Monday, December 19, 2011

BERLIN


Wybierając się na weekend do Berlina nie sądziłem, że będzie to druga (po wakacyjnej wyprawie w tundrę) co do ważności wyprawa 2011 roku! Berlin znamy z wielu wypadów i nie liczyłem, że powróci to dobre poczucie obcowania z żywą kulturą wielkiego miasta znane mi z Berlina lat 90. XX wieku. Uwielbiam dzikie przestrzenie, ale także naprawdę wielkie miasta: NYC, Berlin, Londyn, Pragę, San Francisco... i kilka innych.
Oczywiście, tak udany czas zawdzięczamy nie tylko sobie, ale głównie Jackowi S. , który zna nasze upodobania i nie popuścił nam nawet w pierwszy wieczór po 10. godzinach jazdy pociągiem z Krakowa. Pierwsza wizyta to był powalający strzał: koncert Silesian Quartet grający utwory Knapika, Szalonka i Pendereckiego i po nim koncert kontrabasisty, wokalisty i performera Ryszarda Gabrysia. Wszystko to w otoczeniu interesujących prac zebranych na wystawie pt. Recycling the Iron Curtain Na zakończenie uczty muzycznej pomknęliśmy aby przyłączyć się do akcji rozbijania wielkiego bloku czekolady w ramach akcji kuratora wystawy Piotra Szmitke. Wszystko to działo się w znakomitym, industrialnym budynku Kuhlhaus. Co można byłoby po takim wieczorze zrobić jeszcze bardziej odlotowego... okazało się, że można i wylądowaliśmy na prywatnym przyjęciu ze sporą grupą Gruzinów. Było to podsumowanie pewnego projektu i podczas gdy raczyliśmy się znakomitą kuchnią gruzińską, zebrani czytali niemieckie wersje kwiecistych toastów z Kaukazu. Ot, Berlin...
Sobota rozpoczęła się równie barwnie od szukania specjalistycznego sklepu muzycznego, do którego musiałem wpaść po kołki do strun jakich używa się w harfach wiatrowych. Po pewnym czasie i sporym spacerze w dzielnicy, która jest niezwykle malownicza udało się do sklepu trafić, kołki zamówić (dzisiaj przyszła wiadomość, że idą już do nas pocztą) i całkiem nieoczekiwanie kupić bardzo interesujący bęben z Alaski. To ten moment, gdy bierzesz instrument do ręki, słyszysz jego brzmienie i już wiesz; on jest mój! To spotkało A. i resztę dnia maszerowaliśmy z rytualnym bębnem ogniowym! Tak uzbrojeni mogliśmy śmiało wpaść na wystawę prac plastycznych dedykowaną legendarnemu zespołowi CAN. Z wokalistą CAN - Damo Suzuki, graliśmy we Wrocławiu, więc na wystawę musowo iść musieliśmy. Na obiad wpadliśmy do znanej nam dobrze knajpki z kuchnią perską... ot Berlin.
Celem naszej wyprawy były dwie wystawy i w sobotę pognaliśmy do Hamburger Bahnhof czyli wielkiej galerii sztuki nowoczesnej urządzonej w starym dworcu kolejowym. Tam wpadliśmy na niesamowutą instalację Cloud Cites Tomasa Saraceno! To było coś; wielkie kule z kombinacji folii i lin plus zieleń wisiały zakotwiczone zbiornikami z wodą. Do wielkich sfer można było wejść i oglądać świat z innej perspektywy. Wystawa jest czynna do 15 stycznia, a HB zawsze warto odwiedzić.
Na piętrze oglądaliśmy wystawę prac z kręgu Land Artu i mimo, że nie była zbyt duża, to kilka rzeczy zainspirowało mnie bardzo. Land Art jest z natury dość trudny do pokazania w salach muzealnych, ale i tak udało się nieźle. Największa niespodzianka czekała nas jednak w sali gdzie wystawiana jest niesamowita praca Dietera Rotha i przygotowywano się do czytania jego tekstów. Istotnym elementem tego eventu była muzyka: elektroniczny noise plus akustyczne wjazdy na alphornie (!) i tubie. To było coś! Siedzieć prawie w środku graciarni Rotha i słuchać tak swobodnych rzeczy, to było dla mnie jak deszcz na wiosnę... po tym co serwuje nam Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Krakowie. Sztuka tam może i nowoczesna, ale kuratorzy jak z mentalnej naftaliny.
Co tu pisać, może to, że muzyka, którą 30 lat temu udawało się czasem zagrać i tylko czasem/czasem usłyszeć; jest już kanonem i tyle. Nie chce mi się znęcać nad MOCAKiem (bo to smutne jest i mam jednak nadzieje, że może coś się tam zmieni?) ani też nad naszą niby sceną... szkoda słów, a do Berlina nie jest tak daleko.
Mała herbata w domu Jacka i wieczór zastał nas w klubie Helmut Khol... gdzie przenieśliśmy się w czasie za sprawą dwojga ludzi z USA. Facet ubierał i zdejmował różowe, okrągle okulary i razem śpiewali wariacje Hotelu Kalifornia na gitarę, flety i harmonijkę. Gitara jak należy była dość nietypowa, a całość była tak niewiarygodnie słodka, że aż nas wcisnęło w krzesła. Bez szemrania daliśmy 15 EUR do słoika i przypomnieliśmy sobie znowu za co tak kochamy alternatywną scenę w USA. Po dawce hippie not dead ruszyliśmy do do klubu West Germany na izraelski punk pod szyldem TV Buddha. Klub okazał się stylową czyli maksymalnie obskurną norą przystosowaną do grania ostrych rzeczy, ale TV Buddha zaserwował nam tak samo pretensjonalną muzykę jak nazwę. Umówienie się w tym miejscu i czasie na rozmowy o planowanym koncercie to nie był chyba zbyt dobry pomysł, ale co tam. W gruncie rzeczy to lubimy takie kluby, ale wymagają pewnej gry, która nam się chyba już nieco nudzi.

Niedziela to dwie niezapomniane akcje. Pierwsza z nich to wystawa Tracing Mobility: Cartography and Migration in Networked Space This Incorporeal Space Has Diffrent Rules pod prawdziwym hasłem: The conventional map is useless! Faktycznie, ani raz nie rozkładaliśmy papierowej mapy, bo A. korzystała z iPhona i iPada... Wystawa to bardzo myląca nazwa w przypadku tej instalacji: filmy, schody, konstrukcje, mapy, modele, dźwięki... zaryzykuje twierdzenie, że tego typu "wystaw" nie da się zwiedzać czy oglądać. Albo się w to wchodzi, albo szkoda czasu. Całość miała miejsce w Haus der Kulturen der Welt, gdzie kiedyś, w innym wcieleniu słuchaliśmy koncertu Shiv Kumara Sharmy!
Przed HKW natknęliśmy się na bardzo ciekawą instalacje Pia Lindman - kostkę z odpadowych materiałów i posadzonych tam roślin, która pięknie filtruje powietrze! Finka zrobiła tę konstrukcję o nazwie: Oxid Bungalow w ramach Labor Berlin 6 tego roku i akcji o nazwie Poison and Play. Oj jak mi tego brakuje w Krakowie... zamiast tych serwet i papierochów w Bunkrze Sztuki?
Wracając z HKW pod Reichstagiem fotografowaliśmy Parliament of Trees - Bena Wargina, po drugiej stronie rzeki. Zupa w restauracji tajskiej przyprawiona była bazylią o smaku bazylii z nutką kolendry. To była tajska odmiana indyjskiej tulsi, świętej bazylii.

Ale to nie był koniec berlińskiej ekapady... Muzycy grają i późnym wieczorem zamknęliśmy się z Jackiem w dawnym budynku służby bezpieczeństwa NRD... w salce prób ekipy The Curators i zagraliśmy te wszystkie emocje z trzech ostatnich dni... Kilka nowych instrumentów, kilka znanych instalacji i bardzo dobra akcja real time.

No i od rana znowu: Błota czyli Lubnau, Chosebuz czyli Cottbus, Glinka czyli Klinge... a potem stary mostek i miejscowość Zasieki... dalej już Wrocław aż do domu, do KRK. Dzięki temu mogłem przeczytać pół biografii Steve Jobsa...
Na mojej focie A. i Jacek podczas akcji w Berlinie, może uda się kiedyś opublikować kilka fragmentów rejestracji z tamtej sytuacji, bo są intrygujące.

Monday, December 05, 2011

REMIKS


W kilku ostatnich dniach udało się zyskać coś do czytania i przeglądania plus parę ciekawych doświadczeń frontowych. Remiks - teorie i praktyki to dziełko powstałe po konferencji pt. Ars Electronica: Remixed & Remastered, która odbyła się w Krakowie w tym roku. Redaktorzy; Michał Gulik, Paulina Kaucz, Leszek Onak wypichcili z konferencyjnych tekstów całkiem potrzebną książkę (w wersji papierowej i internetowej) i to całkiem już ladnie na licencji Creative Commons... Opiekunka naukowa konferencji, p. dr Anna Nacher najwyraźniej miała dobrych studentów! Z okazji wydania książki z nadrukiem; Hub Wydawniczy Rozdzielczość Chleba odbyło się w dawnym Lokatorze na Krakowskiej bardzo interesujące spotkanie promocyjne. Był manisfest, remiksowane dźwięki i poezja plus sporo zabawy. Był też wieszyk; na śmierć Herberta: odszedleś w lipcu / w śrdoku lata / srata tata / starat tata. To interesująca niechęć... bo Broniewski jest podobno o.k. i hip hop patriotyczny jest o.k. nawet Miłosz fajny jest, a tu srata tata / srata tata...?! Ja bym poleciał po całości: sratatata, sratata.
Generalnie wszystko o.k. (łącznie z naiwnie insiderskim zacięciem zebranych) i tylko jako kombatant tego typu frontowych akcji gderam lekko: lewackość językowa jest strasznie upierdliwa i krytyczność oznacza zobaczenie także siebie tym przenikliwym okiem i smaganie także po swojej dupie biczami jedynie słusznej wiedzy. Ale to (może) przyjdzie z wiekiem?! Impreza była bardzo oki i tylko zdziwił mnie totalny tytoniowy zaduch w dawnym Lokatorze?! Tam jest jakaś strefa śmierdzieli papierosowych i wyjęta z czasu teraźniejszego? To takie budyniowe, ma się czegoś nie robić, ale się robi i jeszcze biadoli w mediach. Nie wybiorę się tam już więcej.
Wspomniana opiekunka naukowa, wykłada czasem o sztuce Akcjonistów Wiedeskich... i wykrakała wystawę w MOCAKu czyli wielkiej, pustawej wydmuszce borykającej się z jakimiś mentalnymi kłopotami. No bo tak niezbędne było Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie, a jak już jest to albo się tam trafia na skrzeczącego komisarza ludowego Sierakowskiego, a jak wyjątkowo jest ulga i nie, to na jakiś opad sił kuratorskich w postaci oprawienia Akcjonistów w ramki i upchnięcie dokumentacji po boxach. A MOCAK jest przecież super miejscem i dobrze, że dostał nagrodę za udogodnienia (czy też otwartość) dla niepełnosprawnych, ale jeszcze by coś może pokazał? Poza Akcjonistami zapędziliśmy się na inną jeszcze wystawę, ale kilka szmat z rewolucyjnymi wezwaniami, jak z jakiejś izby pamięci komunizmu wiejskiego odebrało mi entuzjazm. Szkoda, że pokazuje się w takiej oprawie kilka całkiem niezłych prac.
Wracając do Akcjonistów Wiedeńskich to sztuka Guntera Brusa jest tak poruszająca, że warto byłoby pokazać ją jakoś inaczej niż oprawioną w srebrne ramki za szkłem. Przy przejściu do fotogramów z akcji Otto Muehla pomyślałem, że jak już w tych ramkach to może powiesić kilka czerwonych młotków jak przy szybach w oknach ewakuacyjnych: w razie konieczności zbić szybę. Konieczność była, szyby by się sypały i sztuka odzyskała by swoje miejsce! Wielkie pastele Brusa zrobiły na mnie wielkie wrażenie, nieco Witkacowsko ezoteryczne i dające ten cenny rodzaj satysfakcji obcowania z formami, które nie muszą żebrać o miano sztuki poprzez kontekst i sytuację towarzyską. Bo tak mi się jawi wiele "dzieł" tzw. sztuki krytycznej; bez umówionego kontekstu: znika.
Nie wiem, czy pisać o filmowej dokumentacji prac Hermanna Nitsch... dobrze, że to była relacja z akcji w galerii, a nie dionizja poza boxami... bo byłoby już niezwykle denerwująco. Halo, halo, a co z muzyką tego pana z dużą brodą? No wiem, tak popularny jak Bunio czy BudyN to nie jest, ale może by jednak coś więcej. I tylko proszę; nie piszcie o muzyce tylko ją, psia mać, wyemitujcie, wyrzygajcie i wsmarujcie w mózgi, a nie takie pitu, pitu za rogiem.
W dyskusji na FB miła pani z MOCAK-u broniła sprawy/firmy zapewniając, że są podpisy i katalogi... to trochę nieporozumienie, bo sądzę, że Ci co odwiedzają tę wystawę potrafią czytać, mają dostęp do komputerów i znają sztukę Akcjonistów ...np. z wykładu w szkole. Do MOCAKA nie idzie się odkrywać (w Tate Gallery w Londynie ludzie nie odkrywają pisuaru Duchampa ani dzieł Picassa tylko idą zobaczyć je w oryginale i bez pośrednictwa ekranów), ale zobaczyć i doświadczyć sztuki. Bo jak się tego tam nie da robić to szkoda fatygi i może to dobre miejsce na targi książki? Nomen omen...dobrym punktem MOCAKA jest księgarnia i nawet te artystowskie drobiazgi (jest ich 1/10 z tego co oferuje Tate i Muzeum Sztuki Współczesnej w Sztokholmie...ale zawsze coś) plus kompetentny gość, który wie co mówi i nie pyta "w czym mógłbym pomóc". Nie chcę się pastwić nad podpisami/opisami pod pracami, ale wzruszył mnie tekst, który informował, że Rudolf Schwarzkogler nie obciął sobie fiuta i tylko tak to na fotach wygląda. Ten kto prace AW tak pokazał musi nie czuć tej sztuki, a jak jej nie czuje to niech się zajmie zabawami tak wielkich postaci jak p. Janek Simon, to mój guru wydmuszek artystycznych. Krytyczność nie zapewnia dobrej, odważnej i świadomej roboty, a płacący za bilet do MOCAKA mają gdzieś ideologię kuratorów. Tak działa Korporacja Ziemia, halo, halo? Tylko gułag na Marsie nas uratuje?!
Taki mi się więc remiks objawił; Hermann Nitsch srający karteczkami z cytatem z Kuby Szredera: funkcjonowanie autonomicznych pól twórczości kulturowej jest oparte na swoistej ekonomii na opak... Oj na opak, na opak... i jeszcze jedna karteczka z cytacikiem: cieplarniana atmosfera artystycznych salonów utrzymywana jest poprzez ciągłe pompowanie zasobów... gość chyba wie co mówi, zasoby nieprzerwanie wpompowuje się w (niektóre) artystyczne salony!
No, ale generalnie to największy zarzut mam do strategii promocyjnej... śmielej wyjść do ludzi z Radia M. oni zrobią klakę na cały Kraków! A tak, to nasz MOCAK z kraja...
Poważnie, to katalog jest o.k. i tylko te mądrości pociąć, dać zjeść i filmować wydalanie i będzie gites.
I aby było jasne: jestem za MOCAKiem i obchodzi mnie co robi!

