Saturday, February 28, 2009

STREET ART


SMS oznajmił mi właśnie, że Landrover "disco" mija Budapeszt ! Są więc już "w domu". To tak trudno wytłumaczyć na Mazowszu i bez obrazy, że dla nas Budapeszt, Wiedeń, Koszyce, Kraków to jak "w domu", coś jak, hm... np. Mińsk dla Warszawy?
Ale piszę z innego powodu ; nie mogę wyjść z szoku (a trwa to już około 24 godziny) po uaktywnieniu zabawki, która pokazuje skąd ludzie odwiedzają (i jak sądzę odwiedzają w celu czytania???) mój blog. Byłem przekonany, że czyta mnie Ania (wiadomo...moja słaba interpunkcja wymaga czasem interwencji), Natasza i jej ekipa ( dla nich samych warto już pisać bo mają poczucie humoru odbiegające daleko od szarej i smutnej normy wyhodowanej wraz z pleśnią w salkach katechetycznych i politycznych zakrystiach, no i jakie Macio murale obfotografował w ...Bejrucie, eh, boy), czasem może czyta Bogdan (bo sprawdzam i odpytuję) i w chwilach nudy Mirek. Chociaż ostatnio napisała do mnie Tuania, że o mały włos nie stała się pierwszą ofiarą polskiej falangi Guerrilla Gardening, bo czytała mój opis ataku guerrillas w zakonspirowanej centrali tego ruchu... jedząc ciasteczka.
Czytanie bywa niebezpieczne, wie o tym bardzo wielu Polaków i zachowuje ostrożność kupując jedną, góra dwie książki rocznie. Jak do tego praktykować nie mycie się, to można żyć długo i szczęśliwie! No ale ta lista czytających mnie zaskakuje i onieśmiela. No bo żeby zaraz moje ukochane Oaukland, Brooklyn (tu chyba działa ten koszmarny piesek?), karpacko bratni Rzeszów, kolebka i twierdza polskiego folku - Lublin i nadmorski Gdańsk !!! A Gdańsk i Bałtyk kochamy prawie tak jak Karpaty, a może nawet tak samo mocno tylko inaczej (?!). I chyba także Chicago... tutaj byłbym ostrożny ale witam! Dziekuję!!!
I tak się rozkręcam, że będę pisał od dzisiaj o wszystkim : o naszym szołbiznesie, o myciu zębów i pastowaniu butów (trochę intymności), o tym co widzę za oknem, coś z sexu i przemocy... To może mnie nawet Onet zauważy? Już widzę te tytuły : "kontrowersyjny blog prostego leśnika" albo "stary a trafia w klawisze laptopa". A może troszkę politycznie? Dla mnie to pestka, bo w cichości ducha liczę, że ci skrajnie z prawa i skrajnie z lewa rzucają ..rwami , o ile czytają!? Swoją drogą to chyba czytają, bo czujemy lewacki i bogojczyźniany ostracyzm (a jacy oni bidusie podobni do siebie, wierzyć się nie chce! całkiem jak bliźniaki, ups!). Także im dziękuję ! Pomaga to realizować praktykę środkowej drogi. Ale raczej wejdę w sex i przemoc, to kręci tzw. dziennikarzy interwencyjnych (dawniej trafniej nazywanych "ścierwojadami", sorki wam dumne sępy ścierwojady!). Gotujcie się więc na mocne wrażenia.
Aby wizualnie podziękować czytającym , zamieszczam wyklejankę (ma w naturze kilka metrów!), którą Bogdan uwiecznił i zarchiwizował do naszej kolekcji sztuki ulicy z Nowego Sącza. Dziekuję Wam bezimienni twórcy za Wasz trud i dystans do gierek tzw. polityków. Za działanie na prowincji bez prowincjonalizmu. Wspólnymi siłami walniemy w budyń aż się rozbryzgnie (?) od morza do morza... chyba!?

