego sprzetu muzycznego i samej muzyki. Po przegadaniu polowy nocy musielismy jednak troche sie przespac i ranek rozpoczal sie od sniadania okolo 10 w fajnej knajpce w artystycznej dzielnicy Portland. Zaczynamy zalowac, ze zrezygnowalismy z koncertu w tym miescie (ze wzgledu na czas i komplikacje komunikacyjne - musielibysmy wrocic do Portland z Seattle gdyz takie daty byly dostepne)ale juz Larry pogania i obiecuje nowy ciekawy przystanek. Oregon jest zielony i przepiekny ale moje lesne serce krwawi na widok calych gor ogolonych z lasu do gola... Oczywiscie mam swiadomosc proporcji i roznych innych spraw ale jednak... Po godzince pojawiamy sie przy czyms zupelnie kosmicznym. To cos to posiadlosc i jednoczesnie muzeum-galeria-pracownia-happening place artysty Richarda Tracy. Instalacje i aranzacje, przedmioty i sytuacje, obiekty i miejsce prowokacji - a wszystko wykonane z odpadow w postaci metalowych przemiotow, tasm, kul, dzwigni i lozysk, starych kaskow itd. itd. Sam artysta jest postacia takze niezwykla i caly nasz tam pobyt jest poczatkowo testem na to czy jestesmy dosc cool (test najwyrazniej zaliczamy) a pozniej zamienia sie w happeningowe niby zwiedzanie ekspozycji. dostajemy kawalki drutu z kolorowymi sznurkami i naszym zadaniem jest zawieszenie ich na wybranych przez nas obiektach. Po lustracji naszych dokonan gospodarz przystepuje do coraz intensywniejszego wykladu z teorii sztuki i Jego uwagi na temat istoty obrazu i tego co naprawde (co to znaczy?) widzimy - sa powalajace. A czuje obraz doskonale i widac to na fotografiach z Jego galerii w nobliwych katalogach sztuki (wydanych i w USA i np. w Niemczech).
Po tym wszystkim jedziemy w ciszy nastepne godziny i dopiero widok Seattle pobudza nas do kontaktu z zewnetrznoscia. Jedzonko w Meksykanskiej knajpce, koncert w ciekawym miejscu (przy dosc szczuplej widowni ale z udzialem muzyka Sun City Girls) to juz pewien rytual. Przestajemy juz czuc zmeczenie, ktore dopada nas juz od czasu do czasu. Na koniec bonus w postaci noclegu w olbrzymim centrum dowodzenia, lofcie i pracowni muzycznej i filmowej Sun City Girls. Dosc powiedziec, ze czesc pomieszczenia zajmuje tam pelny zestaw gamelanu z Sumatry. Jezeli ktos z Was nie wie co to gamelan to informuje, ze jest to zestaw kilkudziesieciu gongow, metalofonow i gongow poziomych, obrotowych i ksylofonow... do tego ze trzy zestawy perkusji, kilkadziesiat instrumentow strunowych, detych itd. glownie z Indonezji. Czujemy sie tu jak w naszej (dawnej juz) Galerii Stary Dom. Tyle, ze tu sie to najwyrazniej docenia. Musze tu zawiesic opowiesc bo godzina jest pozna. Wspomne tylko, ze troche sie zapoznalismy z tym co robi SCG i Seattle... A moze to nudne? No bo potem polecielismy samolotem do Chicago i tam znowu gralismy w lofcie z dwoma ekipami, ktore by w Polsce powalily wielu... No i znowu w tym Chicago zagralismy w radiu na zywo i polecielismy do NY. Teraz siedzimy w pracowni dywanow i piszemy Wam o tym.
Jutro gramy w klubie Tonic.

