Saturday, February 26, 2011

10 sposobów uważnego korzystania

To jest coś w rodzaju nowego początku. Po kilku latach prowadzenia własnego bloga postanowiłam zagościć u Marka (a on się ucieszył, przynajmniej tak mi się wydawało :-) - a więc będzie to coś w rodzaju naszego wspólnego bloga (skoro Najwięksi Tego i Tamtego Świata Już Piszą Blogi... wypada polączyć siły, żeby skuteczniej walczyć ze złymi mocami).

Na początek coś użytecznego: z magazynu Tricycle, z którego regularnie korzystamy - 10 sposobów uważnego korzystania z mediów społecznościowych ("Ten Mindful Ways to Use Social Media"). Muszę przyznać, że Facebook i Twitter od jakiegoś czasu stały się dla mnie czymś bardzo w praktyce pomocnym. Zwłaszcza kilka wskazowek z tego w pewnym sensie typowego amerykańskiego poradnika (12 sposobów na schudnięcie w weekend, 3 kroki do zostania wielkim człowiekiem, 8 sposobów na ocalenie świata przez planetoidą itp.) stało się moim chlebem powszednim. Na przykład: Know your intentions. Od pewnego momentu zaczęłam się zastanawiać, zanim nacisnę przycisk "podziel się", czy rzeczywiście warto dzielić się frustracją i gniewem? (Ależ oczywiście, że czasem to robię; ale może nie tak odruchowo, jak kiedyś). Z drugiej strony, przekonałam się, że w chwilach totalnego wkurzenia na rzeczywistość i ogromnej frustracji (a przecież są takie chwile), znajomi na fejsie są super: ich dowcipne komentarze i poczucie humoru ratowały mnie nieraz, kiedy działy się rzeczy koszmarne (lato z krzyżem na Krakowskim Przedmieściu...). Nie musimy wcale na co dzień być przyjaciółmi ani nawet dobrymi znajomymi; wystarcza, że w trudnych chwilach machamy sobie z pewnej odległości, puszczamy oko, dajemy znaki, że ktoś myśli podobnie - albo myśli inaczej, ale potrafimy rozmawiać. To jest jakieś gigantyczne nieporozumienie z tą tezą, że znajomi na portalach społecznosciowych nie są naszymi prawdziwymi przyjaciółmi; ludzie, z którymi spotykam się w pracy albo w tramwaju też najczęściej nimi nie są, ale czy to powód, żeby się nie witać, nie uśmiechać i udawać, że tak naprawdę kontaktujemy się tylko z super sprawdzonymi, od wieków znanymi i najbliższymi sercu? Co tacy nagle wszyscy się stają pryncypialni i wrażliwi na jakość relacji międzyludzkich, w kraju, gdzie ludzie wsiadając do windy nie mówią nikomu "dzień dobry", a kiedy chcą zająć wolne miejsce siedzące, to szarżują jak pod Monte Cassino... Krytyka w tym kraju zawsze przybiera objawy histerii. Facebook nagle stał się "be", "niefajny" i wszyscy są specjalistami od machinacji wielkiego kapitału, bo obejrzeli "The Social Network" Finchera... W kraju, w którym każdy nowy start-up jest kalką czegoś, co już istnieje w necie od dawna, a co obwieszcza się takim tonem, jakby chodziło o dokonanie co najmniej na miarę stworzenia WWW przez Tima Bernersa-Lee. Już się zresztą nad tym zżymalam na fejsie. W każdym razie charakterystyczne jest u nas nieustanne wylewanie dziecka z kąpielą - najpierw peany zachwytu, po pewnym okresie czasu, kiedy osiągnięte zostanie nasycenie, spuszczenie z wodą po całości. Co dotyczy też polityki, ale nie chce mi się tego wątku rozwijać. Dlatego wolę takie prostolinijne amerykańskie podejście: 10 sposobów na uważne korzystanie z mediów spolecznościowych. Czyli po prostu, zastanów się, zanim klikniesz. Weź głęboki oddech. Przeczytaj do końca maila (tak, mnie też się zdarza tylko przebiegać wzrokiem maile pisane "longiem", które mają więcej niż 5 linijek). Bądź aktywna, nie reaktywna (oczywiście trudno lepiej przełożyć "Be active, not reactive"). Myślę, że życie w tym kraju byłoby zdrowsze i lżejsze, gdybyśmy czasem spuścili powietrze z nadętych balonów i oczekiwali czegoś mniej, niż wszechswiatowej rewolucji moralnej, która sprawi, że wszyscy staną się idealistami. Na marginesie: w tym samym numerze Tricycle któryś z autorów cytuje słowa jednego z indyjskich nauczycieli: "idealizm jest aktem przemocy". Daje do myślenia - "próba dorośnięcia do jakiegoś ideału zamiast bycia tam, gdzie jesteśmy, jest formą wewnętrznej przemocy, jeśli sprawia, że dzielisz się na dwie cześci, które są ze sobą w niesustannym konflikcie."
Tyle dzisiaj słowa na sobotę.