Friday, February 27, 2009

MA-DO


Worek z dobrymi koncertami się rozwiązał i znowu w Muzeum -manggha- poddani zostaliśmy post -free - jazzowi prosto ... z Japonii. Ma-Do to nazwa kwartetu pianistki Satoko Fuji ale także gra słów : "mado" znaczy po japońsku okno ale sama sylaba "ma" oznacza : "ciszę pomiędzy kolejnymi nutami". No i tak też grali : zmiany tempa, zmiany stylu od noisowych uniesień do ciszy, od solowej improwizacji do zaaranżowanych i zespołowych partii ale zawsze z opanowaniem i rozwagą. To muzyka, którą chętnie słuchamy, bo z jednej strony oryginalna, ale także miejscami dobrze nam znana, bo osadzona w tradycji chicagowskiego AACM. Kupiliśmy płytkę z materiałem zaprezentowanym na scenie (Satoko Fuji / Ma-Do/ Heat Vave NotTwo Records). Płyta nie oddaje siły Ma-Do na scenie ale jest świetna i włączyliśmy ją do kolekcji. Cenię takie granie i szczególnie dobrze mi robią momenty, w których pojawiają się na chwilę zaaranżowane partie zespołowe aby nagle zniknąć i oddać pole indywidualnej improwizacji. W polskim jazzie jest dokładnie na odwrót : improwizacja jest jakby wstydliwa i skracana na rzecz partii wyuczonych na setkach prób. Tak jakby improwizujący bał się, że mu ktoś postawi zarzut, że nie umie grać zespołowo, melodyjnie i miło. A może takich krótkich improwizacji uczą na letnich kursach i w szkołach "jazzu i muzyki rozrywkowej" ? Może brak natchnienia albo to, że u nas więcej prób niż koncertów... W Ma-Do polecam szczególnej uwadze Akira Horikoshi. To perkusista grający w taki sposób, że nawet nasze zatwardziałe serca żywiej zabiły a przekonanie, że nigdy nie spotkamy odpowiedniego perkusisty zostało mocno nadwyrężone.
W południe skończyłem kolejny tekst z serii Instrumenty muzyczne świata, którą już trzeci rok piszę dla słowackiego magazynu Hudba. Tym razem napisałem o flecie shakuhachi, zbudowanym z bambusu. Gra się na nim wspaniałą, medytacyjną muzykę honkyoku, którą niekiedy określa się jako : "szum wiatru w gaju bambusowym". Satoko Fuji i jej ekipa, mimo wszystkich szkół i kursów jazzowych ocaliła ten szum wiatru. To dobre uczucie słuchać trąbki Natsuki Tamury i wiedzieć skąd bierze ten spokój i pewność używania brzmienia oddechu, szelestu i delikatnych poszumów wydobywanych z instrumentu. Te same rejony eksplorował świetny kontrabasista Norikasu Koreyasu. Sama leaderka pokazała jak ciekawym może być poczciwy fortepian i jak bezpretensjonalnie i bez egzaltacji można zastosować niby ograne już sposoby preparowania dźwięku z pomocą techniki slade, arco i kilku innych "patentów" zagranych z sensem i tam gdzie należało. A to zdanie o ciekawym fortepianie nie przyszło mi łatwo, zważywszy, że moje doświadczenia z lekcjami gry na tym potworze omal nie zakończyły się wstrętem do muzyki. Jestem ciągle wdzięczny za cierpliwość moich nauczycielek i ich bezgraniczna wyrozumiałość.
Czekam też na powrót Nataszy i Andrzeja z Sofii. Ich Landrover "disco" właśnie mija Belgrad, tako rzecze ...sms ! I tak sobie myślałem : jakąż to fotką zilustrować te japońsko - bułgarsko - bambusowe klimaty dzisiejszego dnia?! No i przypomniałem sobie, że jest taka! W sierpniu zeszłego roku nad Strumą (bardzo dla mnie interesująca rzeka Bułgarii i Grecji), w geologicznie i kulturowo niezwykłym miejscu, fotografowałem gaj bambusowy (!) z marteniczką przywiązaną do jednej z łodyg tej dużej trawy. Marteniczka to wełniane, biało-czerwone sznureczki lub laleczki , którymi o tej porze roku obdarowuje się w Bułgarii bliskich. Są życzeniem szczęścia, pożegnaniem starego roku, zimy i zapowiedzią wiosny.
I tak się trochę zadumałem : czy taki obraz powoduje, że o świecie myśli się już inaczej niż kiedyś ? Czy może myśląc inaczej o świecie tworzymy przestrzeń, w której pojawiają się nowe obrazy?