Saturday, April 29, 2006

Bay Area


Od ostatniego pisania sporo sie dzialo. Po Santa Cruz troche odpoczywalismy w Sacramento i wczoraj zagralismy w San Francisco. A teraz siedze przed znajomym juz MACiem w ... Oakland i popijam cos bardzo milego o nazwie Smoothie : Mango Tango. W tle kwila dwie mile Japonki z plytki o nazwie KORE GA MAYAKU DA - Afrirampo wydanej przez Tzadik. A my znowu u Amy z Living Breathing Music, ale moze od poczatku. Juz nie bede o kawce porannej bo zblize sie niebezpiecznie do tego milego naszego pisarza, ktoremu celnicy zawsze cos podaruja i wszyscy go czestuja papierosami, wodka i kawa (to oczywiscie moze sie przytrafic tylko w Europie Srodka) i przejde do nie mniej mitycznej przeprawy przez bay bridge. Tak wiec z Oakland do SF musimy albo przez bay bridge albo przez Golden bridge (albo wplaw) bo inaczej sie nie da. No wiec przypomnijcie sobie setke filmow, ktorych akcja rozgrywala sie na moscie do SF. Nasz van i my na tym moscie i.... nie nadeszla wielka fala ani nie nadlecial meteor, sorry! Oczywiscie klub Hemlock Tavern jest w dzielnicy Mission i to nas ucieszylo, kiedys tu przez tydzien stacjonowalismy. Przed klubem mily chlopak z Polski (ale z SF...) i pogawedka w ojczystym jezyku, milo bardzo. Charakterystyczne pytanie do nas - jak sie czujecie w klubach gdzie sie nie pali papierosow? No wlasnie, zapomnialem napisac, ze tu sie slucha muzyki w klubach i nie pali papierosow .... Wiem, u nas nie ma takiej mozliwosci bo ludzie sa tak wrazliwi na muzyke, ze jak nie wypala kilku cmikow i nie walna ze dwoch browarow to by ich moze i zabila. A tak, to sami nie wiedza od czego dostaja swira. No wiec tak - my czujemy sie dobrze, czujemy sie normalnie i fajnie jest w miejscach, ktore nie sa aranzowane przez kompanie piwowarskie. Gramy w klubie taki wczesny set, zaczyna LBM i ma ze cztery osoby na sali, potem my i mamy juz z dziesiec... no, moze wiecej?! Taki uklad ale moze w ciemnosci ktos jeszcze doszedl bo po koncercie sprzedalismy wiecej plyt niz po trzech w kraju, he,he,he....
Tak wiec sukces to nie byl specjalny ale mila otwarta proba dla bardziej dociekliwych.
Ale wlasciwie od rana mowa byla glownie o knajpie gdzie serwuja jedzenie meksykanskie. No i po koncercie bylismy tam blyskawicznie! Samochod zostawilismy na Mission St i piszo dwie minutki. W knajpie Matka Boska w plastikowych kwiatach i migajacych lampkach (jak sie tylko nasi eurodeputowani dowiedza to biada tym biednym imigrantom z Poludnia !) i super jedzenie robione przez gosci, ktorzy nie rozumieli ani po angielsku ani tez po hiszpansku....
Nastroje szampanskie, porcje wielkie i wszystko oki !!! Wracamy do samochodu i czar pryska - szyba rozbita i niestety brakuje drogich procesorow do vocalu, mikrofonu i paru innych drobniejszych juz rzeczy. Na szczescie gitary, sax, cello itd. zostaly. Wykopujemy 9doslownie) resztki szyby i rozbitego szkla i vanem ale i troche kabrioletem (A. w szalu na glowie, ja w koszuli na glowie co plasuje nas w rejonie black islam) wracamy do sacramento. Ale przed Oakland dochodzimy do wniosku, ze moze zostaniemy na jeden dzien u Amy i tak jak stoimy wysiadamy przed Amy place w Okland. No dzis zbudzilismy sie wlasnie tu i przez caly dzien lazilismy po tym niesamowitym miescie - po ksiegarniach, po yoga shop (u nas by eurodeputowani stanowczo sie przeciwstawili takim przybytkom - lepiej aby lud byl ciemny, chory i sfrustrowany bo latwiej wtedy o uzdrawiajace fale z jedynego slusznego radia sklaniajace do posluszenstwa chamoobronie), po swiatyniach (nie napisze jakich bo cenzura i tak w PRL bis nie pusci...). Na obiad i tym razem zrezygnowalismy z patriotycznej kapusty, kotleta i ziemiarow na korzysc zwyklej kuchni chinskiej. Zjedlismy tez koszyczek truskawek kalifornijskich (troche tansze niz nasze, chlopskie w Polsce...) i do tego wszetecznicy dokupilismy za 90 centow troche tzw. baby banana czyli malutkich i slodkich bananow. Jak juz jestesmy przy kuchni to podam fantastyczny przepis na specyfik, ktory by sie przydal wielu recenzentom muzyki w kraju. Chodzi o to, ze naprawde juz nie wystarczy pisac - zakrecony czadzik lub pokrecone rytmy z domieszkom etno, nawet dark ambient sobie odpuscie. I jak to mowia - kiedy nie staje wiedzy i koncdeptu (czy czegokolwiek innego) to ratujcie sie! Ratunek nazywa sie : libido lifter i sklada sie z : 1 cup low-fat chocolate milk, 1/2 cup chocolate sorbet, 2 frozen bananas (sliced), 2 tablespoons toasted almonds, 2 teaspoons vanilla extract. Do tego potrzebny jest blender ( o ile eurodeputowani jeszcze nie zabronili) i... po klopocie.
Napoj nalezy do rodziny tzw. smoothies i pijcie na zdrowie.
Moze jeszcze nie zabroniony przez .... chodzi o to, ze miga nam tu czasem onet i nawet przez zacisniete powieki wdzieraja sie te rewelacje w postaci apelu polskich erodeputowanych o obrone Slusznego Radia - czym sie ci ludzie zajmuja? Jak tak mignie to pod powiekami pozostaje widmo koltuna wielkosci grzyba bomby atomowej i to by tlumaczylo dlaczego zamykanie oczu nie pomaga.
Wieczorem bylismy jeszcze nad zatoka i ogladalismy zamglony widok SF, port, doki i startujace samoloty. Jutro ciezki dzien - gramy dwa koncerty w Davis. Po nich konczymy nasz pobyt w Bay Area i ruszamy do Seattle. Bedzie nam bardzo brakowalo Oakland i doniesien prasowych w rodzaju opisu premierowego spektaklu o genotypie. Tak, kochani GENOTYP, a nie brudne podworka w blokowisku gdzie panuje beznadzieja, yo, yo, ziomale, fale, pale, daajee, nowa huta, buta, minuta, pokuta i co tam jeszcze.
Apeluje o obrone starego budyniu! Stary i beznadziejny budyn musi trwac. Budyn jak guma to nasza duma! Na falach Radia plyn i jedz stary budyn! Koltun i budyn nasza racja stanu!
Odezwe sie za kilka dni o ile mnie nie dosiegna ..... wiecie kto! BY!