Czas grudniowy to czas bardzo ciemnych nocy pełnych snów. Akcjoniści to doskonała propozycja na taki czas, coś w nas porusza, coś się mgliście pojawia i nawet nie obcinając sobie tego czy owego stajemy się czujniejsi, uważniejsi, obserwujemy to co jest. A takie tam wojenki o baraki wystawiennicze nie traktujmy zbyt poważnie. Gdyby p. Hermann z ekipą pojawił się w starym ogródku rudery obok MOCAKA to nic nie ubyłoby z tego co dotykamy za sprawą jego otwartej praktyki. Nawet MOCAK tego nie jest w stanie opanować.
Ostatnio pojawiły się z/remiksowane filmiki z naszej pracy na X Industrial Fest. we Wrocławiu, polecam... no jasne, że nie jesteśmy zadowoleni... ale było tak i tyle. Na blogu Flagi Świata opisałem dwie reedycje naszych ważnych (dla nas) płyt; Sonic Suicide i Mirrors. Na FB (the magic carpathians) jest filmowa relacja z grania w kościele ewangelickim (Nacher/Marczuk/Smetanka/Styczynski)... też nie są to szczyty, ale kilka chwil i krzywych dźwiękow zapada w pamięć i pojawi się za jakiś czas w innej wersji.
Na obrazku okładka reedycji Sonic Suicide w z/remiksowanej oprawie Tomka Rolnika Czermińskiego i fotą z sesji Queen of Snow Bogdana Kiwaka.

Friday, December 02, 2011

WORK


Nie chcę kolejny raz zaczynać wpisu od tego, że dzieje się tak wiele... więc oddam głos poecie: ... mnie podróżowanie już tak nie pociąga. Za to podróż odwiedza mnie. Teraz gdy coraz głębiej wciskany jestem w kąt, gdy przybywa słoi, gdy potrzebuję okularów do czytania. Dzieje się zawsze dużo więcej niż potrafimy unieść! Nie ma czemu się dziwić. Te myśli niosą mnie równie wiernie, jak Susi i Chuma nieśli trumnę Livingstone'a przez Afrykę. To fragment tekstu Kukułka z tomiku Tomasa Transtromera pt. Gondola Żałobna.
Dla ciągłości relacji z ostatnich tygodni warto wspomnieć, że za nami dwa "koncerty" akustyczne w kościele ewangelickim w Nowym Sączu (gdzie zebraliśmy mniej więcej tylu zwolenników co kilka dni wcześniej Zbigniew Ziobro z kolegami...) i na Uniwersytecie w Preszowie na Słowacji. W kościele udało się zestawić tradycyjne instrumenty karpackie z saksofonem i mini harmonium plus osobno spróbować instalacji dźwiękowej w postaci trzech 16-metrowych strun. Po tych dość chwiejnych doświadczeniach pojechaliśmy z Michalem S. do domu w Górach Lewockich i to był magiczny przejazd. W ciemnościach i mgle wjechaliśmy w te cudownie swobodne przestrzenie Słowacji. Oczy i umysły odpoczywały od naszego budynioweho nadmiaru, od gęby Kręciny i upiornego Prezesa... od tej budyniowej, banalnej papki reklamowej (BBPR), którą bez umiaru wydala tak wielu kolegów. Czym grubiej tym lepiej. Każde świadome ograniczenie, refleksja, skromność i przestrzeń dla wyboru staje się oznaką słabości. Wszystko musi być: turbo, pagan, drone, drumming, szok i paranoja! Zawody w byciu największym freakiem są takie już oklepane i nudne. Chyba, że chodzi o to aby żyć w ułudzie bo Rzeczywiste jest trudne do zniesienia? Już mój idol z lat licealnych (a i teraz czasem do Niego sięgam) Stanisław Ignacy Witkiewicz pisał: ...żyjemy w stanie masowego i indywidualnego zakłamania. Żeby nagle, znienacka odkłamać całą Polskę, społeczeństwo by tego nie wytrzymało - wstrząs ten mógłby zabić je, zjonizować, rozłożyć na elementy. Trzeba z tym postępować powoli i systematycznie jak z odzwyczajaniem się od narkotyków. Sfajtane (t, tajfun, taniec) klapsdrygle - oto nasza główna narodowa wada. To cytat z niegdysiejszej lektury szkolnej; narkotyki - niemyte dusze.
Wiem, wiem, mało kto wie coś o Witkacym i czasem widzę na FB wpisy młodych i starych idiotów, których świat zbudowany jest z mądrości zaczerpniętych z Onet.pl i wpisów innych niedouczonych. Liczą na to, nie bez racji, że jak się takich zbierze kupa to obowiązującą normą będą sfajtane klapsdrygle...
Kilka dni temu natrafiłem na, gdzieś dawno zapodzianą, malutką książeczkę z 1905 roku o zbieraniu roślin i zestawianiu zielnika. Część tego tekstu opracowałem jako suplement do mojej książki o etnobotanice Karpat i Bałkanów. Tekst z 1905 roku (książeczka jest z pieczątką: cenzura dopuściła do druku, oczywiście po rosyjsku, bo dziełko wyszło w Warszawie)jest napisany dość technicznym językiem i zawiera bardzo konkretne wskazówki jak zbierać rośliny i jak je suszyć oraz w jaki sposób zestawiać zielniki. Mimo to i po stu latach od druku, ten tekst wprawia w dobry nastrój i czytając go zaczyna się znowu czuć ten powiew ciepłego wiatru jaki wita nas przy wyjściu w góry. Wszystkie wskazówki techniczne są ciągle aktualne i zaryzykuję twierdzenie, że obecnie nic podobnego nie dostaje się w ręce amatorów, studentów i fanów botanizowania. Co pozostanie z tych hiper buńczucznych drone-big-bang-trance-daj-mi-stówkę-pagan-ciąg-na-piwo ?

Po miłym i pracowitym wieczorze u Michala smacznie zasnęliśmy (tlen i blisko 900 m n.p.m.) aby obudzić się wraz ze słońcem. Otoczenie domu Michala powoduje, że powracają pomysły na spokojniesze życie w prawdziwym miejscu i pośród prawdziwych problemów. Na Uniwersytecie w Preszowie zagraliśmy dla kadry i całkiem sporej grupy studentów. Mieliśmy wielką przyjemność muzykować w trójkę: Ania, Michał i ja; cicho i spokojnie, czasem bardzo głośno, ale bez histerii... Takie granie trafia się raz na kilka akcji i nigdy nie będę tego nazywał koncertem. Dlatego słowo koncert na początku wpisu było w wzięte w cudzusłów. Nie był to folk i nie był to całkowity, dowolny eksperyment, ale było to jednak bardzo nasze, magicznie karpackie. I co, mam napisać, że było to najlepsze trio od czasow Hendrixa?! Zaczynamy znowu nie być słyszani/rozumiani przez publiczność, tak jak kiedyś, gdy startowaliśmy z KM. Tym co skopiowali kilka naszych "patentów" udało się je rozmienić i dobrze sprzedać, ale my dużo pracujemy. Więc to zjawisko "nie słyszenia" mnie cieszy, to znak, że proces jest żywy.
Po graniu była bardzo miła rozmowa i tylko ci, którzy znają realia Słowacji mogą docenić tego rodzaju zajście. Dostaliśmy interesujące płyty i "cegły" w postaci: Acta Facultatis Philosophicae Universitatis Presoviensis... A wieczorem byliśmy już w Krakowie i tylko niezwykły smak makovych szulańcow z chaty u Franka pozostał...

Jeszcze ciekawostka z frontu etnobotanicznego! Szperając za informacjami na temat flory Tatr napotkałem na interesujący materiał o tzw. Goralenvolk czyli niemieckiej akcji wynalezienia narodu góralskiego. Oczywiście były dowody na wywodzenie się Goralenfolk wprost od Gotów... no i te wszystkie znane czary-mary. Ale to ogólnie znane fakty (?) i tylko zafrapował mnie tzw. hołd wawelski Wacława Krzeptowskiego z ekipą. 7 listopada 1939 roku miał miejsce hołd wawelski Wacława Krzeptowskiego, występującego w imieniu górali podhalańskich. W skład pięcioosobowej delegacji weszli: Karolina Gąsienica Roj, stryjeczna siostra Wacława, Maria Siuty Szwab, Stefan Krzeptowski, Józef Cukier i Wacław Krzeptowski - wszyscy ubrani w odświętne stroje góralskie.../.../ zadowolony Krzeptowski ściska dłoń Franka /.../ tak zaczęła się największej w skali naszego kraju kolaboracji z hitlerowcami. Historia, która do dzisiaj budzi emocje i ból.. ( magazyn Tatry TPN,nr1/2011, s. 77).

Zaczyna się czas pomelo! Mamy swe małe domowe rytuały (srutu-put-ritual-majtki-z-drutu-mapping-pomelo-shaman-eat-good) mieszczańskie i tyle. Jest więc czas pomelo i jabłek. Bo nie jestem za wybieraniem albo pomelo, albo jabłka! Może będzie około połowy grudnia trochę czasu na spokojne przypomnienie sobie co było ważne w tym roku? Ale jeszcze muszę dokończyć kilka projektów, zamknąć ciągnące się poprawki do książki (bo zawsze jeszcze coś można dopisać, zmienić... ale musi się to także kiedyś skończyć!) i zrobić wreszcie odkładane prace domowe...

Kasia Gierszewska zrobiła piękne foty podczas naszego koncertu na X Industrial Festiwal we Wrocławiu! Będzie też troche materiału filmowego.