Monday, February 23, 2009

FOKI w BESKIDACH


Kilka ostatnich dni to całkiem interesujący czas. Nie w tym rzecz, że atakuje mnie nuda ale pośród powodzi terminów, spraw do załatwienia i fascynujących (mniej lub bardziej....) akcji zaczynam zwracać uwagę na sąsiedztwo wydarzeń. To trochę tak jak w kuchni, są potrawy, które lepiej smakują w zestawieniu z innymi, co więcej ; pewne zestawy tworzą odrębne światy kulinarne. I tak było w ostatnim tygodniu. Zaczęło się od koncertu (w Muzeum -manggha-) gamelanu z Indonezji. Mimo, że część muzyków okazała się młodymi ludźmi z Warszawy przebranymi za Jawajczyków, było bardzo sympatycznie i inspirująco. Sam kiedyś męczyłem się trochę z gamelanem (i to w Warszawie !) i wiem, że to nie jest proste zajęcie... Muzyka gamelanu w wydaniu warszawsko-jawajskim była ciepłym przekazem i wielkim relaksem estetycznym w naszym bogoojczyźnianym raju kultury cholernie wysokiej. Wokalistka i tancerka dodały tego czegoś, co powoduje, że wszystko nabiera sensu i zaczynamy wierzyć w siłę sztuki. Roztkliwieni kosmicznym brzmieniem gamelanu zagapiliśmy się i nie uciekliśmy zaraz po złowieszczej zapowiedzi pana Antoniego Krupy (człowieka legendy, w znaczeniu : swobodnie snującym gawędy / legendy ), który występ kilku czarnoskórych klubowych wyjadaczy raczył zaanonsować jako niezwykłe wydarzenie. Pan Antoni K. opowiadał coś o tradycji ale mili goście Afrykę widzieli chyba w National Geographic i tak ją też czuli. W Niemczech jest zwyczaj letnich koncertów dla tzw. ludności z prowincji lub emeryckich dzielnic wielkich miast. Jest piwko, kiełbaski i World Music. Na tych letnich koncertach jest troszkę Czarnego Lądu, troszkę magicznej Azji i czasem Cygan, wolny jak wiatr! albo Inka z kondorem na ramieniu ... a z jazzu to zazwyczaj Zamfir! I taki to kontekst przyszedł mi na myśl po pierwszych walnięciach w bęben ! Sorry !
Umknęliśmy jednak bez wielkich strat własnych, udało się zapomnieć o ferii afropodobnych rytmów i zasypialiśmy w ekscytujących, muzycznych emanacjach krajobrazów Jawy, Sumatry i troszkę Bali. A jak mawiał Profesor Andrzej Strumiłło : eh, Bali, Bali, Bali....
Na drugi dzień, ale w tym samym miejscu znaleźliśmy się z okazji koncertu mistrza Triloka Gurtu z zespołem Arke. I znowu musieliśmy przebrnąć przez legendziarza Antoniego K. , który raczył nas poinformować, że : " jest tylko jeden muzyk z nurtu World Music, bardziej znany niż Trilok Gurtu. Jest nim Ravi Shankar". To nic, że Pandit Ravi Shankar gra klasyczną muzykę Indii i Jego interpretacje rag są dzisiaj jak żywa legenda i wzór wzorów. Jak nie jest z Europy to musi grać WM, to jasne jak słońce! Zaczynam się domyślać, kto jest autorem słynnej radiowej zapowiedzi : "na prymitywnej lutni sitar zagra ludowy muzyk Ravi Shankar"....z której obyci muzycy śmieją się od blisko 30 lat.