ROK 2138 !


Wchodzimy powoli w Tybetański Rok Żelaznego Królika i będzie to 2138 rok tego kalendarza. Przypomina to umowność liczenia czasu i potrzebę świadomego dopisywania małych literek typu p.n.e. (przed naszą erą) i n.e. (nasza era), tak aby wiedzieć co oznacza "nasza" czyli czyja? A czas jako temat rozważań to bardzo wdzięczna sprawa... więc daję spokój, bo szkoda czasu!?
Nowy rok (każdy, więc i nie "nasz"?) to dobry okres wprowadzania zmian. Właściwie nie wiadomo dlaczego, ale tak sobie to utrwalamy od dzieciństwa, podobnie jak "naszą erę". Uleganie konwencji nie jest z definicji złe o ile ma się świadomość tego co robimy. I dlatego, w pełni świadomie wprowadzam pewne zmiany w plaśnięciu w budyń!
Zmiana polega na zaproszeniu do stałego współautorstwa Anny N. i od czasu do czasu także zaproszonych gości. Pomysł przyszedł z różnych źródeł, jednym z nich był obłok kilku szybkich rozmów na fejsie, które rozegrały się pomiędzy Autonomicznymi Strefami z Wrocławia i Krakowa. Chodziło o wymianę poglądów na temat irytujących zachowań jakie zauważamy z perspektywy swej długiej już praktyki działania w obrębie kultury alternatywnej (bo słowo off nie może mi już przejść przez klawiaturę lapa). Także na fejsie wymieniłem krótkie uwagi z wokalistą świetnej i zasłużonej dla nowej ewangelizacji grupy Armia. Musiał on dodać do życzeń w postaci słów peace, pokój itd. także pax i pouczył mnie łaskawie, co ono oznacza. Nie wiem z kim przestaje ten Pan, jeszcze niedawno biegający w prześcieradle z wymalowanym krzyżem po sprzyjającej tego typu offowi telewizji, ale współczuje najwyraźniej prostej oprawy tej perły naszej muzyki rozrywkowej. Zdałem sobie sprawę, że tego rodzaju artyści mogą naprawdę uważać się za alternatywę?! To oczywiście jest poważniejsza sprawa niż sztuczne kreacje w rodzaju Marii Awarii, Patrycji M. czy jakichś, jak to określa trafnie Maciek F. czereśniaków w rodzaju Czesławów i innej uciesznej ekipy. Jest wiele innych zjawisk w naszym Budyniowym Królestwie o bardzo szemranych podstawach i warto aby czasem o nich pogadać?! Wielu młodych artystów "odkrywa" obszary odkryte od pół wieku i za sprawą Internetu ogłasza odkrycie Ameryki z irytującą głupotą i arogancją. To jest do pewnego stopnia normalne i wynika z biochemii mózgu i gruczołów dokrewnych, ale jeżeli serwuje nam to kanał telewizyjny typu Bardzo Namaszczona Kultura, o, to jest już znacznie gorzej i jak przy innych napaściach, złodziejstwie i kłamaniu w żywe oczy - warto zapytać: dla czyjego to dobra? Kto na tym ma skorzystać?
Telewizja, której w sposób zawodowy przygląda się A. dostarcza też wielu tematów do szerszej rozmowy. Telewizja TVN, która dostarczała nam wielu rzetelnych informacji i bywała odtrutką na różnych domorosłych ideologów typu red. Kraśko i reszta Ideolo-Jedynki, sama stała się siedliskiem groteskowych dziennikarzy, którym rozdęcie ego od nagród wręczanych samym sobie uciska najwidoczniej mózgi. TVN pyta (diagnozuje?) dlaczego jednej z partii "opadły skrzydła", a ja chciałbym zapytać (zdiagnozować?) dlaczego skrzydła opadły TVN-owi i odbiera rozum kolejnym redaktorom - mędrcom. To może czas na partie TVN - Olejnik i Durczok są najważniejsi, chociaż już dochodzą do nich żelazne damy kreujące rzeczywistość. Wiem, wiem, to prywatna stacja i robi co chce... ale ten blog jest prywatnym blogiem...
Pieniądze na kulturę przewalają kiepscy kolesie, którzy nawet gdyby ich ozłocić to i tak dobrego komiksu nie narysują i zawsze podświadomie będą śnili o przygodach Michała Wiśniewskiego, który myli się im z Chopinem. Zawsze mogą liczyć na wsparcie ministra od kultury, który w ten sposób zapewnia sobie trwanie na niepotrzebnym stanowisku. Dzięki tak rozumianemu wspieraniu kultury, mierni knajpiarze dorabiają sobie aureolę organizatorów festiwali sztuki. Warto pogadać o tym, czy to pewne jest, że w 2011 roku kluby i teatry dotowane przez partie polityczne są przestrzenią dla niezależnej sztuki? Czy wobec sztuki maminsynków i pociotków ministerialnych urzędników, ubieranej przez ich koleżanki i kolegów bawiących się w modne "kuratorstwo" w szaty nowatorstwa i wizjonerstwa podlanego starym i śmierdzącym obłudą lewicowym sosikiem, mamy milczeć? Nie, pośmiejmy się razem z osobowości telewizyjnych i nowych gwiazd. Nie aby komuś dokuczyć (przy skórze tej grubości, to nawet nie jest możliwe), ale aby było nam wszystkim wesoło, przyjaźnie i aby zaznaczyć, że to także nasza era. Inaczej budyń zaleje nas swymi teleturniejami, dyżurnymi ideologami w postaci etatowych: ekologów, feministek, muzyków o misji narodowej, bardzo mądrych "nowych twarzy" w rodzaju doradcy wizerunkowego znanego dotąd jako Edi Pyrek, facet co za sto dolarów i życzliwość starszych pań potrafił dotrzeć do Indii!
Na focie Maciek F. (Job Karma) w stroju kacerskim wpatruje się w labirynt węzła bez początku i końca.