Monday, November 21, 2011

HLASY PREDKOV


Warsztaty w Małym Lipniku, na słowackiej stronie Popradu, okazały się czasem bardzo dla nas ważnym i inspirującym. Troche o tym rozmawiamy, ale bez chęci ustalenia jedynej prawdy. Doskonała atmosfera i praca nad konkretnymi zagadnieniami była możliwa dzięki zaangażowaniu nas prowadzących, ale w równym stopniu zawdzięczamy to wyrazistym i entuzjastycznym uczestnikom. Jak na dobre warsztaty przystało, nauka szła zatem w wielu kierunkach. O Michale Smetance nie napiszę nic nowego, to prawdziwy skarbiec wiedzy i doświadczenia, ale też jakaś żyła energetyczna i pole magnetyczne Karpat. Żona Michala, Lenka jest kimś ważniejszym niż się przyznaje i to Jej pracy zawdzięczaliśmy doskonały program i organizację spotkania. Ania, mimo silnej gorączki i zmęczenia (do Lipnika przyjechała w praktyce cięgiem z Krakowa przez... Poznań i Kraków!) jak zwykle zebrała siły i poprowadziła zajęcia, w których dotyka się istotnych spraw związanych z głosem, ale i ze znacznie szerszym poczuciem własnej energii i swobody. Moim zadaniem było przypominanie, że kultura Karpat przemawiająca poprzez instrumenty muzyczne, pieśni i zwyczaje jest odczytywaniem partytury znacznie większej i bardziej tajemniczej, która tworzona jest przez krajobraz, żywe stworzenia i poza ludzkie światy, sedymentację drgnięć, warstewek, pyłu i zabrudzeń tworzonych od czasów, które określa się ładnie jako niepamiętne. Dobrze przypomnieć jest, że Pieniny porastała kiedyś tundra, a część Karpat bywała dnem ciepłego oceanu. Kategoria trwania jest tu dość interesującą konstrukcją i pozwala na wiele dystansu do pogranicznych problemów i kultury rozumianej jako socjotechniczne zabiegi władzy.
Akcja z harfą eolską nie udała się... bo, jak nigdy, nad Popradem nie wiało! To jeszcze jedno potwierdzenie wyjątkowości tego jesiennego spotkania.
W drodze do Małego Lipnika zobaczyliśmy pięknego lisa, podczas powrotu wielka łania bez wielkiego strachu cofnęła się z drogi i puściła nasz samochód przodem... także inni uczestnicy warsztatu opowiadają o takich spotkaniach. Traktujmy to jako dobry omen.
Bardzo ważną pracą w czasie warsztatu było rozebranie na czynniki pierwsze starych pieśni z najstarszego na Słowacji zapisu fonograficznego powielonego na płycie towarzyszącej książce Hlasy predkov (Mikulas Musinka, Hlasy predkov, Zvukove zaznamy folkloru Zakarpatska z archivu Ivana Pankevyca (1929, 1935), Presov 2002) Krótka pieśń pt. Zelena jablon cerveni jabka zrodyla kosztowała nas wiele godzin dyskusji, nauki i prób jej zaśpiewania. Słowo zelena w tej pieśni wielu uczestnikom warsztatu przyśniło się w nocy... mnie chodzi po głowie i stuka do czegoś schowanego w nas bardzo głęboko. Jedyne co po tym doświadczeniu mogliśmy słuchać w domu po powrocie, to siostry Bisserove i inne tradycyjne zespoły śpiewacze z Bułgarii.
Stosunkowo mało działaliśmy na polu etnobotaniki, ale może kiedyś ten klucz zostanie bardziej doceniony, a warunki pogodowe i pora roku bardziej sprzyjająca?! Duże zainteresowanie za to wzbudziła moja opowieść o poszukiwaniu w rejonie Legnavy (tuż obok Małego Lipnika) jaskini gdzie miało znajdować się miejsce kultu bogini Mortinki... i nawet nie doszedłem do czarownicy z Muszyny... jest więc jeszcze kilka tropów na następne spotkanie? Do historii tej części doliny Popradu znakomicie pasuje definicja określenia czarownica jaką podał Aleksander Gieysztor w Mitologii Słowian: czarownica lub wiedźma, w staropolskim też wiedma, "ta, co wie", uprawia czary i wieszczy. Zjawisko to i słowa nie tylko prasłowiańskie, ale z nawiązaniami indoeuropejskimi, co znamionuje i dawność, żywotność i rodzimość zjawiska, do którego dopiero początek czasów nowożytnych wniósł groźny import zachodnioeuropejski w postaci procesów i stosów.
Mały Lipnik pozostanie dla nas dobrym, budującym doświadczeniem i można by wiele jeszcze o tym napisać, ale właściwie po co? Kto był ten wie, kto nie dojechał nie dowie się wszystkiego.
Przed nami dwa ujawnienia robocze i w pełni akustyczne; w Nowym Sączu i w Preszowie. Poza saksofonem Sierhieja Marczuka i pistialami Michala Smetanki, postaramy się o rozpięcie długich strun i dźwiękowy powrót do czasów gdy nad Popradem koczowali pasterze reniferów... Niedziela i poniedziałek zapowiadają się więc pracowicie i bardzo ciekawie, zwłaszcza, że pomiędzy nimi jest sporo czasu na gadanie i kolację u Lenki i Michała w Levockich Vierchach.
Na focie Bogdana Kiwaka moje usiłowania uruchomienia harfy wiatrowej... było bardzo zimno i bezwietrznie!

Monday, November 14, 2011

ART of SOUND


W sobotę otwarliśmy drugi dzień X Industrial Fest. we Wrocławiu i jak zwykle na dużych imprezach z wieloma wykonawcami, było trochę nerwowo. Godzinne opóźnienie w próbach, z którym nie mieliśmy nic wspólnego, zaowocowało tym, że zostaliśmy bez próby, a podpinanie sprzętu kończyliśmy pod uważnym i krytycznym okiem publiczności, która stawiła się o czasie. Do nikogo pretensji nie mamy i bawiliśmy się świetnie, ale dzisiaj przeczytaliśmy, że jeden ze słuchaczy poczuł się rozczarowany bo było zbyt mało magicznie... No jasne, to święte prawo odbiorcy mieć oczekiwania, ale troszkę luzu też by się przydało... bo jak jednym zbyt mało magii i dużo noisu to innym odwrotnie... Gdybym był upierdliwy to bym mamrotał, że magii się nie dało wyemitować bo ludzie głośno gadali i ją płoszyli... Ale nie, dalej twierdzę, że było tak jak chcieliśmy i basta. Po serii "przypadkowych" ataków na organizatorów i na nas przed Festiwalem i pewnym konstatacjom jakie poczyniliśmy podczas kupowania płyt (tak, tak my kupujemy płyty! a Wy?) to już sam nie wiem co myśleć o takiej wielkiej wrażliwości na naszym punkcie; karpatomania?! Po koncercie na Cocart Fest. w Toruniu przysrywano A. i starano się zniechęcić do nas... a robił to gość, który wpadł na pomysł, że będzie w Krakowie nagrywał płyty z kopiami naszych pomysłów z okresu Sonic Suicide i Mirrors i dlatego koniecznie musi nam dokopać... To miło, ze nie wszyscy przylatują do Krakowa paradować po pijaku i bez majtek ale mam taki apel: facet! Z takim wokalem to się nie porywaj na A. bo Cię jednym joikiem zmiecie ze sceny, a te ogólno artystyczne mamroty wbiją ci się w mind na amen. Przed jubileuszowym Industrialem pojawiła się wielka dyskusja o neofaszyźmie, jak nie pomogło to wyskoczył jakiś bidula, który szuka zwarcia z nami już jakiś czas z utyskiwaniem, że to my a nie lepsi (czyli, rzecz jasna on z kolegami)... No ja nie wiem, czy to jest dobry sposób na zaistnienie w środowisku? Nie czujemy się wcale pieszczoszkami festiwalowymi i jest kilka takich imprez, na których grają ci doskonali wykonawcy, a boją się grać z nami bo my ich zasłaniamy naszą niekompetencją? A to jest jakiś mecz i sparing chuliganów? Nie pomieszało się coś komuś? Chyba tak bo znam taki festiwal, na którym z polskich wykonawcow występuje stale jeden artysta (jest nim oczywiście organizator), a aby zdusić w zarodku wszelkie zakusy innych zrównał był z ziemią wszystkich innych z Polski na forum międzynarodowym. Znam też gościa, który handluje naszymi płytami od 15 lat, ale podczas udzielania wywiadu o swojej działalności i wydawnictwach dostaje nagle amnezji wybiórczej, która mu mija nagle jak jest szansa wpuścić jakiś budyniowy smród w towarzystwo. Taki to ma być nasz budyniowy art od sound?
Jestem zdecydowanym wrogiem organizowania imprez z założenia eliminujących pewnych wykonawców, na takie imprezy nie powinno się dawać naszej wspólnej kasy i nie powinno się też udawać rozliczać łatwo dotacji z UE na tak pojętą kolesiowską kulturę, a właściwie brak kultury. Dla zakończenia tej kwestii podaję, że na Industrial Fest. zagraliśmy poza ostatnią sobotą tylko jeden raz w 2004 roku... to o jakie oklepanie chodzi? Dwa razy na dziesięć... wystarczy na palcach policzyć.
Na Festiwalu było naprawdę o.k. i publiczność bywa intrygująca, świąteczna i celebrująca. No te stoiska z płytami... na naszym stole leży więc kupka płyt do przesłuchania... a obok druga i trzecia... bo ciężko jest z tym spokojnym słuchaniem przy tak wielu zajęciach i wyjazdach.
Pierwsza kupka to całkowicie rewelacyjne wydawnictwo z muzyką Eugeniusza Rudnika w serii Studio Eksperymentalne Polskiego Radia (5) ... wiem, wiem, że stare, bo ma już (wydawnictwo) rok, ale jak wydane i jaka dokumentacja! Rudnik, urodzony w 1933 roku nagrywał takie rzeczy, że słucham i dziwię się dlaczego tu jest takie budyniowo?! Dlaczego jakieś szczyle z pecetem noszą się tak dumnie i mają tak mało pokory i samowiedzy? Nie potrafią czytać, słuchać czy nie chcą, bo tak się sami podziwiają? Druga kupka to doskonałe płyty wydawane przez wydawnictwo Falami prowadzone przez Marcina Babko... z którym znamy się od wielu lat i jakby z innego wcielenia. To inne wcielenie dotyczy tak samo Marcina jak i mnie... Marcin nie należy do specjalnie pokornych i sprzedanych szołbiznesowi, ale jakoś znalazł siłę aby coś naprawdę robić, a nie tylko krytykować i szlochać w kącie. Płyty Falami są raczej dobrze znane, ale te dodatki do nich, typu okulary, albo jak w wypadku The Blue Nun naszych przyjaciół z BOEN - mydełko? to wprawia mnie w doskonały nastrój. Kochani czytelnicy (a szczególnie Ci co nas tak nie znoszą...) to o to chodzi... to o taką pracę chodzi! To jest art of sound, kultura... mydełko, woda, myjemy rączki (niktórzy także móżdżki!) i dopiero słuchamy. Takie płyty chce się kupować, chce się je mieć obok książek... a nie stosy mp3, starych cdr z piratami i całe to dziadostwo. Jasne, można napisać, że chciałem mydełko nie z takim zapachem, albo dlaczego to nie jest ciasteczko? A właściwie to nie wiem czy nie ciasteczko... bo nie śmiałem rozerwać pięknej naklejki. Więc jak nie mydełko to móżdżków tym nie szorować! Nasza płyta ma numer 0258 i przypomina mi się to inne życie w jakim znałem innego Marcina Babko...w którym ręcznie wpisywaliśmy numery na kasetach wydawnych w naszej serii FLY Music, a Marcin biegał do liceum i po plantach...
Albo inna płyta Falami - Rymszary - Mirka Rzepy! Książeczka jest doskonałym przykładem na coś małego, co nas powala od pierwszego otwarcia i tak łączy się sztuka wydawania książek ze sztuką udostępniania muzyki i sztuki dźwięku. A książeczka - cacko jest schowana w okładce z sukna z ciekawym sitodrukiem. Marcin i ekipy muzyków, plastyków i te świetne osoby, które wieczorami siedzą przy lampce z herbatą i cierpliwie kleją te cudeńka... dziękuje im za mój 258 sklejony i zaopatrzony we wszystko... Najważniejsza jest w tym jednak muzyka... niechętnie recenzuje i tym bardziej mam kłopot, że najchętniej z Falami zrecenzowałbym BOEN... bo mi chyba nie wypada? Rymszary doskonałe, składanka Sealesia jak ze skladankami bywa; nie jest równa, ale trudno przecenić takie wydawnictwa dla budowy sceny i dobrych kontaktów.
Trzecia kupka płyt to dobrze nam znane, ale dotąd nie kupione w oryginale i całkiem zagadkowe, a niektóre także pouczające: Muslimgauze (taka miła płytka remixowa: species of fishes), Tabata Mitsuru (Mankind Spree), Sion Orgon (the zsigmondy experience),KK Null/John Wiese (Mondo Paradoxa)... i dowodowy ...Theme (Valentine /lost/ Forever). Do tego jeszcze pięknie wydany zestaw dwóch CD - Wrocław Industrial Festiwal - 10th Anniversary Compilation wydany przez Bleak Netlabel! Nie mowiąc o winylu Cam Deasa, który po naszym wspólnym koncercie rozszedł się błyskawicznie, bo jest niezwykły.
Bardzo szanujemy publiczność i proponuję zawiedzionemu słuchaczowi z soboty udział w darmowych warsztatach na Słowacji i dwóch koncertach w tydzień po nich - powinno być wystarczająco magicznie! Zapraszam bez złośliwości i ciepło! Zaczynamy w piątek wczesnym popołudniem i kończymy w niedzielę wieczorem! To będzie: 18-19-20 listopada czyli za kilka dni, a koncerty 27 i 28 listopada (Nowy Sącz i Preszów) - udział jest bezpłatny.
Na focie Kasi Gierszewskiej-Widota A. i ja w sobotę podczas produkowania noisu... przypominam zapominalskim, że od płyty Sonic Suicide nagranej w 2004, a wydanej przez VIVO Rec. w 2005 roku realizujemy już nie ethnocore (3 CD) ale ethnoise jak do tej pory też 3 CD. Obydwie płyty będą dostępne jako reedycje w naszej ekonomicznej serii World Flag Records w pięknej designerskiej robocie Tomka Rolnika Czermińskiego i z oryginalnymi fotami Bogdana Kiwaka.

