Tuesday, October 14, 2008

Etnobotaniczne Pieniny

W ostatni piątek ruszyliśmy kilkuosobowa ekipą w Pieniny. Jak to zwykle bywa w tego rodzaju przedsięwzięciach kilka osób się wykruszyło ; jeden się zagubił a inni mieli coś ważniejszego. Tak bywa... ale etnobotaniczna wyprawa to nie jest coś zwyczajnego więc byłem pełny entuzjazmu. To uczucie jest w Polsce potrzebne bo już zaczynając od procesu wsiadania do autobusu PKS zaczyna się żmudna praca nad wybiciem z głowy wszystkiego poza poczuciem stłamszenia, niemocy i generalnie budyniu z przedwczoraj! Po pokonaniu w 3,5 godziny dystansu 100 km z niewielkim okładem (bardzo ciekawe było długie krążenie po Myślenicach wcale nie zakończone postojem!?), szybkim trawersem dotarliśmy do schroniska Orlica w Szczawnicy. Orlica to brzmi dumnie ale wygląda tak sobie. Wszędzie ten posmak zmurszałego PTTK, coś jakby w winnej piwnicy ze ścianami pokrytymi pleśnią - ale bez smaku świetnego wina. Słyszałem opinie, że od 25 lat się tam nic nie zmieniło ale to nie jest prawda bo zamontowano automaty prysznicowe na monety...
No ale jakoś dotrwaliśmy do rana i było to możliwe bo w nocy biegaliśmy do Lesnicy. Dość ciekawie musiało wyglądać kiedy w świetle latarki degustowaliśmy karpiele czyli brukiew na pienińskiej łące! Po takich atrakcjach noc poszła gładko. Rano z ulgą ruszyliśmy przełomem Dunajca do Czerwonego Klasztoru. Pogoda trafiła się niezwykle piękna więc i obserwacji było wiele chociaż już lulecznicy kraińskiej (jedno z ziół z tzw. maści wiedźmich) nie było. Zastanawialiśmy się twórczo co mogli jeść pustelnicy w Pieninach i nazbierało się tego trochę. Grupa była fachowa więc to sama przyjemność i ulga bo nie musiałem się tłumaczyć z "dziwnych" zainteresowań. Domki w CK okazały się prawdziwym hitem! Domek na 4 osoby ma dwa pokoje plus jeden wspólny z dodatkowa kanapą, do tego łazienka z prysznicem (nie na monety ale wcale nie stary...). Wszystko czyste i bez pleśni, nawet śladu budyniu.
Po zwiedzeniu klasztoru ( najstarszy zielnik, ogródek zielarski itd.) oraz obiedzie wykonaliśmy badania etnobotaniczne w sklepie spożywczym. To nie żart, godzinka minęła niepostrzeżenie nim zgłebiliśmy tajniki kilku maści z kasztanów, płynu pt. Lesana, płynu pt. Horec i innych specyfików w rodzaju maści sosnowej. Kocham Słowację! Wieczorem kilka innych tematów i dyskusja na temat charakteru narodowego w aspekcie etnobotanicznym czyli szukaliśmy "naszych" tradycji, które by można porównać do tradycji Samów, Inuitów czy Aborygenów... No i padliśmy na definicji " nasze" tradycje, jak zwykle i jak zawsze dość to deprymujące. Może więc zacząć stosować określenie z Ameryki : old nations? Bo to byłoby bliżej prawdy i daje jakieś pole manewru bez udowadniana, które "nasze" są bardziej "nasze".
W niedziele zaczęliśmy od doskonałego śniadańka ( w Orlicy się baliśmy, a tutaj z przyjemnościa i bez strachu ) i poszliśmy górami badając pozostałe tematy i fotografując fantastyczne w jesiennym słońcu : derenie, szakłaki, tarninę, wiciokrzewy, kaliny, bzy czarne, róże i wiele innych roślin. potem było dotknięcie kultury wołoskiej, grzyby, Natura 2000 i granie na instrumentach pasterskich. Echo świetnie pomagało i było coś ciekawego w tym naszym graniu, próbowaniu na fujarze pasterskiej, fletach bezotworowych, gajdicy i ligawie. Góry najwidoczniej to akceptują.
Do Szczawnicy dotarliśmy w świetnych nastrojach i ... budyń jak zwykle. W kasie PKS nie działał komputer, autobusy przepełnione, busy przepełnione - więc lądowanie w Polsce jak zwykle. Po kilku podchodach i blisko 4 godzinach jazdy przepełnionym autobusem wyskoczyłem na Alejach w Krakowie i pognałem do naszej "wieży". Wczesnym rankiem juz czekałem na lotnisku na Anię i okazało się, że kłopoty PKS są niczym w porównaniu z budyniowem naszego portu lotniczego. tak więc zamiast o 8.05 Ania w Krakowie pojawiła się około 18-stej. Szkoda nawet pisać, technika zaciskania ust i przetrzymywania jest przecież tak pomocna i wyćwiczona od dzieciństwa.
I ciekawie, że my się zmieniamy i wracamy np. z konferencji pt. The Intermedial City na McGill University w Montrealu ale paru dupków zarabiających kilka razy więcej niż my kiedykolwiek zarobimy plaska nam tym budyniem w twarz bezkarnie. Ale cóż, żyjemy w budyniu nie peirwszy rok i damy radę także tym razem. Na budyniowo i uśmiech jednego prezydenta pomagaja takie płyty jak : Pierre Bastien - se verla al reves, Kashtin - innu, Moondog z kompozycjami Mistrza z ... 1956 roku : te 14 kawałków to odtrutka na wiele aspektów budyniowa, a płytka Musica prehispanica pt. un dia maya to miodzio na te bzdety platynowej Marysi. A jakby coś jeszcze nie tak to odpalamy duet haino / yoshida z miłymi i melodyjnymi piosenkami daleko wykraczajacymi poza budyńską męską muzykę. Staram się nie być haterem ale Ania przywiozła mi koszulkę z napisem I love Haters... więc troszkę sobie pofolgowałem.
Książki o Inuitach powaliły mnie swoją zawartością ale także tym ,że są kraje-światy gdzie to się pisze, a nawet wydaje i autorzy nie muszą grać wariatów... Do tego wrócimy jeszcze bo teraz się odrywam i biegnę się odbudyniać z albumem Sztuka Inuitów i naprawdę nie jest to opis rajdu Pana Cejrowskiego po zakrystiach kościołów.

3 comments:

skandal said...

Hej Marku! Ciekawy blog. Co/ kto to jest hater? Czy to mieszkaniec "haty wója Toma" ;-)? Pozdrowienia.

marek styczynski said...

Hater to gosc, ktory uzywa internetu do walenia w to co mu sie nie podoba bez owijania w bawelne - od angielskiego slowa hate - nienawisc. Hatersi to grupa takich osob piszacych bezposrednio i ostro. Troche to takie odreagowanie na milutkie blogi i blogi reklamowe czyli to co zaprzecza istocie bloga - szybkiemu, prawdziwemu komentowaniu tego co sie widzi, slyszy i doswiadcza. Blog musi byc zywy i zamienianie go w laurke jest niefajne (dla mnie).
marek styczynski

skandal said...

uj, ten angielski wszedzie sie wciska i gwaltem odciska ;-) dzieki za wyjasnienie. Chociaz tak sobie mysle, ze bardziej by mi do takich mocnych, ostrych blogow pasowalo np. bebniarze, bo w cos walą, albo samobojcy - bo wala prawde prosto z mostu ;-), albo antybawoly - bo nie owijaja w bawełnę :-)