Saturday, February 19, 2011

STO TYSIĘCY MILIARDÓW SŁÓW


I znowu stół zasłany książkami i otwartymi mapami. I znowu małe odkrycia; a to, że od Starego Sącza do Levoczy na Słowacji jest "lotem ptaka" tylko 70 km... albo, że Karpaty zajmują jedynie coś około 6 % powierzchni Polski (a w kulturze z 50 %?), albo to, że Kinga, która założyła klasztor w Starym Sączu miała matkę Greczynkę! Mam kilka dni na napisanie przewodnika po Starym Sączu i okolicach. To trudne i łatwe zarazem. Najgorsze jest to, że godziny mijają, powoli układa się z nich stosik kolejnego dnia i pisanie musi nabierać intensywności, mimo zmęczenia i lekkiego zniechęcenia. Zniechęcenie pojawia się ilekroć odkrywam, że w naszym kraju nic nie jest naprawdę dobrze zrobione. Rozmodlone rzesze fanatycznych fanów Kingi nie sprawiają, że ta bardzo interesująca postać jest świetnie poznana i opisana. Czego się dotknę to mity, pogłoski i wyobrażenia. To jak z opisem malowidła, które przedstawia Kunegundę (Kingę) gdy "błogosławi klęczącego żołnierza" (str. 7) aby na stronie 8 przeistoczyć się w obraz, na którym " lewa ręka księżny spoczywa na głowie wiernego żołnierza, który przedstawiony jest w pozycji stojącej". To może klęczy w pozycji stojącej? Autorka tych rewelacji opisuje sugestywnie poetyckie opowieści z życia Kingi i ma prawo do swoich natchnionych wizji, ale dlaczego część z nich znam z całkiem innych bajek? Można powiedzieć, że co za różnica czy żołnierz klęczy czy stoi, ale to może nie chodzić o Kingę albo żołnierz był wędrownym mnichem buddyjskim? Niby wszystko jedno...a jednak? Szkoda, że Kingę spotyka ciągle powierzchowność i rozanielona głupota zamiast uwagi i prawdziwego zainteresowania. Dziewczynka urodzona najprawdopodobniej w Ostrzyhomiu (Estergomie) - miasteczku z wielką katedrą wznoszącą się nad Dunajem, jako córka węgierskiego króla Beli IV i Marii, córki bizantyńskiego cesarza Teodora Laskarisa, wydana w wieku 12 lat za Bolesława, księcia krakowsko-sandomierskiego i późniejszego króla zwanego Bolesławem Wstydliwym, nie miała prostego życia i musiała być osobą niezwykłej siły woli aby przetrwać czas wojny, śmierć męża, budowę własnego klasztoru i skutecznie bronić się przed ekipą zawistnych biskupów krakowskich. Sprawdziłem daty: Hildegarda z Bingen żyła wcześniej o ponad sto lat: 1098 - 1179, Kinga: 1234 - 1292, mogła więc znać dokonania mistyczki, zielarki i kompozytorki z Niemiec?! To nie wystarczy na wiarygodny i jednocześnie niezwykle bogaty życiorys niezwykłej osoby? Trzeba zaraz wpuszczać nawiedzonych prostaków i zawodowych manipulatorów z fiolkami zaschłej krwi i paznokciem z lewej nogi? Koniecznie musi się zamieszać teksty pochodzące z tradycji Azji? Bo była może święta i dobra ale pozostanie zawsze obca?
No więc czeka mnie jeszcze wywołanie w umyśle stu tysięcy miliardów słów, z których tylko część zapiszę i z tych zapisanych jedynie część zostanie odczytana, z tych odczytanych tylko niewielka część zostanie zrozumiana... a w Polsce czyta cokolwiek tylko niewielka część społeczeństwa.
Już druga połowa lutego i pozostaje tylko marzec do początku naszego sezonu muzycznego. Wydaje się, że czeka nas kilka ciekawych koncertów i kilka interesujących festiwali? Nie mamy specjalnych oczekiwań, bo wygląda na to, że co zrobimy lub nie zrobimy to na jedno wychodzi. Zawsze znajdzie się ktoś, kto nas będzie chciał promować (ale nie ma na to pomysłu), kto nam zaproponuje coś co robimy z powodzeniem od lat lub zawiadomi, że jako pierwszy w Polsce pojedzie na wielki festiwal do Austin... w dziesięć lat po naszym tam koncercie i koncertach innych polskich ekip. I ktoś zawiesi swoja fotkę z Katmandu i ktoś inny się tym niezwykle zachwyci. I wszystko się tak toczy jakby losy wszystkich ludzi działy się bez kontaktu i bez wzajemnej zależności. Najlepiej widać to na fejsbuku gdzie totalnie jest jak w powiedzeniu - chłop swoje a baba swoje... albo - gadała baba do obrazu, a obraz (do niej) ani razu... I to się nazywa społecznością sieciową? No to witaj nasz drogi Jarosławie w szeregach blogerów! Byleś nie był bardziej blagierem niż blogerem?!
Skoro Nasz Drogocenny Wódz i Światłość Mądrości IV RP może uchodzić za blogera to ja mogę zabrać się za rymowanie? No więc pierwsza próbka:
Budyniu wokół masa / Kupimy z radiem grubasa / bo kasa / bo publiki masa / bo pół basa / ważne aby mieć / poglądy na ciebie / ja rymuje w niebie / bo wnerwiają mnie chuje / więc nie wystopuje / bo kasa / dobrze mieć / światopogląd i właściwy ogląd / a budyniu masa / z mafijnego grubasa wyciśnięta / to mój pogląd na złamasów światopogląd / ważne mieć!
Prawda, że sto tysięcy miliardów słów przynosi niespodzianki? I co z tego, że tekst coś Wam może przypominać! To ja przed chwilą wymyśliłem rymy, a jutro kupię sobie puszkę farby i zapoczątkuję street art... i jeżeli trafię na stołecznego dj, który odkrył właśnie radio to zawojujemy świat (czyli Polskę) bo wiadomo, że ziemia jest płaska i poza nami nikt inny nie istnieje. Więc zawsze pojawi się jakiś Wuj Śpiewa, Zbawca Nowej Huty albo powrót Lenina do Poronina. Czym głupiej tym lepiej! Wczoraj widziałem plakat, który donosił, że Nigel Kennedy gra w ramach objazdowego festiwalu żartu muzycznego, i co, czyż nie wyszło na moje?!
Na mojej focie mała i nieco pogięta uprawa z ogrody botanicznego w Krakowie.