Monday, November 07, 2011

OLD SCHOOL TATOO


Piątkowy koncert z Ericem i Camem był dobrym doświadczeniem i mam satysfakcję z tego, że udało się zrobić coś tak pozytywnego. I nie chodzi mi wcale o muzykę, która jednych zachwyciła, a innych nie, ale o organizację koncertu, świetną atmosferę, doskonałą publiczność i satysfakcjonujące spotkanie z mądrymi i utalentowanymi ludźmi. Na chwilę mogłem zapomnieć o tym naszym dziwacznym budyniowym piekiełku. To takie właśnie koncerty - spotkania, na których dominuje skupienie i szacunek dla tego co ma do powiedzenia człowiek, który jest na scenie, budują obieg muzyki niezależnej czyli scenę. A scena to także producenci, projektanci, drukarze i goście od plakatowania, kolekcjonerzy i dziennikarze, fotograficy ... To jest scena, a nie jazgot i skamlenie chorych na popularność i wyłączność na jakąś wydumaną "przewodnią rolę"... To zawsze się kończy wytaczaniem ideologicznych armat, salwą... i kulą w płot. Tak się rodzą nawiedzeni kolesie w rodzaju Bono polskiego folku, guru chłopomanów albo etatowi pieśniarze (i pieśniarki) patriotyczni od ministerialnej dotacji do dotacji kościelnej. Bardzo interesujące jest, że to nie oni wzbudzają sprzeciw, ale my, podobno już nazbyt znani... widocznie nie staramy się giglać prostaczków i to jest tak trudne do zniesienia? Jak mówią Słowacy: kaszlem na to!
A propo Słowacji to za tydzień z okładem ruszamy na wyjątkowe spotkanie w Małym Lipniku (18-19-20 listopada)... i planujemy trzy dni pełne muzyki, eksperymentów i rozmów. Zgłoszeń mamy już na tyle, aby te wszystkie sprawy miały sens i najważniejsze, że wszystko odbędzie się w jesiennych Karpatach. Teraz czekam na tych, co dzień przed wyjazdem zapytają czy są jeszcze miejsca i tych, którzy pod koniec listopada napiszą: to już było? No trudno, będę się trzymał stylu old school... chce to znajdzie!
Połowa poprawek do książki już za mną, ale ciągle znajduję perełki do wykorzystania teraz albo w przyszłości. W relacji z Podróży do Bośni i Hercegowiny księdza Marcina Czermińskiego (piękna książka z 1899 roku!) znalazłem opis katolickiego tatuażu stosowanego w Bośni: /.../ rzecz dziwna, że tatuowania dostrzegłem tylko u katolików /.../ tatuowanie u niewiast jest obfitsze niż u mężczyzn. Odbywa się zaś w następujący sposób. W uroczystość Św. Józefa, Zwiastowania Matki Boskiej, Niedzielę palmową albo w jednym z dni Wielkiego Tygodnia, zbiera się o rannej porze młodzież w kółku rodzinnem. Po większej części są to chłopcy i dziewczęta w wieku 13 do 16 lat. Jeżeli sami nie mają odwagi ostrem narzędziem wycinać sobie znaków na skórze, wykonuje to jedna z poważniejszych niewiast, wprawna w tem zajęciu, albo wzajemnie sobie młodzi przyjaciele i przyjaciółki. Złamaną igłą wpierw kreśli się deseń czarną umyślnie na to przyrządzoną farbą, następnie ostrą igłą kłuje to naznaczone miejsce, dopokąd ręka nie zaleje się krwią i ból dozwala. Miejsce zranione zalepia się cygaretową bibułką lub innym papierem, bandażuje, a na drugi dzień ciepłą wodą zmywa najczęściej już zagojoną ranę. /.../ w ciągu dalszej podróży parę razy zdarzyło mi się spotkać Bośniaków lub Hercegowińców, którzy na zapytanie czy są katolikami, jako dowód pokazywali tatuowane krzyże na piersiach i rękach. Jest coś mocnego w tym old schoolowym podpisie i determinacji. A jak się pomyśli kiedy i gdzie się to działo...
Ciekawym też przyczynkiem do etnobotanicznych dziejów Karpat jest opowieść o pojmaniu rozbójnika pienińskiego Józefa Baczyńskiego, który w XVIII wieku grasował pomiędzy Rusią Szlachtowską a Litmanową. Chłopi (jak zawsze łasi na nagrodę) namówili kobietę, u której zbójnik spędzał noce, aby kiedy zaśnie rozsypała po podłodze groch... Zaskoczony rozbójnik nie mógł się bronić, bo kierpce się mu kiełzały po grochu... i został powieszony w 1735 roku w Krakowie. O chłopach nic nie wiadomo... jak też o tych, którzy męczyli i zabijali drobną szlachtę i ziemiaństwo za parę nowych butów od obcego wojska i dopiero RUTA zrozumiała ich niedolę i sławi internacjonalistyczne przesłanie bezmyślnych rzezi, które nazwano buntami chłopskimi. Pamiętam, że jak w latach 70. XX wieku chłopi przywiezieni do Krakowa i uzbrojeni w kawałki kabli wielożyłowych (bo nie było tylu pałek na stanie MO) lali studentów, to się nazywało - daniem nauczki elementom anarchistycznym i rewizjonistycznym sterowanym przez Zachód. Może i oni nucili po bramach na Karmelickiej i Szewskiej jakieś pieśni buntu? A teraz pan Janusz Palikot z koleżeństwem postuluje aby humanistyczne studia były płatne. A mydli nam oczy politologiem z Pułtuska i panią Anią?!
Jak ciśnienie będzie zbyt wielkie, to od biedy na nogach zajdziemy w tundrę... i tu też ciekawa obserwacja; mieliśmy we czwartek komplet na sali przy skromnie promowanym pokazie fotografii z letniego trekkingu za kręgiem polarnym. Jak będziemy chcieli mieć nadkomplety i być pieszczoszkami publiczności spragnionej mistycznych uniesień za tzw. freeko, w cieple i niezbyt daleko od domu... to damy ogłoszenie: mistyczne wtajemniczenia w świętych miejscach Laponii i spotkania z szamanami w trzecim kręgu mocy z błyskawicznym leczeniem przez oglądanie obrazków! Poczęstunek gratis...
A pomyśleć, że były czasy gdy za naukę dawano sobie rękę odciąć albo w wersji soft chociaż krzyż wydziargać na dowód szczerych intencji... taki to jest ten old school!?
W sobotę mamy grać na X Industrial Fest. we Wrocławiu i już skarżą się jacyś nieboracy, że ich prześladujemy naszą muzyką i pewnie samą obecnością. Biedaczyska... a wystarczy iść wieczorem do kina. Bo są nowe, wspaniałe, niedościgłe i śmiałe projekty i tylko my przeszkadzamy im rozwinąć skrzydła i zabłysnąć pełnią geniuszu scenicznego. Wyrywamy im mikrofony i rysujemy fantastyczne płyty, na które świat tak czeka!? Scenie muzycznej budyniowa zaczynają się udzielać chuligańskie stadionowe obyczaje, no niby dlaczego ma być tam lepiej niż w parlamencie?

Tuesday, November 01, 2011

PLASTIC MEDICINE MEN


A. przygotowując jeden ze swych autorskich wykładów, jakie od roku wygłasza raz w miesiącu w Poznaniu (będzie z nich kiedyś książka, która zapowiada się smakowicie), korzystała z bardzo inspirującej pracy Roberta J. Wallis'a - Shamans/Neo-Shamans Ecstasy, alternative archeologies and contemporary and Pagans z 2003 roku. Krytyczne teksty autora dotykają wielu spraw z jakimi i my się często spotykamy i o czym wiele razy dyskutowaliśmy. Na FB od czasu do czasu także widzę wpisy - nazwijmy to - neo-szamańskie. Kilka rozdziałów tej sporej książki bardzo mnie zainteresowało, tym bardziej, że kończę kolejne poprawki i uzupełnienia do mojej książki o roślinach w tradycji Karpat i Bałkanów.
Robert J. Wallis omówił zjawisko, które nazwał - Plastic Medicine Men, kluczową figurę określoną jako White Shamans oraz bardzo ciekawie potraktował Carlosa Castanedę, uznając, że opowiadał on prawdę ukrytą w fałszywych relacjach ze swych wtajemniczeń na pustyni Sonora. Trochę też powątpiewa w istnienie "sacred" sites co dziwi mnie niepomiernie!
Generalnie jest to tekst bardzo krytyczny wobec przejawów neo-szamanizmu, w którym głównym oskarżeniem wobec białych szamanów jest to, że za nie swoją wiedzę biorą kasę. Jak zwykle w takim podejściu pojawia się oskarżenie o brak kompetencji kulturowych. My, jako Karpaty Magiczne czyli pewna idea wcielana w życie od kilkunastu lat, także byliśmy atakowani o brak kompetencji kulturowych... Atakował nas gość z Poznania, który chciał mieć wyłączność na tradycje karpackie... i to było bardzo śmieszne. Nie tylko dlatego, że my naprawdę pochodzimy z Karpat i mamy Je w każdej komórce ciała, ale dlatego, że on te tradycje wyobrażał sobie jako uporczywe fiukanie na fujarce. No więc sprawa tych kompetencji nie jest całkiem prosta. Co ma oznaczać podział na białych i tych prawdziwych (bo nie białych) szamanów? To jak z modą na tzw. japanese czyli ekipy szalonych muzyków z Japonii (często via USA)
- co by nie robili to zawsze byli the best bo za nimi stał filmowy mit Siedmiu samurajów i stu innych produkcji kreujących azjatyckość w stylu zaprezentowanym w Kill Bilu...i która tak wszyscy kochamy!
Albo ktoś jest szamanem albo nie jest, szaman czesto zostaje nim wbrew swej woli. Szamani nie-biali czyli prawdziwi chyba nie przetrwali do naszych czasów od prehistorii i nie mają po 5000 lat? Zarzut wobec białych szamanów jest taki, że są biali (więc nie mogą być prawdziwi) oraz taki, że use spiritual ceremonies with non-Indian people for profit.
Jak Czerwony Brat wciska kit w makiecie puebla w Nowym Meksyku i bierze kasę, to jest uprawniony, a jak gość, który połączył w swych warsztatach wiedzę i praktykę kilku dróg i praktykuje od 50 lat, zechce się urwać z biura i utrzymywać z tego co potrafi i chce robić, to jest bardzo be! No, jakoś tego nie kupuję. W Indiach i Nepalu spotykałem lamów, świętych i joginów, ale nie było ich zbyt wielu, a przeciętna wiedza o własnej kulturze i religii nie jest tam jakoś specjalnie imponująca.
Początkowo więc intencje autora nie są jasne i trudno się zorientować o co naprawdę chodzi. Pokazywanie skanów ulotek zapraszających na zajęcia szamańskie jak na prywatkę lub naukę tańca brzucha, to chwyt poniżej pasa ( w budyniowie widziałem zaproszenie na majówkę szamańską... szkoda, że nie na Wielkanoc z wtajemniczeniem orła...?!) bo można też podsumować kuchnię w Krakowie pokazując zapiekanki... co nie jest jednak prawdziwym obrazem. Ulgę przynosi dopiero zauważenie trzech grup zainteresowanych tematem: naukowców akademickich, neo-szamanów i społeczności autochtonów. Naukowcy mają inne podejście i inne interesy niż obiekt ich badań czyli neo-szamani i autochtoni, a sami indigenous people widzą wszystko jeszcze inaczej. A widzą to bardzo konkretnie i fragment zamieszczonej w książce rezolucji z piątego zgromadzenia Tradition Elders Circle z 1980 roku, dyktuje cztery pytania jakie należy zadać non-Indian brothers and sisters gdyby chcieli nauczać szamanizmu (? dla mnie uczenie kogoś szamanizmu na kursach to nieporozumienie): 1/ Jaką nację reprezentuje delikwent, 2/ Jaki jest delikwenta ród i pochodzenie? 3/Kto delikwenta poinstruował i gdzie się szkolił? 4/ Jaki jest ich adres domowy? No i odpowiedzcie sobie neo-szamani na te pytania i wyjdzie szydło z worka!? To ja się zaczynam Carlosowi Castanedzie nie dziwić, że opakowywał prawdziwe doświadczenie i wiedzę w opakowanie falszywych, ale jakże poczytnych relacji, które rozeszły się (i rozchodzą) w milionowych nakładach.
Wybór jest jasny: albo się jest naukowcem, albo neo-szamanem, albo rodzi się z patentem na wiedzę? To dość słaba koncepcja Starszyzny, chociaż da się zrozumieć ich racje. No więc co z tym neo-szamanizmem...?!
Na focie kamienny krąg z Jokkmokk za kręgiem polarnym, a właściwie to środek kamiennego labiryntu. Nie stara budowla, nie nowa koncepcja, pewnie jacyś neo-szamani?