Thursday, April 27, 2006

Santa Cruz

Droga z Oakland do Santa Cruz sprowadza sie do powiedzenia - czym dalej w las tym wiecej drzew... faktycznie, wreszcie sie pojawia jakis interesujacy kawalek lasu....bo dotad tylko pustynia i pustynia! O jak fajnie sie pisze, tym razem wyjatkowo PC a nie MAC i znajoma klawiatura. Tak wiec, dojechalismy do Santa Cruz, podziwiajac amerykanska bioroznorodnosc po drodze plus niesamowite chmury i zachod slonca (A. zrobila kilka ujec, wiec moze kiedys zobaczycie). W SC mamy zagrac koncert domowy, forme popularna tutaj, ktora jakby zaniknela w Polsce zupelnie. Moze sie myle?
Tak wiec klebilo sie troche mlodych ludzi i duzo dobrego sprzetu (tak ze dwa domy kultury u nas mozna by nim obdzielic) plus wino, herbata. Po jedzenie poszlismy za rog do restauracji chinskiej (swoja droga A. dostala tak dobre baklazany, ze dotad nie jedlismy tak smacznych, no moze w Bulgarii) i po jedzonku na stojaka rozpoczal sie pierwszy koncert. Wczesny Pink Floyd plus aktualny noise to tutaj standard - zawsze sie to sprawdza i tym razem bylo oki jak na poczatkujaca grupe. Oni zreszta znaja swoje miejsce i nie leca zaraz do studia aby wydac setki plyt i oglosic, ze starsi koledzy nie potrafia grac i sie skonczyli. To jest tutaj nie na miejscu. Cos bym teraz walnal o naszej - scenie - ale mialo byc bez porownan.
Nastepny koncert, po chwili instalowania sie, daja Living Breathing Music. Cello, sax basowy, trzy glosy i sporo elektroniki. Bardzo interesujacy i mocny koncert. Jest w tym cos pociagajacego i wartosciowego - bez odniesien do rocka, a raczej do muzyki wspolczesnej, Meredith Monk itd. Cieszymy sie, ze razem zaczynamy od SF trase koncertowa. No i my, troche szamotaniny i odpalamy. O tym niech inni...