Pomijając kabaretowe popisy i autoreklamowe spoty Pana Gawędziarza, koncert wbił nas w (niestety niewygodne) krzesełka dostawkowe, po 30 zł od ebonitowego siedziska! Zestawienie włoskiej ekipy smyczkowej z fenomenalnymi rytmami i brzmieniami instrumentów Triloka Gurtu było baaardzo smakowite! I wcale nie chodziło o wirtuozerię ale o muzykę w czystej postaci, o zaangażowanie i odwagę. Od dawna już odróżniam zestaw tzw. patentów, także popisowych autorskich brzmień od odwagi zaryzykowania czegoś nowego, odwagi zmiany płynącej ze swobody poruszania się wewnątrz muzyki. Jestem przekonany, że dźwięk jest żywiołem jak woda, ogień, powietrze i ziemia, jak elektryczność. Praca z żywiołem nie polega na jego pacyfikacji, na rozebraniu na czynniki pierwsze, na panowaniu nad nim ale na uważności , rozumieniu i szacunku. To co, że mistyka?! A 300 osób słuchających siwego Pana nurkującego w rytmach to nie mistyka? Wszystkim by się przydało w tej kwestii więcej mistyki a mniej biznesu, naprawdę.
Koncert podbił nieco ostrożną na początku publiczność i sprawił, że kończył się już wspólnie i z wielką radością. Oczywiście, były malutkie minusiki w postaci (jednak) różnicy pomiędzy żywiołem Gurtu i akademizmem Arke (oczywiście : Boże daj innym absolwentom taki akademizm, ale jednak...) i jak powiedziała Ania : był to przykład uczynienia interesującego tła dla Triloka Gurtu, tła na bardzo wysokim poziomie. A to sztuka , szczególnie w kraju indywidualistów. Mnie trochę brakowało poważniejszego wprowadzenia, zwłaszcza, że koncert odbywał się w ramach 6. Festiwalu Muzyki Perkusyjnej i w dużej mierze był skierowany do studentów. A warto byłoby wspomnieć o matce Triloka Gurtu, o jego pojawieniu się na Zachodzie, o tym co i jak grał w Shakti Johna McLaughlina, o licznych własnych projektach i płytach. A nie jest to wiedza powszechnie znana, co było słychać u tak doświadczonego znawcy jazzu światowego jakim jest pan Antoni K.
Nie jestem pewien, czy mój odbiór tego koncertu jest jedynym możliwym. Ciągle jeszcze dość powszechne jest przekonanie, że dyplom czyni muzykiem... a wystarczy posłuchać kompozycji reklamujących różne produkty w tv. Te poukładane według prawideł niby-melodie, zaśpiewane ustawionymi głosami są tak estetyczne, że budzą u mnie odruch wymiotny lub łzawienie oczu w wyniku nerwowego napadu śmiechu. Ale co tam, to nie moje zmartwienie i faktycznie po koncercie nie martwiłem się nawet przez chwilę. No i jakoś mnie nie dziwi, że te koncerty i Festiwal jest dziełem człowieka, który świetne rzeczy w muzyce robił na długo przed tym jak stał się profesorem w Akademii Muzycznej.
Tak podbudowani, następne dwa dni spędziliśmy na tułaczce po Beskidzie Sądeckim na trasie : Rytro - Hala Konieczna - Prehyba - Szczawnica. Nasze turowe narty oblepione zostały paskami granatowego materiału, nazwanego na pamiątkę pierwotnych dawców tego urządzenia - fokami! Foki powodują, że można iść pod każdą górę. To automatycznie powoduje, że idzie się pod każdą górę i kończy się to fatalnie dla wpadających w przesadę. Ale widoki, smak powietrza, samopoczucie jest niewiarygodne. Da się to porównać do momentów z naprawdę dobrych koncertów, ale tylko w pewnym zakresie. Naprawdę nie mogę zrozumieć jak można uczyć muzyki bez kursu narciarstwa turowego i trekkingu w Himalajach, bez wałęsania się po otwartych przestrzeniach i spania w nocnych pociągach, bez praktykowania zachwytu trudnego do wypowiedzenia słowami i przymusu robienia rzeczy, które okazują się sensowne dopiero po latach ?
Dwa dobre koncerty i dwa dni fantastycznego trekkingu na nartach w jednym tygodniu to jest coś bardzo wyjątkowego. Na resztę można swobodnie smarkać. Na mrozie zalecam jednak pewną ostrożność!