Monday, October 24, 2011

1000 LAT NOWOCZESNOŚCI


Kilka ostatnich dni nie mogłem nawet pomyśleć o pisaniu bloga... siedząc cały czas przy czarnej klawiaturze mojego nowego MAC Pro... Tak wygląda intensywna praca nad książką (te cholerne przypisy... na stu stronach było ich 50.), a jeszcze pozostaje 200. stron i dobór ilustracji. Równolegle konsultowałem powstający film o blisko rocznym projekcie ratowania pierwiosnki omączonej jaki pięknie zmontowała Kasia Gierszewska! Mimo dużej roboty i moich bezlitosnych poprawek Kasia zmontowała także krótki zwiastun... Pewnie umieścimy go na YouTube? Film jest zawodowy, więc pewnie nudny dla wszystkich rzeczników prostych i efektownych akcji typu STOP to czy tamto. Nasza muzyka, podarowana na rzecz interesów Primuli całkiem nieźle brzmi w filmie i okazuje się, że można mieć niezłe brzmienie w przyrodniczym dokumencie i ominąć tzw. muzykę z metra czyli tapetę bez wyrazu.
Ostatnio umknęło mi odnotowanie świetnego koncertu na jakim byliśmy kilka dni temu. Morton Subotnick w wielkiej sali kina Kijów to było bardzo interesujące doświadczenie. O muzyce nie będę pisał, bo Subotnick jest tak doświadczonym artystą, że przychodzi mi na myśl tylko jedna definicja sztuki; to jest wszystko to co robi artysta. Niskie dźwięki wiały nad podłogą po nogawkach całkiem miło i obrazy generowane przez towarzyszącego Subotnickowi artystę nie usypiały nijakością. Niestety, organizatorzy postawili nam ubogacić wieczór i zestawili Mortona Subotnicka z dwoma dziełami innych artystów. Niestety dlatego, że pierwszy był rozgadanym piewcą balang i old schoolowych kolaży filmowych (czekaliśmy na obraz wybuchu bomby atomowej... i B52 nad Wietnamem), a drugi to cofnięcie filmu do czasu układania obok siebie fotografii... Zabieg przez pierwszą minutę interesujący, w miarę upływu czasu uświadomił nam dlaczego wolimy film niż oglądanie albumu. Inna konstatacja to taka, że wielu ciągle się wydaje, że dźwięk musi być zawsze tylko echem obrazu... stary Subotnick w to nie wpadł, a młody lew jak najbardziej... Słuchałem siwego Subotnicka i uśmiechałem się na myśl o tym jak jeszcze długo mogą się ze mną męczyć niektórzy muzycy z naszej "sceny"... a to panowie trochę jeszcze potrwa... Subotnick w latach 60. ubiegłego wieku był już współtwórcą słynnego San Francisco Tape Music Center! Jest więc ze 20.lat starszy, a trzyma się doskonale i wymiata. Pośród wielu wydawnictw Subotnicka natrafiłem na ładny tytuł: The Double Life od Amphibians z 1984 roku.
A. skończyła właśnie czytać całkowicie rewelacyjną książkę Tarnów. 1000 Lat Nowoczesności pod redakcją Ewy Łęczyńskiej-Widz i Dawida Radziszewskiego. Wydawcą jest Stowarzyszenie 40 000 Malarzy, dzieło ma 500. stron i powala całkowicie. Już samo przywołanie w dedykacji postaci Jana Gałuszka Dagaramy powoduje, że ma się ostry apetyt na tę cegłę. Niestety... a może na szczęście jest jeszcze wiele stron, do których dopiero dobrnę jutro. A jak dobrnę to opiszę! Kto by pomyślał: Tarnów i 1000 lat nowoczesności...a jednak!
Dzisiaj podglądaliśmy obraz z kamer umieszczonych w Porjus za kręgiem polarnym i w lokalnej prognozie pogody okazało się, że nad Sitasjaure w środku Laponii nie jest jeszcze dużo zimniej niż w Krakowie... Za tydzień mamy pokazać foty z trekkingu z sierpnia... dlatego ta fota... Tęsknimy!

Monday, October 17, 2011

GABINET ODNOWY DŹWIĘKOWEJ


Tytuł wpisu i w pewnej mierze hasło przewodnie ostatnich tygodni, pochodzi od A., która szykuje bardzo interesujące przedsięwzięcie. To długofalowa akcja i w stosownej chwili pewnie sama to opisze i zaanonsuje.
Roboty ani trochę mniej i pisanie bloga jest aktem lekko nie na miejscu... Trzymam się jednak zasady, że wpisy nie mogą powstawać z braku innej roboty lub wylewu emocji. Blog to jednak jakaś dokumentacja, kalendarz i pamiętnik ?
Dzisiaj, po kilku dniach pracy i ok. 6 godzinach technicznego opanowywania przez komputer naszego filmu, Kasia Gierszewska wysłała mi roboczą wersję dokumentu na temat projektu ratowania ostatniego miejsca występowania w Polsce niejakiej Primuli farinosy (jej fota o dwa wpisy niżej) czyli pierwiosnki omączonej. Jeszcze troche drobnych poprawek i uzupełnień plus dopasowanie muzyki i będzie gotowy dość niezwykły film. Ostatnią godzinę spędziłem na poszukiwaniu odpowiedniej muzyki i prżez ten czas wpadałem w nerwy... tyle płyt nagraliśmy, a pod Primule muzyki nie znajdowałem. Na koniec jednak udało się i zanotowałem w pamięci aby jeszcze coś nagrać... bo najwidoczniej mało. Co do starych nowości, to na You Tube można szukać filmiku Karpaty Magiczne w Galerii EL - ma ok. 5 minut i bardzo udanie pokazuje (nawet niezły dźwięk) fragment naszego działania z 30 września! Jutro będę montował cztery wybrane fragmenty z tego koncertu jakie zarejestrowaliśmy sami. Z tymi nagraniami jeszcze popracujemy i mamy pewne plany.
Całkiem inna robota to ponowne opanowywanie mojej książki Zielnik podróżny... , bo jak już pisałem znalazł się wydawca i jest czas aby jeszcze nad tekstem i ilustracjami popracować. Książka ma być na luty lub marzec i cieszę się z tego, mimo, że te 300 stron kryje pewnie jeszcze wiele pracy i problemów technicznych. Chciałbym aby książka była jednocześnie nowatorska i klasyczna... To chyba ostatni wpis na ten temat i następny to będzie już zapowiedź jej wydania... mam nadzieję!
W ostatnim tygodniu mieliśmy wejścia w Radiu Kraków i Radiofonii, co wydaje się być bardzo ważne w sytuacji rozpanoszenia stylu RSO (radiowych-słupów-ogłoszeniowych)... zdecydowanie preferujemy i wspieramy styl FFR (free-form-radio), które najwidoczniej i nas lubi? W Radiofonii ogłosiliśmy nabór na warsztaty 18-19-20 listopada na Słowacji, ale jakiegoś wielkiego ścisku w zgłoszeniach nie ma...?!
Poza tymi zajęciami jest jeszcze kilka na wczoraj... ale daruje sobie tej wyliczanki. MoZe dlatego złości mnie i śmieszy na przemian to skarżenie się młodych ludzi na brak dobrej pracy i perspektyw na przyszłość oraz wysokich cen mieszkań... Mają coś do zaoferowania w zamian? To, że chodzą (od czasu do czasu) do szkoły ma te drobiazgi zapewnić? Kochani, popracujcie po 10 -12 godzin dziennie w trzech zawodach i udowowdnijcie, że macie coś do powiedzenia i wszystko się "samo" ułoży. Tylko tyle trzeba...
Czasem udaje się otworzyć tivi i nie zobaczyć biskupa albo p. Palikota (ostatnio był przekładaniec: Palikot/JP2/biskup Michalik/biskup od krypty/Palikot itd. - i Palikot raz budował krzyż, a innym razem opowiadał jak zdejmie krzyż... Jezusie słodki! Nawet redaktor Kraśko już nie wie kogo popierać... To samo u lewaków: pryszczaci z liceów prywatnych, za których rodzice płacą miesięcznie tyle ile wielu ludzi zarabia przez miesiąc (co jest skandalem i zgoda na to! ale fakt jest faktem) maszerują jako nowy ruch Oburzonych, bo poczuli zew solidarności z ubogimi i zgłaszają się na kierowanie nimi w słusznej sprawie, która z pewnością nakreśli dokładniej komitet partyjny. Kontestacja ośmieszona do spodu. Nawet w tłumie widziałem transparet: Władza dla wyobraźni... ja nie mogę, goście przepisują hasła z publikacji na temat maja 68 w Paryżu. Szkoda, że nie chce się im jakoś poczytać o tym maju dokładniej... bo jakby się do sytuacjonistów dogrzebali to aż strach. Pewnie teraz się przebiorą za krasnale i będą udawać, że sami to wymyślili. Tak rodzi się tzw. nowa lewica, którą zawiaduje kilku marksistowskich wodzów z bogatych domów...przy czym określenie rodzi się jest mocno umowne. Ta lewica jest pompowana kasą i układami, a reszta moich myśli biegnie już tylko w kierunku zjawiska zwanego zatwardzeniem.
Na moment jednak udało się umknąć palikotodziwiszowi ( a straszyli nas w tivi palikototuskiem i kaczorydzykiem) i oglądaliśmy zadziwiający film z serii ponurych historii o skorumpowanych i szlachetnych glinach, ale w wydaniu francuzkim! No i proszę bardzo... aż wynotowałem kilka cytatów wartych zapamiętania: nie jada się z diabłem nawet długą łyżką albo inny cytacik: książę z bajki nie pije calvadosu o 6 rano... i mocna wymiana zdań: ma pan niewyparzoną gębę jak każdy wyautowany gość i odpowiedź wyautowanego gościa: z boku lepiej widać grę...! Rewela i dlaczego mi się to tak podoba?
Na obrazku owoc dwukolczaka...ilustracja do mojej książki.

Monday, October 10, 2011

ZIARNA ZMIAN


Roboty tyle, że znowu nie wiadomo od czego zaczynać i jak ustalić tzw. priorytety. To trudne gdyż żyjemy światami równoległymi i realizujemy bardzo różne porządki - jako muzycy, fachowcy w swoich dziedzinach, troche nomadyczni i troche zakopani w liściach naszego mieszkania w Wieży. Troche bez słów, ale i z wieloma słowami, które czasem przelewają się przez nas i lądują czarnymi zaklęciami na stronach książek, pism i kodach 0-1 gdzieś tam? Nagryzione jabłko smutno przygasa w kilku naszych pupilach od Jobsa i czeka na zdecydowane dotknięcie aby rozbłysnąć. Wczoraj w audycji Antka Krupy w Radiu Kraków A. powiedziała, że nasza muzyka jest gdzieś pomiędzy światem Jobsa, a dotknięciem tundry. I guzik mnie obchodzi czy to jest cool. Mam od dawna inny plan: /.../ Prawda, mogłem przecież stawić bardziej zdecydowany opór z większym czy mniejszym skutkiem, mogłem wpaść w szał i przeciwstawić się społeczeństwu, lecz wolałem, aby to ono wpadło w szał z mojego powodu, jako, że to jego sytuacja była beznadziejna /.../ H.D.Thoreau ... to cytat jaki zamieściłem na kasecie z nagraniami Atmana z koncertów w klubie Riviera-Remont (1989r.) i OKA Kino/Teatr/Tęcza w Warszawie (1990r.). Jest tam podziękowanie dla Sławka Gołaszewskiego (grał na klarnecie i był) i Roberta Brylewskiego (miks nagrań).
Ten cytat to moja, ciągle aktualna, odpowiedź na zadymę wyborczą i dla tych co nagle stali się tacy upierdliwi co do autostrad, a sami nie są wielkim przykładem skuteczności i punktualności.

Mamy już kilka elementów, z których warto złożyć sound artowy artefakt Long Strings Installations... to zaczyna być z każdym dniem ciekawszy projekt. Jeszcze w listopadzie chcemy rozciągnąć struny przynajmniej dwa razy i zarejestrować nowe środowiska brzmieniowe jakie tworzą się w interesujący sposób na styku dowolnego i technicznie określonego. Ten swoisty ekoton przynosi nowe brzmienia, inną niż znana nam dynamikę i nade wszystko jakieś intrygujące doświadczenie czasu.