Friday, February 11, 2011

STO TYSIĘCY MILIARDÓW DŹWIĘKÓW


W bardzo dla mnie interesującym numerze Kultury Współczesnej (nr 3/2010 z podtytułem - Wyobraźnia turystyczna), o którym już wspominałem w poprzednim wpisie, znalazłem ważny i bliski mi tekst pt.: Sto Tysięcy Miliardów Dźwięków - Podróż poza wzrokocentryzm (pejzaż dźwiękowy, soundwalk, auralsafari) Anny Nacher. Już pierwsze dwa akapity przynoszą materiał do poważnych przemyśleń... Pierwszy temat to rozróżnienie rozmaitych znaczeń słowa krajobraz (landscape), które znaczy coś trochę innego w Wielkiej Brytanii niż w Ameryce, a obydwa różnią się od niemieckiego Landschaft. A u nas? Czy krajobraz to coś bardziej naznaczonego obecnością ludzi (krajobraz angielski) czy bardziej dzikiego i naturalnego (krajobraz w Ameryce), czy też raczej określone i wydzielone jasno terytorium, jak to bywa w Niemczech? Ideogram chiński na określenie krajobrazu oznacza: góry i wody, jest więc bliższy amerykańskiemu rozumieniu tego terminu... podobnie jak u nas? Czy trudno powiedzieć?! A nie jest to całkiem teoretyczne pytanie w kraju gdzie wprowadzono ochronę tzw. Obszarów Krajobrazu Chronionego...bez czytelnej ale i pogłębionej definicji krajobrazu.
Druga świetna obserwacja i przypomnienie to historia tworzenia amerykańskich parków narodowych jako zaplanowanego i doskonale zrealizowanego procesu uczynienia z rodzimej przyrody jednego z najważniejszych elementów tożsamości narodowej w USA. Fotografie Anselma Adamsa i okoliczności w jakich powstawały pokazują, jak jesteśmy nieporadni wobec roszczeniowej, aroganckiej i głupiej postawy naszych tzw. społeczności lokalnych. Demokracja zamieniona na liberum veto daje opłakane skutki. Pierwsza część tekstu kończy się fundamentalnym rozróżnieniem słuchania na wzór patrzenia i tej innej, w pełni słuchowej praktyce postrzegania świata. To coś podobnego do wegetariańskich "kotlecików sojowych", "steków z tofu" itp. dań bezmięsnych przygotowywanych na wzór kuchni opartej o mięso i tłuszcze zwierzęce. Kuchnia wegetariańska nie jest zubożoną kuchnią mięsożerców... tak jak słuchanie otoczenia, nie jest patrzeniem na niego przez mikrofon. To ważna obserwacja, ale i konieczne doświadczenie.
A dalej jest już tylko ciekawiej: "jedną z najpowszechniejszych reguł języka muzycznego jest opisywanie tonów w kategoriach ich wysokości, a jak przypomina David Dunn, są to pojęcia związane z doświadczeniem wizualnym, gdyż w istocie opisujemy w ten sposób długość fali dźwięku i jej drgania, co nie ma nic wspólnego z położeniem względem jakiegoś punktu zero". Ej boy - David Dunn! I Jego - Why Do Whales and Children Sing? A Guide to Listening in Nature z 1999 r. Kiedy doczekamy się aby takie książki wydawały nasze poważne wydawnictwa? Ale nie wydają i czytam te pisma, pisane drobnymi czcioneczkami, a jednak nadęte od miernego (ale wielkiego jak wzdęcie po kapuście kiszonej) ego naszych wielkich specjalistów od eksperymentalnej muzyki i ciągle się nie mogę nadziwić: jak udaje się tak lać z próżnego w puste? Ot, taka mała dygresyjka.