Monday, February 16, 2009

Halny


Jakieś dwa tygodnie temu, korzystając z chwilowej przerwy w zimie, wybraliśmy się w Pieniny. Narty są super, rowerki są super, jazda Landroverem po Serbii jest interesujące ale moim przeznaczeniem jest trekking. Trekking to intensywna piesza wędrówka o charakterze bardziej kulturowym niż sportowym. Piszę na wszelki wypadek, gdyż kilka razy napisano mi (w opisie mojej barwnej osobowości) mylnie zamiast "trekker" - "traker", co oznacza kierowcę wielkich ciężarówek... To prawda, że mam do nich pewną słabość... ale myślę o lśniących potworach w USA, a nie brudnych i podobnych do siebie jak dwie kozy w nosie ciężarówkach, wymuszających wszystko na drogach naszej części Europy, których kierowcy zajmują się polowaniem na rowerzystów i usługami "tirówek". Te potwory na drogach w USA są tak wypicowane, że działają jak lustra - wiem, bo filmowałem je od Nowego Jorku do San Francisco i mam wiele godzin dowodów.
Tak więc mini trekking pieniński polegał na przecięciu Pienin z Krościenka przez przełęcz Szopka do Czerwonego Klasztoru i przejściu wzdłuż Dunajca do Szczawnicy. Mocny ale ciepły wiatr przeganiał chmury i odsłaniał, zasłaniał, odsłaniał, zasłaniał... jak to halny. W knajpie w Czerwonym Klasztorze zjedliśmy spokojnie -vyprazany syr- i napilismy się Kofolii (ja) i wina (Ania). Sala była pusta (wiadomo drożyzna na Słowacji : wino 4-razy tańsze niż w Krakowie i 2-razy smaczniejsze...), eh kryzys! Wiadomo, że z Pienin świetnie widać Tatry i tym razem to było znowu mocne! Trasę pod Trzema Koronami przechodziliśmy już dziesiątki razy : pieszo, na rowerach, na nartach ... i zawsze jest r e w e l a c y j n i e.
W Czerwonym Klasztorze pojawił się nowy (czerwona dachówka) dach na budynku klasztoru ,w którym dotąd znajdował się zaimprowizowany sklep i WC ! Mamy nadzieje na małe pokoiki...
W Szczawnicy miło (po raz drugi!) zaskoczyła nas drewniana knajpa nad Grajcarkiem. Można tam zjeść bez narażania się na bierne wypalenie 20 papierosów i to zjeść całkiem dobrze, szkoda tylko, że nie jest tak drogo jak na Słowacji (ale drożej, nieco).
Nogi nas troche bolały i Ania się smiała, że zachowujemy się jak starzy "Krakusi" : jak nie Tatry to Pieniny. Dobrze, że nie mamy jeszcze jamnika...
Fotkę wykonała Ania z kładki na Dunajcu pod Trzema Koronami, ostatnio wyrywa mi aparat i umyka z nim w celu wykonywania całkiem niezłych fotografii. Chyba wrócę do rysowania...