Pracujemy z Tomkiem -Rolnikiem- Cz. nad składem mojej książki i pięknie wyłania się nam z rozmów, myśli, błysków intuicji, setek fotografii wykonanych kiedyś "nie wiadomo po co?" i całkiem realnej biegłości, która daje do myślenia. Zielnik podróżny - rośliny w tradycji Karpat i Bałakanów (troche) przewodnik alternatywny i (trochę) wprowadzenie do etnobotaniki... może się wreszcie objawi? Jeszcze wiele pracy przed nami...
Henry Hobhouse napisał kiedyś książkę Ziarna zmian - sześć roślin, które zmieniły oblicze świata
(spokojnie znajdziecie ją w kryształowej kuli...) i opisuje tam wiele bardzo ciekawych spraw, a pośród nich historię młodego Sigmunda Freuda, który pod wpływem kokainy napisał w 1884 roku rozprawkę wychwalającą narkotyki. Mamy rok 2011, Ziarna zmian i autorzy tysiąca innych książek dawno temu temat euforii narkotykowej rozpracowali, rośliny zawierające halucynogeny zmodyfikowano genetycznie do monstrualnych przypadków, rozpracowano także wątki służb specjalnych, które pewne narkotyki rozpowszechniały, testowały i modyfikowały dla celów wojskowych - a tu niejaki Kamil Sipowicz odkrywa koło przy poklasku klaki dziennikarskiej. Odgrzebał otóż wspomniany KS stare indyjskie księgi (zapewne zdeponowane pod Warszawą) i światu był ogłosił dobrą nowinę. No, to jakaś jest porażka totalna.
4 listopada ukaże się nowa, koncertowa płyta z nagraniami z Festiwalu Herbaty. Jest zawartość czyli TEA Events, jest okładka i będzie też jej edycja w UK!
Jest też cała nasza relacja z trekkingu w tundrze i górach Laponii z lipca 2011 do przeczytania w Internecie w czytelni Fragile.
,
A dzisiaj Światowy Dzień Drzewa, ale na fejsie znalazłem także i z tego niezadowolonych...no cóż?!

Obrazek to znakomity logotyp zaprojektowany przez Tomka Rolnika CzermiNskiego - naszego nowego: ziarna zmian...

Monday, October 03, 2011

Na żywo!


Nasza Long Wave Installation przerodziła się na kilka dni w Long Journey Installation czyli męczącą, ale kształcącą podróż po kraju. Od biedy można by przyjąć, że to był happening albo kilka eventów, które A. realizuje w tej chwili w Lublinie, a od czwartku w Poznaniu. Do Elbląga ruszyliśmy koleją i oszczędzę wszystkim kwękania na PKP... bo było czysto, smacznie, punktualnie i nie śmierdziało. Punktualność nas słabo cieszyła, bo podróż obliczona wstępnie na ok. 15 godzin, nie skłaniała do triumfalizmu... Dla nas od zawsze liczą się wszelkie ekotony więc w relacji pominę jednorodne stepy Mazowsza i zaczne od Tczewa. Ta malownicza miejscowość powitała nas napisem: Rozrząd z Górki Oraz Odrzut Wzbroniony ! Nawet nie chcę się domyślać co autor miał na myśli... Gdańsk Główny powitał nas podobnie czyli powiewem starego dobrego surrealizmu: na peronie 2 znajduje się sklep (punkt handlowy?!) pt. akcesoria erotyczne! Rozumiem, że pomocne było stoisko z nożami i maczetami na starym Dworcu Centralnym w Wa-wie, bo za plecami Wa-wa Zachodnia, a przed nami Wa-wa Wschodnia i pomoc jakaś się zawsze przydawała, ale co proponuje Gdańsk, że już na peronie ważne jest dobre zaopatrzenie w akcesoria erotyczne?! Nawet zakładając, że niezbędne zakupy robić należy przy wyjeździe...to co tam się wyrabia? Może chodzi jednak bardziej o długi czas w podróży jako element kreatywności, no bo raczej nie wzmacniający libido?! Bardzo sprawnie, ale już z udziałem ZKA (zastępcza komunikacja autobusowa) kolej dowiozła nas do Elbląga na około 11.00 Jeżeli podzielimy te ok. 700 km przez 17 godzin podróży to nasza średnia prędkość wyniesie ok. 40 km na godzinę... to nie jest oszałamiający pęd? Muszę przyznać, że warunki jazdy były całkiem o.k. i widok za oknem potwierdzał tezę o jednej wielkiej budowie jaka rozgrywa się właściwie wszędzie. Nie śnię o szybkości 200 km na godzinę, ale gdyby osiągnąć kiedyś te realne 100...!?

W Elblągu zauważyliśmy drogowskaz: Sucha Beskidzka - 642 km ... i poczuliśmy, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć, dlaczego te wszystkie całkowicie różne kultury/przestrzenie jakie widzieliśmy za oknem wagonu w ostatnich 17 godzinach są zespolone w jeden organizm państwowy? Nasze obserwacje polityczne pokazują, że ten twór zamieszkują całkowicie obcy sobie ludzie, którzy przemawiają w różnych językach i mają zasadniczo różną mentalność, a spojeni są jedynie starym budyniem!
W Galerii EL zastaliśmy totalny remont wokoło i ducha warsztatowego wewnątrz. To nas bardzo ucieszyło, bo tzw. koncert zaczyna się jawić wyłącznie jako akcja szołbiznesowa i trudno nam obronić koncepcje, że to coś jak wystawa dzieł malarstwa lub rzeźby (albo instalacja ...), a i innych broniących tej tezy ubywa z każdym programem tivi, który robi gwiazdy z małoletnich dotkniętych nieuleczalną zarazą chciejstwa natychmiastowego.
Struny zostały więc naciągnięte do długości 20 m! To nasze trzecie doświadczenie przyniosło nam wiele praktycznych obserwacji i kolejną rejestrację. Wieczór był naprawdę interesujący i byłoby naprawdę o.k. gdyby częściej organizowano tego typu przedsięwzięcia. Nie ukrywam, że mocno różniliśmy się w naszych wizjach Bałtyku, ale to chyba ma sens o ile jest miejsce gdzie te wizje mają szansę być zaprezentowane obok siebie. Mam nadzieje, że stare taktyki wykluczania z projektów, festiwali, prezentacji i wydawnictw, których doświadczaliśmy dawniej i doświadczamy stale zaczną być w opinii środowiska tym czym są czyli smrodem egocentryków. A. z Lublina przekazuje, że może jest szansa na zmianę, bo widać, że interesujące projekty wymagają szerokiej współpracy. Mam nadzieje, że jeden z muzyków grających w Galerii EL pytając mnie o techniczne parametry długich strun miał na myśli taką właśnie współpracę? Byłoby miło, bo płacimy za jakieś pipcenie po Wiśle (zobacz poprzedni wpis) znajomym królika, ale jakoś trudno sięgnąć po to co robi się na miejscu? Ale może to sprawa dorośnięcia, bo : nie ma innej drogi niż osobiste doświadczenie! I jeszcze jedno z A. Gaupa (dziennikarza, pisarza i szamana Samów): /.../ nie możemy być tak poważni jak księża. Praktykujemy rytuały, ale jesteśmy równocześnie artystami, gawędziarzami i klownami./.../ Może więcej luzu i mniej tej nadętej powagi i zachłyśnięcia dorwania się do sterownika...to jeden z wielu i czasy najważniejszych dawno się skończyły. Przed wyjazdem z Ełku (a wybraliśmy się też do Fromborka poczuć klimat pracowni Kopernika...) w hotelu gdzie nocowaliśmy zobaczyliśmy plakat: Kazik na żywo - koncert w hotelu po 160 zł od łebka zainteresowanego buntowniczym przekazem...! Wow - jak mawiają górale z Zakopanego! Na żywo ...to i cena musi być! Zaciekawiło mnie tylko czy koncert odbędzie się na żywo w restauracji hotelowej czy w jadalni, tam gdzie wciągaliśmy serek i kawkę? Kryzys w Hiszpanii czy twórczy? Juwenalia w Krakowie dopiero w maju i jest jeszcze kawał czasu...
Zupełnie nie kleją się nasze koncerty z Tomkiem Hołujem - wszystkie propozycje lub odpwowiedzi na nasze propozycje są trudne do zaakceptowania, szczególnie dla kogoś, kto na koncert ma przybyć ze Sztokholmu. Szkoda wielka, bo zaiskrzyło muzycznie świetnie.
Dobre wieści napłynęły ze Słowacji i mogę już ogłosić, że zaplanowaliśmy trzy dni warsztatów opartych o trzy obszary wiedzy i doświadczenia: tradycyjne instrumenty pasterskie Karpat (budowa, sposoby gry, znaczenie w kulturze tradycyjnej itd.), głos i tradycyjne techniki wokalne: karpackie travnice, nytu, joik, kamłanie, głos dla zdrowia i równowagi oraz trzeci obszar - etnobotaniczne aspekty muzyki tradycyjnej i magiczne rośliny Karpat i Bałkanów. Zajęcia poprowadzi Michal Smetanka, Anna Nacher i ja... w Małym Lipniku nad Popradem (okolice Muszyny, ale po słowackiej stronie). Wszystko zaplanowane jest na 18-20 listopada 2011 roku. Chętni mogą się przyłączyć do zakończenia warsztatów w formie roboczych koncertów w Nowym Sączu (kościół ewangelicki, tam gdzie organizowaliśmy dotąd koncerty Naturton, Matouska, mnichów tybetańskich...) - 27 listopada oraz w Preszowie na Uniwersytecie - 28 listopada! Dodatkowa dobra wiadomość to to, że wszystkie zajęcia poprowadzimy bezpłatnie i chętni muszą ponieść jedynie koszty bytowe czyli: dojazdu, wiktu i noclegu, które nie są zbyt wysokie. Postaram się za kilka dni opublikować oficjalne zaproszenie, ale wiem, że najwytrwalsi i tak śledzą nasze blogi więc zawiadamiam już dzisiaj! Zachęcam do kontaktu w sprawach dotyczących warsztatu na adres mailowy: marek.styczynski@gmail.com
Inna bardzo dobra wiadomość to drugie podejście do wydania mojej książki o zapomnianych roślinach magicznych Karpat i Bałkanów... może tym razem się uda się to zrobić?!
Krakowskie pismo kulturalne FRAGILE z naszą bardzo osobistą relacją z lipcowo/sierpniowej wędrowki po tundrze (w drukowanej wersji jest skrót, a w wersji internetowej całość tekstu) jest już w dystrybucji! Wszystkich, których interesuje nieco inne wędrowanie i/albo szamańska tradycja Samów zapraszam - Padjelanta trek - forsowne wyjście z odurzenia we Fragile, którego leadem jest - Odurzenie!
Na focie Primula farinosa, roślina występująca w jednym jedynym miejscu w Polsce, ale tu na stanowisku w górach Bułgarii i to wysoko, bo na ok. 2,5 tys. m n.p.m. Fota mojego kolegi (jeszcze z liceum) Romka G. która podarował do materiałów jakie opracowuję w zawodowym projekcie dot. ochrony tego gatunku.

Friday, September 23, 2011

Koncert na 2 statki i 100 syren



Koncert na 2 statki i 100 syren - pod takim tytułem ( nie wiem czy to uznać za tłumaczenie autorskiego tytułu instalacji Gegen der Strom?!) ma odbyć się jutro w Krakowie akcja artystyczna Christofa Schlagera z pomocą Marjon Smit. Wszystko byłoby wspaniale i cieszyłbym się z ewolucji tego co jeszcze nie tak dawno nazywało się imprezą typu światło - dźwięk i odbywało się dokładnie w tym samym miejscu - pod Wawelem, gdyby nie nadmierna skromność autora lub/i organizatorów tego interesującego w zamyśle przedsięwzięcia. Skromność ta nie pozwoliła usytuować Kn2si100s we właściwym miejscu historii tego typu imprez. Warto przecież wiedzieć, że w 1922 roku, niejaki Avraamov przeprowadził mega imprezkę pt. Symphony of Sirens na syreny okrętów wojennych, syreny fabryczne, dwie baterie artylerii, oddział karabinów maszynowych, hydroplany i regiment wojska! Wszystko odbyło się z okazji 5-lecia wybuchu rewolucji bolszewickiej, na akwenie portowym miasta Baku. Dyrygent do okiełznania takiej rozbudowanej orkiestry musiał wykorzystać strzały z pistoletu i wymachiwanie chorągiewkami sygnalizacyjnymi. Całość została powtórzona w Moskwie w 1923 roku i jak łatwo się domyślić odbyła się z okazji 6-tej rocznicy wybuchu rewolucji! Całość stworzono z inspiracji poezją niejakiego Alexeia Gasteva, ale wykorzystano także znane i lubiane melodie m.innymi Marsylianki i Międzynarodówki. Gdyby jedynie te akcje z dawnych czasów legły u podstaw jutrzejszej "oryginalnej" instalacji dźwiękowej Christofa Schlagera to pół biedy... Niemcy znani są z zauroczenia Rosją i mogli się tym zbytnio nie chwalić, ale sterowanie syrenami (oczywiście w Krakowie będzie to zestaw komputerów... a nie pistolety) bywało już realizowane w wielu wydaniach: np. znakomicie prezentuje się to w odmianie skrojonej na miarę estetyki miejskiej przez Wendy Mae. Ta miła pani już od wczesnych lat 80. ubiegłego wieku prezentowała swoje instalacje dźwiękowe m.innymi na klaksony samochodowe. Jeżeli nie wiecie (a z naszych ubogich mediów się nie dowiecie... pewnie też z nadmiernej skromności dziennikarzy) to zobaczcie sami - Wendy Mae Chambers and the Car Horn Organ. Przyszło mi do głowy, że Gegen der Strom (Pod prąd) miałby super przyjęcie i historycznie właściwe usytuowanie podczas otwarcia Nordstreamu!?
Nie ma nic zdrożnego w kontynuacjach, kopiach, rozwinięciach i dialogach z tym co już było kiedyś zrobione. Co więcej, jesteśmy właściwie na to skazani i kryje się w tej materii wiele interesujących wątków, ale podstawowa zasada jest taka, że należy o tym informować. Pan Christof S., który od 20 lat podobno trudni się instalacjami dźwiękowymi musi przecież znać swych poprzedników. Cała akcja na Wiśle jawiła by się inaczej i całkiem nie mniej ciekawie gdyby przywołać ducha Avraamova i wielkich dzieł komunistycznej sztuki masowej. Sztuka ta miała miejsce i nie warto udawać, że nie robiła/robi wrażenia. To jak z masową sztuką innego totalitaryzmu w Niemczech lat trzydziestych... Warto sobie zdawać sprawę, że masowe imprezy mają takie źródła i może będziemy lepiej rozumieli wtedy fenomen tolerowania bandytyzmu stadionowego i liczenia się z wielkimi, prywatnymi organizacjami "piłkarskimi", które zdają się czasami być ponad państwową grupą (skutecznego) nacisku?! Nie sądzę aby te sto syren sterowane komputerowo (jak piszą dziennikarze z prowincjonalnym podziwem, zapominając, że czytają to ludzie nie pamiętający czasów bez komputerów) i dwie barki na Wiśle dały rewolucyjny impuls krakowskim masom bo nikt nie wygra tu z jamnikami. Pewnie nie będzie to także zabawną "small music" Wendy Mae... ale o.k. wola organizatorów! Ale: gdzie jesteście znawcy muzyki, dziennikarze kształtujący masy, historycy sztuki, znajomi królika? Ogłuszyły Was syreny czy p. Christof syrenim śpiewem?