Pojawienie się w dalszej części tekstu terminu - sound event (wypracowanego przez R. Murraya Schafera) daje następne pole do działania ze zrozumieniem, że prawie nigdy nie rejestrujemy brzmienia otoczenia, ale raczej nasze wyobrażenia o nim. W najlepszym razie nagrania "dźwięków otoczenia" mają charakter praktyki krytycznej. W tym rozumieniu seria płyt z nagraniami terenowymi z tundry jaką przyniosły rejestracje Anny dokonane w Sapmi /Laponii w 2009 i 2010 roku mogą być rozpatrywane jako Jej autorskie płyty, a nie jakieś "obiektywne" odwzorowanie brzmienia górskiej tundry.
Osobistą satysfakcją napawa mnie zwrócenie uwagi na pewną praktykę słuchania / rejestracji / odsłuchiwania, którą Christopher DeLaurenti nazwał aural safari . Poetyka tego co DeLaurenti nazywa: agresywną edycją, frenetycznym montażem, ostentacyjnie nienaturalną polifonią, szumem taśmy... a ja dodam: mechanicznymi dźwiękami włączania i wyłączania mikrofonu, skutkami używanie sprzętu o bardzo różnych parametrach, rejestrowanie dramatycznych odgłosów (szumu, tarcia, stukania w mikrofon) towarzyszących nagrywaniu w terenie itd. itd. jest mi szczególnie bliska i prawdę mówiąc nie widzę powodu aby skrzypienie starych drzwi i spuszczanie wody w kiblu opactwa, rejestrować na sprzęcie o najwyższych parametrach. Brzmienie szelestu banknotów, wystawionych na sprzedaż kroków opata i inne tego typu dyrdymały, nabrały by tylko wiarygodności i dramatyzmu gdyby zrealizować je tak, jak na to zasługują; w najtańszy i możliwie roboczy sposób. Inaczej otrzymamy to, co Rafał Księżyk opisał swoim genialnym określeniem: hipisowscy filharmonicy (to o Osjanie z tego okresu, który sobie darowałem)... i czar pryska?!
Cały tekst o tytule, który pomagałem autorce bronić... i super, że się udało, bo mam już dość tych uczonych Zarysów do próby wstępu , którymi usiane są uczone wydawnictwa.
I jeszcze jedno, oczywiście każdy może przepisać coś z Schafera, ale trzeba zniszczyć kilka par dobrych, górskich butów podczas tego co nazywamy "doświadczaniem", aby to co się pisze miało wiarygodność i siłę. W przeciwnym razie pozostaje nudne emanowanie światła odbitego, ale to autorce Stu Tysięcy Miliardów Dźwięków nie grozi. I dlatego zaraz wstaję od laptopa i obieram "relaksacyjne" pomelo... bo znowu ślęczy nad klawiaturą komputera!
Cały tekst można czytać na stronie Anny.
Na mojej focie A.N. wyciskająca maile ze stalowego laptopa w Budapeszcie, jesień 2010 r.