Friday, February 06, 2009

Guerrilla gardening - ciąg dalszy...


Po ostatnim wpisie nt. partyzantki ogrodniczej mój dobry znajomy wylał mi niespodziewanie kubeł zimnej wody na głowę : a to, że poetyka "bombowa" go wcale nie kręci, a to, że stare babcie też sadzą kwiatki gdzie mogą i nikt z tego nie robi wielkiego "halo" i to, że cały ten proceder nie jest wcale pozytywny bo jak gdzieś nie rosną kwiatki to może oznaczać, że rosnąć tam nie powinny...
No i zacząłem się zastanawiać... Sami wiecie jak to jest : gdzieś poza Polską tyle spraw wydaje się nam sensownych, zabawnych, potrzebnych i godnych zaangażowania, ale po powrocie nagle zmienia się nam optyka i wszystko jest bezsensowne, głupie, zbędne i warte jedynie wzruszenia ramionami. Ileż to razy wracając samolotem / koleją / pieszo / na rowerze / promem / samochodem mieliśmy głowy pełne znakomitych pomysłów i entuzjazmu ale wystarczyło dwa - trzy dni na ojczystej glebie aby głupoty zostały odessane i pojawiła się swojska, depresyjna i podzielana przez szerokie masy tzw. polska rzeczywistość. Specjalnie wymieniłem wszystkie zastosowane dotąd osobiście środki transportu gdyż kiedyś sądziłem, że te wyjaławiające powroty mogą być skutkiem dekompresji wywołanej szybkim schodzeniem do lądowania lub nagłym zmniejszeniem prędkości samochodu ze względu na nasze drogi... ale wolny rowerek ?, jeszcze wolniejsza (nasza) kolej ? Jedynie podróż promem, w moim przypadku jest oczywistą przyczyną zapadania na DNW (Depresyjną Negację Wszystkiego) na terytorium Polski ; to tzw. choroba morska.
Prawie już zniechęcony do partyzantki ogrodniczej, w ostatnim akcie obrony mojego naiwnego entuzjazmu, zapragnąłem sam się przekonać jacy naprawdę są guerrilleros - ogrodnicy? Kilka dni zajęło mi wyszukanie ich kryjówki ale znalazłem i... udało mi się wejść tam pod ich nieobecność ! W małej kanciapce znalazłem : paprotkę znaną wszystkim uczniom polskich szkół, cebulki irysów, siatkę pełną cebulki do sadzenia (tzw. dymki) i małe bulwki niezidentyfikowanych roślin. Na ścianach buntownicze gryzmoły jak w jakimś kiblu na PKP. Aby mieć dowód niecnego procederu wyjąłem aparat fotograficzny i już miałem fotografować gdy jeden z bojowników wpadł do pomieszczenia. Strasząc paprotką i dymką ostro mnie pogonił ! W ostatniej chwili udało mi się pstryknąć i sami widzicie : ohyda!!! Wyszło szydło z worka.
Mój znajomy miał jednak rację - to skandaliczne zajęcie powinno być u nas szczególnie karane ,
aby nigdy nic zielonego - nielegalnego nas nie wytrąciło z pięknej szarej rzeczywistości. O kolorowych głupich kwiatach to nawet nie wspomnę. Zasrani "guerrilleros" z bożej łaski. Do roboty by się zabrali....