Skoro już jestem przy stare vs nowe w muzyce, to muszę odnotować wywiad Piotra Koleckiego, mojego niegdysiejszego przyjaciela i współtwórcę brzmienia Atmana. Wywiad ukazał się w najnowszym piśmie Glissando. Jest też tam archiwalna fota! Czas wspominek nadchodzi? Na całe szczęście nie; wszyscy "atmanowcy" grają i tym samym rozmowa z Piotrem jest tylko etapem w tej praktyce! To mnie cieszy.

W ostatnim wpisie chwaliłem pismo Gościniec Sztuki za całokształt, ale też i opublikowanie recenzji płyt Karpat Magicznych i Cybertotem Project. Muszę odnieść się jeszcze do zdania tam zawartego: ...Karpaty Magiczne...to na polskiej scenie muzyki alternatywnej zjawisko osobne i nieznajdujące następców /.../ Nie bardzo mogę się zgodzić z taką tezą! Rozumiem, że to był komplement, ale chętnych na następców pojawia się całkiem sporo... Mamy tylko problem z ich wstydliwością. Nie przyznają się do czerpania wzorów, zestawów instrumentów, podejścia do komponowania i nawet naszej poetyki tekstów promujących kolejne programy KM. Jest podobnie jak w przypadku skromnego, estetycznego i pozbawionego jasnego celu widowiska Kn2si100s na Wiśle, które w niczym nie dorówna szalonej wizji Symphony of Sirens. Z drugiej strony nie smuci mnie, że to dalekie echo rewolucyjnej sztuki wita jedynie nadejście jesieni i chyba nie jest nawet częścią kampanii wyborczej Lewicy? Na to p. Napieralski jest zbyt... powiedzmy; zajęty rozdawnictwem jedzenia. Z czego to się bierze - jak nie jabłuszka, to kanapki, jak nie kanapki to grzybki i jak nie grzybki to szyneczka w Londku!? Nie dojadał czy co?
Już raz tę wizję zdelegalizowania ziela odpwowiedzialnego za ociężałość umysłową publikowałem, ale tym razem pomyślałem, że może duże ilości kapusty sprawiają, że dziennikarze stają się leniwi, a artyści nadzwyczaj wstydliwi? Chwalmy się! Nie wstdźmy się czytania książek, katalogów, odwiedzania wystaw i szperania w Internecie!

Sunday, September 18, 2011

NOISE to SILENCE


Po udanej akcji plenerowej z ważną częścią Long Wave Installation czyli wiązką 18-metrowych strun (19.08.2011) udało się dzięki naszemu niezrównanemu teamowi: Mirek Badura i Bogdan Kiwak zorganizować nocne manewry w industrialnych przestrzeniach starego budynku pks-u, chyba? W ostatnią środę (14.09.2011) zmontowaliśmy specjalne zaczepy na struny i z pomocą stolika i wielkiego biurka (nieźle rezonowało, ale byłoby trudne do transportu na koncerty...) rozstawiliśmy instalację. Tym razem było dobre oświetlenie i dwa zestawy rejestrujące dźwięk i dlatego sesję poprowadziliśmy w kierunku melodycznego grania i szukania interesujących współbrzmień plus dokumentowanie audio/foto/video. Rezultaty są już w sieci (Mirek B. zamieścił roboczy zapis video na YouTube, znajdziecie bez trudu na naszym FB), a część musi być jeszcze technicznie opracowana. Jesteśmy gotowi na ujawnienie LWI w kontekście innych dźwięków i stanie się to... w Elblągu! W świetnej Galerii EL (przestronny dawny obiekt sakralny) - w piątek 30 września uruchomimy ulepszoną wersję Instalacji w otoczeniu dźwięków i środowisk brzmieniowych "morskich" z wielu miejsc nad Bałtykiem. Bardzo mi się podoba powrót do prac, które mają już ponad 10 lat (trzy płyty 2000-2002, muzyka do filmu o Bałtyku, praca w studiu nagraniowym Radia Gdańsk... prezentacja naszej pracy w Bonn) i które nie zostały chyba w tamtych latach odpowiednio docenione i przyjęte. Na tamtych akcjach wzorowało się kilkoro muzyków i byłem pewny, że wszystko co zrobiliśmy przepadnie w wielkiej, brunatno-czarnej budyniowej dziurze... a tu nie? Koniec świata bliski?! Albo początek nowego projektu Noise to Silence, który pojawi się pierwszy raz publicznie w Elblągu! Nic więcej nie chcę na ten temat pisać, ale ciąg dalszy - i to ekscytujący - nastąpi!
A. tłumaczy inspirujący tekst Victorii Vesna i Jamesa Gimzewski pt. BLUE MORPH: uwagi o działaniu samoorganizującej się zmiany krytycznej Już sam tytuł robi wrażenie, ale to jedynie "uwagi" do wielowątkowej instalacji zaprezentowanej w Gdańsku ( w ramach pracy zaprezentowanej w kościele św. Jana). Nie mogę zdradzać całości tekstu, bo ukaże się w Przeglądzie Kulturoznawczym... kiedyś. James Gimzewski jest fizykiem specjalizującym się w nanotechnologii i autorem metody badania komórek poprzez odczytywanie dźwięków jakie wydają... już sama metoda rejestracji tych dźwięków, w której istotną rolę odgrywa laser i rejestrowanie drgań i przystosowywanie (coś jakby "tłumaczenie") ich do możliwości naszego, ludzkiego słuchu, jest rewelacją samą w sobie. James G. swoją metodę opisał w 2004 roku w Science i od tamtej pory jest nazywana - sonocytologią! Badania te są wykorzystywane w onkologii, ale w Gdańsku zaprezentowano instalację artystyczną zbudowaną na zrębach sonocytologii. Rzecz dotyczyła przemiany do jakiej dochodzi w momencie przekształcania się poczwarki w motyla (stąd ten Blue Morph... czyli wielki i piękny motyl). Interesujące jest, że przemiana ta jest błyskawiczna i skokowa i wiąże się z nagłym pojawieniem się wielkiej dawki energii. Towarzyszy temu dźwięk... Towarzyszy albo sam jest tą energią? W wypadku opisywanej instalacji i tekstu o jej backgroundzie dodatkowym walorem jest wskazanie nie tylko na to, że nauka wspólpracować może ze sztuką (co bywa strasznie spłycane do rozwiązań technicznych), ale co ważniejsze, że metody pracy artystów stanowią cenne podejście do uprawiania nauki. Szkoda, że wielcy alchemicy tego nie widzą?! W naszych porannych dyskusjach o stanie wszechświata sonocytologia zagościła na dobre!
Swoją drogą pojawia się problem zdolności do pełnego odbioru tego typu prac artystycznych, ale instalacja Blue Morph była poza wszystkim także interesująca wizualnie i dźwiękowo plus dawała szansę na interakcję i doznania wykraczające poza konwencjonalne "oglądanie" dzieła i pozycjonowanie jej w kategoriach estetycznych.Można by wiele powiedzieć w związku z z pracą Blue Morph, ale wiele też już zostało odnotowane...
John Cage powiedział o sobie: nie mam pojęcia, co to znaczy być artystą. Myślę, że... Mam problem z przyjmowaniem ról. Ja nie chcę żadnej z nich odgrywać. Chcę być tym, kim jestem. , a także w tej samej rozmowie z Mortonem Feldmanem: ...staliśmy się dużo bardziej wrażliwi na dźwięk, i to nie tylko w naszych głowach, ale całym naszym istnieniem, i że ten dźwięk nie musi koniecznie przekazywać jakiejś głębokiej myśli. To może być po prostu dźwięk i może wchodzić jednym uchem i wychodzić drugim, albo wchodzić jednym, przenikać i przemieniać nasze istnienie i wychodzić, być może wpuszczając następny...
Dodatek literacki wzbogacić muszę jeszcze o dwie obszerne recenzje naszej muzyki opublikowane w intrygującym - w pełni oldschoolowym - piśmie pt. Gościniec Sztuki. Pismo ma podtytuł: Magazyn Artystyczno-Literacki i nie ma swej wersji internetowej, lepiej: nie ma nawet śladu w Internecie... Gościniec wydawany jest od 15 lat w Płocku (Wydawca to Płocki Ośrodek Kultury i Sztuki) i przynosi całkowicie oryginalne teksty, myśli i relacje! Poza intrygującymi tekstami, znakomitymi autorami i tematyką, która drwi sobie z salonów artystycznych i tzw. trendów (szacunek!!!) zauważyć trzeba koniecznie warstwę wizualną: kolorowe reprodukcje prac z kolekcji Leszka Macaka (Maria Wnęk,Władysław Wałęga!), ale także foty archiwalne typu: koncert Zgniatacza Dźwięku w Radomiu... albo Karol Wojciak zwany Heródkiem... Jeszcze raz szacun! Tym bardziej miło, że Andrzej Robak pokusił się na dwie obszerne recenzje, a Gościniec je opublikował: The Magic Carpathians - Acousmatic Psychogeography/Enjoy Trees! oraz Marek Styczyński - Cyber Totem/Cybertotem Remix Project. W powodzi nowości i braku wiedzy o rzeczach, które działy się przed wejściem na scenę kolejnych "odkrywców prochu" ciężka robota Andrzeja Robaka zdaje się być nieoceniona. Tak trzymać... Andrzej masz stałą wejściówkę!
Wiele się dzieje..więc można by tak blgować bez końca, ale A. właśnie sięgnęła po ciekawe wydawnictwo płytowe (ale opis jest grubą książeczką!) - Sound art @ Het Apollohuis. Pod książeczką są dwa CD: Body Extensions i Sampling Techniques. Na płytach m.innymi: Paul Panhuysen (fr. koncertu z 1990 r.), Phil Niblock (z 1991 r.) i 22 innych artystów sound art'u.
Na focie Bogdana K. - scena z ostatniej akcji z długimi strunami! Było około północy...