Wednesday, April 26, 2006

Na tropach Beat Generation


Budzimy sie i chwila na to aby sobie uswiadomic gdzie jestesmy - Oakland, Kalifornia. Film sie wyswietla od tylu i widze jak samolot przelatuje obok mostu do SF i obniza lot nad zatoka... Ladujemy i nastepne emocje dotycza naszego sporego bagazu : jest czy nie? Jest i za chwile siedzimy juz w samochodzie dziewczyny z Living Breath Music. Swiatla city i po chwili jestesmy na miejscu, w malym artystycznym wspolnotowym mieszkanku. Jedna z mieszkanem robi video art, druga muzyke ... jak to w CA. W glowie metlik, do roznicy czasu miedzy Europa a USA, dochodzi jeszcze roznica (3 godz.) pomiedzy stanem RI a CA, przelecielismy przeciez caly kontynet. Pierwsze miedzyladowanie w Phoenix, drugie w LA i dopiero trzecie w OAK. SMS od Nataszy jest wyslany jutro.... fajnie brzmi, prawda? Ale troche trudniej sie wtym odnalezc i grac jeszcze koncerty. Na dobranoc sluchamy muzyki, za ktora w Polsce mozna by dostac w buzie i recenzenci by przylozyli ostro, no chyba, ze bedzie to juz cool dla WIRE... A bedzie, mili moi...
Wyruszamy na kawe i jest miejsce gdzie tylko czekac kiedy Gary Snyder sie zjawi, idziemy do ksiegarni prowadzonej przez - bez watpienia - starego kolege Ginsberga. Kiedy kupujemy dobre opracowanie z zakresu kultury Wschodu dostajemy gift w postaci kadzidelek... Wzgorza nad Oakland wygladaja jak wzgorza nad Oakland w Kaliforni... bo trudno uwierzyc, ze tu jestesmy. Odwiedzamy galerie i studio sztuki i kilka innych miejsc. robimy jakies foty ale tak bardziej z obowiazku, nie ma szans na oddanie tego co nas spotyka co chwile. Dzisiaj gramy koncert w Santa Cruz w towarzystwie ostrej grupy muzykow, ludzie tu robia video dla Bjork, za kilka dni mamy byc na koncercie Matmos ale to nie wszystko. Wracam jeszcze na chwile do lotu nad poludniem, zobaczcie, prosze na mape. Providence i Phoenix, LA, Oakland to jakby rozne swiaty ale ten sam kraj.

Monday, April 24, 2006

after fest

No i szalone dni w Providence sa juz historia, jeszcze wszystko nie poukladane, a juz pakujemy sie do Kaliforni. Za dwie godziny samolot przeniesie nas w inne miejsce i do innych ludzi ale bedziemy tam musieli poczekac kilka dni na nasze subtelniejsze emanacje, ktore gdzies tu przylgnely...
Bedzie czas na recenzje i nazwy grup ale dzisiaj najlepiej zaczyna sie od konca - koncert GHOST, byc moze ostatni (ale wszyscy watpia i slusznie), Bardo Pond, URDOG, FURSAXA i pozostale kilkadziesiat grup.
Plyty z naszej serii Flaga Swiata, dzieki dzwiekom ale i bardzo " amerykanskiej " oprawie plastycznej Bogdana Kiwaka budza wielkie zainteresowanie i podziw. Setki ludzi podchodzi do nas aby zamienic kilka slow, pogratulowac koncertu i zapytac o - next time...
Koncert przechodzil w koncert i potrzeba duzo czasu aby cos skladniej o tym napisac i przywolac kilka fotek. Sorry, jakos nie moge wiecej o tym teraz pisac, szkoda, ze musimy jechac tak daleko aby poczuc to wszystko. Jezeli jest gdzies na swiecie miejsce wolne od budyniu, to jest nim Terrastock...