Monday, February 02, 2009

GUERRILLA GARDENING


Instytucja opanowały już wszystko - a (...) "Nowa Lewica tak naprawdę nigdy nie potrafiła uwierzyć we własne istnienie, póki nie usłyszała o sobie w Wieczornych Wiadomościach" (z "Tymczasowa Strefa Autonomiczna" Hakim Bey) i w tej sytuacji najzdrowiej jest zająć się tworzeniem własnych miejsc w czasie i przestrzeni w rodzaju TAZ : Temporary Autonomous Zone i ...nie zapominać przy tym o przyjemności.
Oczywiście gość o ksywie Hakim Bey niczego nie odkrył i niepokojąco zaczyna dobrze definiować to, co garstka ostatnich partyzantów robi od pół wieku z okładem...ale dziełko małe i interpretacje jakże różnorodne. Jest szansa, że oko Mordoru tego nie wyłapie. Podoba mi się też opisanie taktyki znikania (chociaż wolę Carlosa Castanedę, bo dowiódł skuteczności tej taktyki swoim życiem), gdyż opis niczego nie przybliża osobom, które nigdy jej nie zastosowały! Powraca więc alegoryczny styl i język zrozumiały tylko zaufanym. To krzepi... bo Instytucje słabo sobie radzą z językami innymi niż ich własne. Efekty zastosowania technik TAZ i znikania, także starej dobrej szkoły DYI ( jak u pana Słodowego : zrób to sam!), która w dobie internetu nabrała nowych znaczeń, bywają zaskakujące. Jeden z takich efektów interesuje mnie już od blisko dwóch lat i nazywa się : guerrilla gardening.
Słowo -guerrilla- jest pochodzenia hiszpańskiego i oznacza -małą wojnę- ( w Polsce to : partyzantka), którą to taktykę zapoczątkowano (na Zachodzie) w 1808 roku podczas najazdu Bonapartego na Hiszpanię. Przez 8 lat, bojownicy nazywani "guerrilleros" nękali i zniechęcali pana Bonapartego. Jako jeden z prawzorów tej taktyki wymienia się także polskie powstanie przeciwko carskiej Rosji z 1863 roku, a także wojnę domową w USA i kilka innych kampanii. W XX wieku określenie "guerrilla" utrwaliły dwa dzieła : "On Guerrilla warfare" Mao-Tse-Tunga (1937r.) oraz "Guerrilla warfare" Ernesto "Che" Guevary (1961 r.) opisujące nękanie wojsk Fulgencjo Batisty na Kubie.
Fundamentalną różnicą pomiędzy działaniami regularnych wojsk a bojownikami (guerrilleros) jest to, że wojsko ćwiczy działanie na rozkaz bez osobistego angażowania się w politykę, bojownicy całkiem na odwrót. Wojsko wykonuje rozkazy i ma wielką siłę, guerrilleros mają osobistą, silną motywację, która sprzyja kreatywności w osiąganiu celu. Budując TAZ lub znikając stajemy się guerrilleros i walczymy swoim uporem i pomysłowością. Często są to akcje pozornie żartobliwe i mało znaczące (dla regularnej armii tak, dla bojowników nie). Od siebie dodałbym, że ważnym zadaniem każdej akcji guerrilleros jest przekaz jaki niesie akt sprzeciwu innym bojownikom.
Pozostawmy militarne akcje za sobą i rozglądnijmy się wokoło (jak wielu przed nami...) po naszym mieście i dzielnicy. Wszędzie panuje dyskurs komercji i władzy. Jedne pomniki zastępują inne i od zmian politycznych jakoś nie przybywa przestrzenii czysto publicznej, wolnej i zabawnej. Instytucje są pozornie otwarte bo dysponują już procedurami tzw. "ujawniania aktorów konfliktów" i zawsze można się z nimi zmierzyć. Powodzenia ! Ale można je także systematycznie ignorować, stawiać w kłopotliwych sytuacjach, ośmieszać lub unikać ich. Jedną z takich technik miejskiej walki partyzanckiej (guerrilli) jest praktyka GUERRILLA GARDENING. Polega ona na nieuzgadnianym, nielegalnym i często spontanicznym sadzeniu roślin w miejscach gdzie stanowią one (miłe) zaskoczenie, estetyczną prowokację, sposób zwrócenia uwagi na problem miejskiej pustynii i zaniedbań Instytucji ale także sprawianie sobie przyjemności z sadzenia i obserwowania roślin. Do fantastycznych pomysłów tej techniki należy tzw. "seeds bombing" czyli bombardowanie (często z pędzącego roweru !) wybranych terenów kulami (chociaż nie tylko...) zrobionymi z ziemi wymieszanej z nasionami i kompostem.
Ile grup guerrilleros tyle pomysłów na ogrodniczą partyzantkę ! Nie warto (poza ideą "seeds bombing") wzorować się zbytnio na już przeprowadzonych akcjach, rzecz w tym by zastosować własne taktyki bojowe! Na swój użytek zaliczam guerrilla gardening do szeroko rozumianej sztuki ulicy (street art). W skali świata ruch ten ma przyszłość ; przyjmuje się, że do 2050 roku 2/3 ludzkości będzie żyło w miastach!
Od jakiego momentu stajesz się ogrodniczym "gueerrilleros"? Od chwili kiedy przeprowadzisz swoją własną pierwszą akcję!
Milowym krokiem na ścieżce do masowego "ogrodniczego powstania" jest książka Richarda Reynoldsa pt. " On guerrilla gardening". Była ona w zeszłym roku wielkim hitem wydawniczym w Londynie. Autor nie rości sobie pierwszeństwa ani też wyłączności na partyzantkę ogrodniczą, nie wydaje też certyfikatów ale opisuje wiele interesujących wątków tej ogrodniczej i osobistej Tymczasowej Strefy Autonomicznej. Bo jest jeszcze inne odgałęzienie tej metody. Są to ogrody społecznościowe zakładane w miastach... To już w innym odcinku. Póki co, zaglądnijcie na strone miejskiem partyzantki Richarda.
Tak więc do boju : Enjoy your plants!