Sunday, September 04, 2011

SŁOWA na WIATR


Spakowałem się już na jutrzejszy warsztat terenowy w Beskidzie Niskim. Wieś Radocyna leży na dawnej Łemkowszczyźnie Środkowej i ma barwną przeszłość, ale ja nie będę się musiał nią zajmować... na szczęście! Od strony przyrodniczej to obszar bardzo interesujący, bo to źródliska Wisłoki, jeszcze Karpaty Zachodnie (ale blisko do granicy z Karpatami Wschodnimi), a wokół jak nie Wilcza Jama albo Łysa Góra ... to Uherec! Beskid Niski jest faktycznie najniższą częścią polskiej części Karpat. Od strony komunikacyjnej to jest załamka pełna... wszystko obliczone na indywidulny dojazd własnym samochodem. Z Radocyny jest blisko do granicy ze Słowacją, ale przyrodniczo to dwa regiony oddzielone ważnym wododziałem karpackim - po jednej stronie wszystko płynie do Bałtyku, a po drugiej - do Morza Czarnego. Po dawnych mieszkańcach Radocyny i okolic nie pozostało zbyt wiele i zobaczymy czy etnobotanika pozwoli na odkrywanie tu czegoś z przeszłości. Rośliny jakie chciałbym tam omówić (a może też odnaleźć) to: szałwia, kłokoczka, dziurawiec, bzy: czarny, hebd, koralowy, może arcydzięgiel litwor?
Jak już przy Karpatach jestem, to warto odnotować kolejne świetne opracowania wydane na Słowacji: Cultural Heritage of Slovakia - Folk Culture (Vydavatel'stvo DAJAMA, 2010) i całkowicie powalające dzieło Oskara Elschek'a pt. Fujara ako vytvarne dielo - wydane w 2009 roku przez ULUV (Ustredie umeleckej vyroby) w Bratysławie. Książka - album ma 210 stron i jest naprawdę niezwykle interesująca. To już inny poziom badania tradycyjnej twórczości. Po znakomitym i niewiarygodnie bogatym opracowaniu MAJSTRI - Mariana Plavec'a z 2003 roku (fakt, ma grubo ponad 400 stron i setki ilustracji) to Fujara... wydaje się japełniejszym opracowaniem fenomenu pasterskiego fletu pionowego i jego kultowego wręcz znaczenia. Nie tylko melodie warto by ze Słowacji zapożyczyć... i już widzę jak się nasze (pożal się boże...) tzw. wydawnictwa pukają po głowie na takie pomysły.
Kilka dni temu rozpocząłem trochę inżynierskich działań na niwie konstruowania nowych instrumentów i instalacji muzycznych. Po udanym eksperymencie z 18. metrowymi strunami, zbudowaliśmy stały system zaczepów do strun, który pozwoli na szybkie i precyzyjne rozstawienie całej instalacji. Wkrótce wypróbujemy całość i nagramy pierwszą sesję - Long Wave Installation i z pewnością okaże się, że wielu naszych kochanych muzyków robiło to od dawna po domach i tylko się nie przyznawali. Bardzo szybko udało się przystosować moją starą harfę (jest to twórczo opracowany model archaicznej harfy azjatyckiej, wykonany z drewna orzecha, grochodrzewu i śliwy gdzieś około 1984 roku) do funkcji instrumentu wiatrowego. Mam nadzieje, że wiatr halny okaże się muzykalny... Pracujemy nad całkiem niezwykłym instrumentem z grupy akustycznych, ale nie tradycyjnych oraz nad analogowym, elektrycznym zestawem: Motofon+Badoog I+ Badoog II Light System.
To wszystko pcha nas w rejony, które pozostają już całkowicie poza wyobraźnią klubów i poza sitwą tzw. kuratorów czyli oficerów politycznych sztuki współczesnej. Dlatego musimy się przyzwyczaić, że garstka zainteresowanych zdana jest wyłącznie na ten blog i od początku nowego roku, także na realizacje video, których będzie sukcesywnie przybywać na YouTube i płytach dvd.
Ciągle czuję niesmak po dyskusji z Rafałem (Hati) na temat tego czy zespoły muzyczne mają prawo do własnych postaw i poglądów (nawet skrajnych) czy nie, a jak nie, to kto ma zadecydować o odmówieniu im prawa do grania... i co w praktyce z tego może wynikać? Nienawidzę szczerze kiedy ktoś wymaga opowiadania się po jakiejś stronie i przymus taki uważam za arogancki, nieuprawniony i pozbawiony sensu. Na szczęście dla Rafała, znamy się tak długo, że nie mogę się obrażać i tylko czuję się naprawdę źle zmuszany do oświadczania, że nie jestem neofaszystą. Nie jestem też żyrafą, nie jestem z ludu pisowskiego kiedy krytykuję Gazetę i nie napadam na ekologię gdy rozśmiesza mnie jedynie słuszny Adam W., albo smuci przymierze zielonych z tzw. lewicą. Nie zgadzam się udawać prostaka tylko dlatego, że inni by się od tego lepiej poczuli. Ideolo działa jak jakaś piana, która pojawia się nieuchronnie i wycieka nam z dziurek w nosie... jak ten budyń siedmiodniowy, który nie utrzyma w nas nawet stary, dobry Aviomarin. W chwili kiedy zaczniemy żądać jedności poglądów od artystów, stawiamy się w miejscu dawnego Komitetu Powiatowego, Cenzora, Inkwizycji itd. Niech publiczność oceni czy poza ideolo jest coś jeszcze, czy nie? Jak jedynie ideolo to porażka i do domu, ale jak sztuka? To kłopot. A co Rafale zrobisz w sytuacji gdy ktoś nie ogłasza swego ideologicznego programu, to co: wykrywacz kłamstw czy oświadczenie? Np.: oświadczam, że nie jestem ludożercą... nie molestuję dzieci... nie jestem terrorystą ( i tu problem, bo wiele mieszczańskich lewaków jest za terroryzmem, ale w tzw. słusznej sprawie, bo wiadomo: komunizm Stalina był lepszy niż narodowy socjalizm Hitlera? czy tak?) i ostatni raz byłem na spowiedzi / grałem na festiwalu w zeszłym tygodniu... Naprawdę rozsierdzają mnie też tajemnicze "środowiska" i rezydenci z różnych krajów ( oczywiście na wyższym poziomie rozwoju społecznego)... jak oni się o nas troszczą i jak chcą pomóc! Ciśnie się na usta: lekarzu, ulecz się sam.
Swoją drogą, to A. napisała z Austrii i najważniejszej wystawy sztuki elektronicznej: sztuka umarła i dobrze jej tak! Pozostaje więc marketing i ideolo jako jego część? No to ja spadam i udaję się na emigrację wewnętrzną, nowe wraca?
Kilka dni temu byłem służbowo na spotkaniu, na którym omawia się i wnosi poprawki, postulaty i protesty dotyczące planu pracy leśników na najbliższe 10 lat! Dotyczyło to obszaru Natura 2000 i sporej części cennych górskich terenów chronionych. Prawo mowi, że wszelkie uwagi do tego planu muszą być zaprotokołowane i przeanalizowane w celu udzielenia odpowiedzi jak zostały uwzględnione. O dacie i miejscu spotkania informuje się w ustawowo uregulowany sposób, tak , że wszyscy zainteresowani mogą się o tym dowiedzieć. No i poza przedstawicielami mojej instytucji i ALP nie pojawił się nikt z NGO, nikt z Samorządu i nie przybył Adam Wajrak, który ma tak wiele do zarzucenia dowolnemu nadleśniczemu... ale raczej na fejsie lub za wierszówkę. Zauważyłem, że ideolo przenika wszystko i zawsze to milej, taniej, łatwiej i bardziej cool być fejsfajterem niż zalatwić coś poza klaką swoich znajomych i setkami lajków za ziewnięcie rano i przywalenie nie-naszym.
Bogdan K. jak zwykle cierpliwie dokumentował moje poczynania w warsztacie Wieśka B. (nie mniej cierpliwego wobec moich pomysłów) i nad wpisem jest fota harfy (już) wiatrowej. Dla tych, którym - jak Wojtkowi - moja harfa przypomina: narzędzie rolnicze wyjaśniam, że ze względów technicznych harfa leży uchwycona w imadle poziomo, a grając na niej trzyma się instrument pionowo.

Sunday, August 28, 2011

GENESIS of a MUSIC


Temperatura gwałtownie opadła do naszej ulubionej: 16 stopni C i da się czytać i normalnie funkcjonować. Przy porannej, rytualnej kawie czytam Nową muzykę amerykańską - zbiór tekstów na ekscytujące tematy pod redakcją Daniela Cichego (redaktor serii) i Jana Topolskiego (redaktor tomu). Szczególnie dobrze czyta się tekst Kyle Ganna'a pt. Kompozytorzy poza historią. To prosta, ale kompetentnie napisana opowieść o muzykach, którzy czuli fałsz europejskiej muzyki klasycznej i nie bali się szukać innych rozwiązań. Odkrycie tego fałszu skłoniło niejakiego Harrego Partcha do tego by: spalił wszystko co dotąd napisał i postanowił zacząć od nowa.. Konsekwencją tej przemiany było wymyślenie: kilku innych instrumentów. jednym znich był chromelodeon, staromodne organy piszczałkowe, tak nastrojone, by gra półtorej oktawy na 43 dźwiękach klawiatury.../.../gitary wzorowane na starożytnych greckich harfach.../.../... diamentowa marimba.../.../...instrument zwany "cloud-chamber bowls" ...!
Bardzo bliską mi ideą Partcha jest idea korporalności: fizycznej i teatralnej obecności wykonawców i ich instrumentów.
Niezwykłe i czasem dość trudne życie Harrego Partcha tłumaczy obietnica jaką złożył sobie w młodości: nikt nie uzna mnie za wariata. Będę całkowicie wolny. Partch przewrócił do góry nogami napuszoną muzykę akademicką z Europy i był (i jest) inspiracją dla całej rzeszy ambitnych muzyków i badaczy dźwięku. Jego książka pt. Genesis of a Music stała się dziełem prawdziwie wywrotowym. Dla mnie bardzo ważne są dwa zdania - podejścia do pracy z dźwiękiem i muzyką: do natury dźwięku podchodzi się bez uprzednich założeń (Behrman 1998, Sonic Arts Union), oraz: trzeba mieć spostrzeżenia, nie opinie. Każdy ma opinie. Ale spostrzeżenia? (Alvin Lucier, 2001)
Książka jest jedną z kilku wydanych w ramach serii wydawniczej i Linii Muzycznej festiwalu Sacrum Profanum. Oczywiście można by utyskiwać, że bardziej interesujące byłoby przełożenie książek Harrego Partcha, albo np. Talking Music - rozmowy Williama Duckwortha z Johnem Cage, Philipem Glassem, Laurie Anderson, La Monte Youngiem, Stevem Raichem, Pauline Oliveros... i innymi! (Da Capo Press, New York, 1999). Może byłby już czas na coś z pierwszej ręki, a nie opowieści i legendy z drugie i trzeciej ręki - nawet jeżeli są tak miłe?! Ale to może nie pasować, bo w budyniowie zaczyna się też lekko fałszować ten obszar historii muzyki Zachodu. Ludzie z korporacji akademickich nauczyli się stać okrakiem: jedną nogą miło tkwią w ciepłych akademickich piernatach etatów i uczą jak czysto zagrać to czy tamto, a drugą nogę starają się tak wyeksponować aby być uchodzić za ekspertów od muzyki stworzonej z niezgody na tę pierwszy, piernatowy i arogancki obszar. Do tego dochodzą szkoły zawodowe gdzie uczą na muzyka rozrywkowego i jazzowego... I dziwimy się potem, że pojawiają się omnibusy pustosłowia muzycznego: wszystko zagrają! Piszę o pozaakademickich eksperymentach z całą świadomością tego, że wielu kompozytorów nowej muzyki amerykańskiej działało w ośrodkach akademickich... tyle, że te ośrodki były zbudowane całkiem inaczej niż nasze. Np. w Oakland znajduje się Mills College, w którym studiuje się: kompozycję, improwizację, muzykę elektroniczną, zespoły laptopowe, niekonwencjonalne systemy strojenia instrumentów, budowę instrumentów elektroakustycznych, instalacje dźwiękowe, wykonawstwo multimedialne i wiele innych... Wiem, wiem jest u nas kilku profesorów starających się coś zmienić, ale wielu z nich praktykowało w awangardowych i eksperymentalnych zespołach, które stały się ich prawdziwymi szkołami i są dzisiaj jak rodzynki w zakalcowatym cieście.
Cały ten budyniowy wypiek jest zakalcem i tworzy bariery jak w carskiej Rosji. To trochę jak moja rozmowa z Żelazną Damą krakowskiej sztuki współczesnej: nasza fotografia organiczna była zbyt mało nowatorska, ale nowatorska okazała się nagle Jej wystawa fotografii S.I. Witkiewicza na szkolnym poziomie. Nic nowego się nie pojawi, nikt nie namaszczony nie zaistnieje, a artystyczne bitwy rozbijają się o wielkości plakatów i ilość kasy jaką można wydać na promocje. Do tego dochodzi jeszcze ideologizacja wszelkich działań w kulturze... ale Harry Partch działał w okresie wielkiego kryzysu w USA... chyba więc nie będziemy się tak łatwo płoszyć!

Od pażdziernika postaramy się ujawnić wyjątkowy skład naszego projektu - dołączył do nas Tomek Hołuj! Tylko kombatanci pamiętają wczesny skład (trio) Ossiana z udziałem Tomasza, ale ja osobiście nie mogę sobie przypomnieć jakoś innego!? Transowe, perkusyjne granie Tomka było jedyną rzeczą, która mnie w O. naprawdę kręciła. Inne czasy, inne konteksty i jak mawiają Czesi: to se ne vrati! Po wyemigrowaniu Tomka do Szwecji, słuchałem raczej Codony, Oregonu i Micusa z tej przestrzenii muzycznej. No i stało się - kilka miesięcy temu, trochę z marszu (co lubię najbardziej) rozpoczęliśmy pracę nad wspólnym ujawnieniem. Pamiętam jak utyskiwałem, że od lat nie możemy spotkać odpowiedniego perkusisty (Janek K. jest ciągle zajęty z innymi składami), który dałby radę naszym specyficznym potrzebom co rytmów, brzmienia, wyobraźni i twórczej niezależności. Już nie utyskuję. Tabla, gongi, drewno i żelastwo Tomka ... już się cieszę!

Na focie wykonanej pod Krakowem w lipcu 2011 i twórczo spreparowanej przez Tomka Czermińskiego z naszego Teamu, od lewej: Marek Styczyński, Anna Nacher, Tomasz Hołuj. CDN...