CIENIE


Rozpakowałem właśnie spory pakiet z płytami Accomplice Affair. To nowa płyta, którą Przemek Rychlik przygotowywał od wielu miesięcy.Na płycie znalazłem osiem kompozycji zagranych głównie na gitarach, ale także z wykorzystaniem głosu i drobnych instrumentów perkusyjnych oraz wielkiej cytry fidola. Przemek zaprosił mnie do stworzenia dwóch dronów, które wkomponował w swoją wizję muzyki. To było bardzo ciekawe doświadczenie i drony przygotowałem w studiu, używając instrumentu, który wyciągnąłem z moich zbiorów. To doświadczenie, dopełniło w jakimś sensie moje wcześniejsze zaproszenie Przemka do projektu Cybertotem Remix Project. Kompozycje Przemka są bardzo specyficzne; pełne dźwięków unoszących się w przestrzeni, długich wybrzmień, ukrytej pulsacji i falowania energii. Kiedy słuchan tych wszystkich nasyconych i gęstych ale jednocześnie ulotnych tematów, przychodzi mi na myśl to, co w przypadku wzroku nazywa się powidokiem. Accomplice Affair mistrzowsko buduje obszar, który wywołuje i podtrzymuje dźwiękowe powidoki. W fizjologii słyszenia jest opisane zjawisko pojawiania się dźwięków, które nie dochodzą do naszego mózgu z zewnątrz, ale są wynikiem pewnego rodzaju rezonansu i produkowane są w naszym umyśle jako odzew na niektóre rodzaje stymulacji aparatu słuchowego. Wielu ludzi będzie miało problem ze słuchaniem długich kompozycji (na 8 utworów, jedynie jeden ma mniej niż 4 minuty, jeden nieco mniej niż 6 minut... a reszta oscyluje pomiędzy 6 a 8 minut!), bo tak zostali wytresowani przez komercyjne radio i telewizje. Tym, którzy się jednak nie boją tego rodzaju wyzwań, przyjdzie łatwo poddać się Cieniom i zapaść w ten błogosławiony stan, który pozwala nam "dogonić" nasze dusze na intensywnych mapach codzienności. Dziwi mnie niepomiernie, że obserwowane (np. na Facebooku) przeze mnie z uwagą praktyki, polegające na nieprzerwanym oglądaniu "videoclipów", uznaje się za bardziej urozmaicone i "normalniejsze" zajęcie niż przesłuchanie z uwagą jednej płyty w całości? Ale zostawmy to psychiatrom i psychologii mediów? Mam nadzieję, że płyta Accomplice Affair wejdzie w szerszy obieg (nie mam na myśli masowego obiegu popowych śmieci), co by jednak znaczyło, że budyń nie podchodzi do wszystkich gardeł?! W książeczce towarzyszącej płycie zamieszczono fragmenty tekstów Tadeusza Micińskiego. Tyle o płycie Accomplice Affair, teraz o innych i dosłowniejszych - cieniach! Na początek cytacik: " jak fundamentalizm światopoglądowy Cejrowskiego wpływa na jego relacje z innym? Czy uprawiane przez niego podróżopisarstwo może być "nowoczesna formą ewangelizacji"? Przypadek Wojciechowskiej, a zwłaszcza jej droga medialna - od modelki, prezenterki telewizyjnej Big Brother i Automaniak, przez sesje zdjęciowe w "Playboyu", po zdobycie korony świata i stanowisko redaktora naczelnego "National Geographic" stawia równie wiele - wcale niełatwych do odpowiedzi - pytań. Czy podróż jest jest pasją, zawodem, czy forma autokreacji?" To był fragment z niezwykle ciekawego tekstu dr Elżbiety Rybickiej z UJ - Travelebrity - markowanie dyskursu podróżniczego z ultra (dla mnie) ciekawego numeru pisma Kultura współczesna (numer 3 (65) 2010 )! W tym samym numerze pisma znajdziecie tekst pt. Turystyka uwikłana w pamięć zbiorową, w którym dr Magdalena Saryusz-Wolska przypomina, że: " współczesna zachodnia turystyka to w gruncie rzeczy zjawisko o podłożu kolonialnym i imperialnym, polegające na tym, że bogaci ludzie z Północy wykorzystują biednych z Południa". Wypowiedzi naszych turystów (?) wybierających się do Egiptu, w rodzaju: jedziemy bo co nas jakaś rewolucja obchodzi wpisują się idealnie w ten tekst! Szkoda tylko, że tak mało ludzi chce czytać/słuchać refleksji ludzi, którzy praktykują myślenie?! Budyniowi celebryci mają ciągle duże "przebicie"?! Ale powoli dywanik wysuniemy im spod ciżemek i nie będzie to wynik działalności anarchistów, wolnościowców ani innych offowców... To są cienie naszej pop-kultury.
Na mojej focie - krajobraz Kral'ovej Hol'y (Niskie Tatry) na Słowacji.