Problem z tęczowymi owcami


Po ostatnim wpisie jeszcze dwukrotnie badaliśmy domniemany wzrost cen na Słowacji i w wyniku tych badań postanowiliśmy wybrać się tam w lutym na kilka dni. Pozwoli nam to na jeszcze wnikliwsze badania terenowe i uzyskanie materiałów porównawczych. Góralska tuba TVN-u (ledwo zamaskowana tzw. "zakopiańska 5. kolumna") pewnie za moment zasugeruje, że i śnieg na Słowacji jest zdecydowanie gorszy. Mamy nadzieję, że w tym czasie Mazowsze ruszy tradycyjnie do taniego, miłego, cichego i stylowego Zakopanego ! Ostatnio słyszałem w radiu, że tzw. "górale z Zakopanego" leją łzy bo ponoć cepry z centrali nie kupują już swetrów ! O laboga, nieszczęście... a może taniej watę w aptece kupić?
Ciekawe jak idą skórki z owiec w kolorach : czerwony, żółty, fioletowy, zielony! Takie skórki zobaczyć można już przy drodze tzw. "zakopiance" (nazwa na pamiątkę starej prawdy, że z tzw. góralami z zakopanego jeszcze nikt się nigdy nie dogadał) na ozdobnych regionalnych konstrukcjach z ledwo ostruganych desek. Wysyp kolorowych owiec można tłumaczyć różnie : biała owca to banał, a czarna ...sami rozumiecie. Tzw. górale udają, że pozostałymi kolorami sondują rynek ale wiadomo, że skończy się na tęczowych "łowieckach" i ( uwaga : subtelny żarcik, sorry) w konsekwencji na... kozach. A może nie? Ciągle przecież nieprzebrany tłum wali do "stolicy" Tatr... a potrzeby rosną bo teraz to i Chicago na utrzymaniu!?
No i ten tłum tworzą specyficzni "turyści" tworzeni przez podaż : " (...) Z tymi typami to jednak daremny trud. Jedyne książki jakie potrafią czytać, to księgi główne Kompanii zawierające wykaz zysków z jej monopolu (...)" /Claudio Magris "Na oślep"/.