Friday, April 21, 2006

usa


Jakby mniej tego budyniu tutaj... a jezeli gdzies jednak jest, to na sto procent organiczny !
moje samopoczucie obrazuje cytat z filmu - jest radosc! Jest tez przestrzen.
W NY czas biegnie energiczniej i jakos dziwnie - wieczor to dla nas ciagle ranek i troche to sprawia klopotow. Doskonala muzyka saczy sie u Janusza z kazdego pokoju i na dodatek takze na tarasie. Plyty i muzyczne konfiguracje takie, ze w Polsce ze zlosci nigdy by sie nie zalapali na medialne salony. Zachodze w glowe, kto wymyslil opinie krazace na temat Ameryki - ze jednorodna, konsumpcyjna i niezdrowa. Fakty sa takie, ze w perle polskiej, gorskiej przyrody (jakiejkolwiek, np. nomen omen : Krynicy) nie napijesz sie wody z kranu, a w srodku Brooklynu tak! Jednorodnosc to chyba jakis sen pijanego imigranta myslacego wciaz o kojacym spokoju swojego - opuszczonego nie wiadomo dlaczego - gniazdka. Jak chcesz jesc swinstwa, popijac swinstwami i potem zapalic papieroska do stakanka wodeczki - to Ameryka nie jest wcale idealnym miejscem dla takich praktyk. Wiec co - chyba ten nawyk pracy, zdrowia, sprawnosci i otwartosci, ciaglego uczenia sie i znajdowania w nowych okolicznosciach. To powazne naruszenie wolnosci - czy raczej gnusnosci?
Tak wiec - tu moze takze nie raj - ale kazdy ma budyn, na jaki zapracuje, a nie tak wielki, ze tylko pozostaje plasnac od czasu do czasu.
Po NY siedzimy w Providence i sluchamy nagran z WFMU, aby wlasciwie ulozyc program i nie powalic calkowicie naszych milych sluchaczy slowianskim szalem /crazy/ co przychodzi nam tak latwo. W Polsce ten szal jest w opinii znawcow i recenzentow z definicji mniejszy od szalu japonskiego, ale tutaj niekoniecznie. Ludzi z Kraju Kwitnacej Wisni jest tak duzo, ze nawet sam /o Jezu ! Warszawa kwiczy!/ rozczochrany Kawabata Makoto nie jest az taka atrakcja. Sorry kochani. By!
A poza tym, kawy dolewaja minimum ze dwa razy /za jedna cene/ i nie trzesa sie tak jak - u nas - a za porownywalna cene. Wiadomo - bogacze....a budyniu nie znaja!

Sunday, April 16, 2006

plaśnięcie w inny budyń

No i kolejne pakowanie... Tym razem podróż będzie daleka i w strefę bezbudyniową. Wygląda na to, że zamkniemy objazd USA zapoczątkowany w 2001 roku, grając koncerty pomiędzy San Francisco a Seattle i Chicago. A może jednak tam jest też budyń, tylko inny? Pewnie tak - ale jaka to ulga: plasnąć chociaż raz na jakiś czas w inny budyń!
Jak to będzie kiedy wrócimy? Czy już wyłącznie "Dobra muzyka" od gór po morze?
Czy niestrudzony Pan Staszczyk wyda z siebie nowe teksty płynące z troski o Polskę, a koncern Sroo Sroo i tuzy krajowej sceny alternatywnej wyrosłe z Gawędy uraczą nas montażem słowno - muzycznym - Szacunek dla Jegomościa - do słów Majakowskiego i Norwida oraz nie powiem Kogo... Budyń jest niezniszczalny tak jak Bezludna Wyspa, z której uparcie powraca widmo budyniowego szoł.
To tyle, jest późno i następne wieści za kilka dni.
Mimo wszystko walcie w ten budyń!

Wednesday, April 12, 2006

Kićkanie w święta


W filmiku pokazywanym przy różnych okazjach kaczory przeganiają świateczne kurczaczki i jest to dowcipne i na czasie, ale co w sytuacji gdy nie szkoda nam specjalnie kurczaczków i nie bardzo możemy uwierzyć w przewodnią rolę kaczorów? Pozostaje nam " trzecia droga " czyli ujawnienie tajemnicy poliszynela : kurczaczki i kaczory to jedna lipa, a za sznurki pociągają tak naprawdę koty. Na kotach zna się najlepiej jeden facet, który na wabia zakłada muszkę. Trochę się mu "pokićkało" bo powinien zakładać myszkę i nie pozować na polityka, ale walić równo do cyrku gdzie dostanie od ręki nawet nadgodziny.

plaśnięcie pierwsze

Pamiętacie jak wygląda budyń po dwóch dniach oczekiwania... na przypadkowego gościa? Jeżeli tak, to efekt plaśnięcia łyżką w ohydną skorupę tegoż specjału jest dla Was jasny. Nie da się tego zjeść ani wylać, można tylko w zadumie plasnąć w budyń od czasu do czasu. Specjalny odcień zadumy i łagodnej rezygnacji jaki towarzyszy takim plaśnięciom jest identyczny z tym co czuję widząc miseczkę pełną polskiego szołbiznesu o kolorze szkolnej lamperii.

Thursday, April 06, 2006