Monday, February 07, 2011

ŁĄKA POD REKLAMĘ


Jeszcze trochę nogi bolą i trudno się przestawić na "miejski tryb" po trzech dniach w górach. Karpaty ciągle mnie zadziwiają i mimo wielu szlaków jakie mamy za sobą jest nieomal pewne, że kolejny wypad przyniesie wiele niespodzianek. Tym razem mieliśmy zamiar wyjść na Kral'ovą Hol'ę (1946 m n.p.m.) w fascynującym paśmie Niskich Tatr. Na miejsce wyjścia w góry wybraliśmy wioskę Liptowską Teplićkę, położoną około 25 km od Popradu na Słowacji. Wioska okazała się miejscem dość niezwykłym; nosi tytuł wioski roku 2007, ma świetną restaurację "Turnićka" w stylu pasterskim (nie tzw. "mordownię" tylko restaurację z przyzwoitym jedzeniem i doskonała kawą!, bo stylowa Karćmicka (raczej dla miejscowych...) mieści się w Penzionie Vah. W pensjonacie się nocuje, a je w Turnićkie...i przyznaję, że tak jest lepiej dla wszystkich stron. Poza tym w Liptowskiej Teplićce są tzw. stodoliśte czyli małe piwniczki ziemne, wykopane w jednym rozległym wzgórzu na terenie wsi. Jest ich blisko pół setki i wyglądają bardzo intrygująco! Podobno przechowuje się w nich ziemniaki ze względu na stałą temperaturę wzgórza, która utrzymuje się także w mroźne zimy! To kolejny przykład na Karpacką Inżynierię Wernakularną, której przejawy opisałem w Książce Która w Budyniowie Nie Znajdzie Wydawcy. Piwniczki zaraz zostaną dopisane do stosowanego rozdziału KKwBNZW, tuż obok opisu oryginalnego wodnego młyna o wielu łopatach, który został zbudowany w środku wsi for fun?! Do tego wszystkiego dochodzi wspomnienie istniejącej niegdyś kolejki wąskotorowej, która łączyła L. Teplićkę z miasteczkiem Liptowski Hradok!
Około ósmej rano ruszyliśmy w kierunku Kral'ovej Hol'y rozległą doliną. Deszczyk i mgły nadawały ton kolejnym kilometrom i utwierdzały nas w słuszności decyzji pozostawienia naszych trekkingowych nart w pensjonacie... Kolejne doliny odchodziły raz na południe, innym razem na północ, ale my trzymaliśmy się szybkiego nurtu Ciernego Vahu, którego źródliska znajdują się pod samą kopułą K. Hol'y. Oczywiście Cierny Vah ma swego krewnego w postaci... Bieleho Vahu, który płynie znacznie bardziej na północy i dopiero po ich połączeniu mamy do czynienia z piękną słowacką rzeką Vah. Po dwóch godzinach zaczynało być naprawdę stromo, po trzech było bardzo stromo i zaczynał się śnieg i oblodzenia. Weszliśmy ponad granicą lasu w gęstą kosodrzewinę i zaczęły się problemy... Szlak gdzieś przepadł, a słabe ślady kogoś (?) przed nami oplatały tropy niedźwiedzia, wilków i rysia. Zauważyliśmy także sporo tropów i śladów jarząbków. Deszcz zaczynał zamieniać się w słaby opad śniegu z deszczem. Mgła była naprawdę fascynująca i działała na wyobraźnię i kreatywność, ale było około południa, a my zapadaliśmy się po pas w kosówce przykrytej śniegiem. Oznakowanie szlaku zniknęło na dobre i z wysokości około 1600 m n.p.m., prawdopodobnie 30-50 minut od szczytu, zdecydowaliśmy się zawrócić. Takie decyzje nie są jakieś specjalnie radosne, ale nie przychodzą nam też z trudem bo szanujemy góry i czujemy duży respekt wobec tego co się w nich dzieje. Wracając po własnych śladach spotkaliśmy tropy niedźwiedzia i całkiem nisko, w okolicy domku myśliwskiego także odciski łap na topniejącym lodzie. Jesteśmy pewni, że nie było ich tam, kiedy wspinaliśmy się w górę Cierneho Vahu... Nasza wyprawa z wyjścia na Kral'ovą Hol'ę zamieniła się w dojście do źródliska Cierneho Vah'u i tak jest całkiem dobrze! Do Turnićki na liptowskie pierogi z bryndzą doszliśmy w ciągle padającym deszczu na trzecią z groszami - siedem godzin w górach to jest średni wyczyn w lecie, zimą to inna sprawa i przyznaję: byłem wykończony! Ten kto nazwał ten obszar Tatr - Niskimi, musiał być nieco złośliwy... Zapomniał dodać: Rozległe i Dzikie. W Niskich Tatrach właściwie nie ma schroniska górskiego (są ze dwa schrony?), a odległości i dzikość terenu powoduje, że jest to wyjątkowo ciekawy teren dla trekkingowych przejść w dość ekstremalnych warunkach. Jeżeli nie czujecie przymusu paradowania w kaskach i oplatania się linami, to Tatry Niskie (ale) Rozległe i Dzikie są dla Was! Tatry Niskie słyną też z niedźwiedzi o każdej porze roku i to jest pewien problem ze względu na "nie zalecanie" obozowania w namiotach. Ale jak obozować? Bez namiotu, bez schroniska? Przytulić się do niedźwiedzia? W Tatrach Wysokich trudno jest przejść 5 godzin nie natrafiając na schronisko albo dwa... Postaramy się w 2011 sprawdzić jak przetrwać bez takich udogodnień?!
Dzisiaj od 7.30 wracaliśmy do Krakowa, kolejno: przepełnionym autobusem miejscowym do Popradu, wypełnionym i nawet przepełnionym uczniami, pilarzami, Romami, chorymi udającymi się do lekarza (wszyscy kichali, smarkali, a kaszel jednego dorodnego Roma był głęboki i dochodził z samego hara!), następnie: busem firmy Strama ( dzięki Firmo Strama, że utrzymujesz to zbawienne połączenie!!!) z Popradu do Zakopanego. Z Zakopanego - brzydkiego do bólu oczu i skurczu zaciśniętych z odrazy powiek - miasteczka-dziwoląga i jeszcze straszniejszego Podhala, dojechaliśmy do spowitego w smog Krakowa. Nie muszę wspominać, że oczywiście od rana było piękne słońce i niebieskie niebo, ale do tego zjawiska pogodowego (piękna pogoda podczas powrotu do domu) już się przyzwyczailiśmy i wycieczki w słońcu trochę nas stresują...
Staram się zrozumieć przyczyny nagromadzenia brzydoty na Podhalu i w "perle polskich gór", ale mimo kilku teorii nie dopracowałem się jasnej odpowiedzi. Skórki owiec farbowane na kolory tęczy, pustakowe "dworki góralskie", domy-dziwaki jak złośliwa karykatura "stylu zakopiańskiego" stworzonego przez Stanisława Witkiewicza (ojca), potworne reklamy z mieszaniną taniej erotomanii i wciskaniem kitu przybyszom traktowanym jak masa idiotów... Ta straszna miłość do gór i ogłoszenia typu: "Łąka pod reklamę", albo specyfika samostanowienia ujęta w tytuł konkursu: "Osobowość Ziem Górskich w Kategorii Średni Przedsiębiorca"... wow! jak mawiają w Chicago...
Ale co tam, my tylko przesiadamy się tutaj w drodze na południową stronę...
W domu oczywiście kilkadziesiąt powiadomień z FB i kilkanaście maili... jeden z nich był całkiem niezwykły! Napisał go Ramunas Jaras, nasz przyjaciel i muzyczny partner z Litwy, który pisał zaniepokojony: śniło mi się, że szliście na wielką górę, poszedłem za wami z moim polymoogiem aby razem zagrać koncert z naturą... Przez cały czas wspinania się przez górną część stromych, zalesionych stoków i później w kosówce mieliśmy wrażenie, że ktoś idzie za nami... Tropy niedźwiedzi i sam niedźwiedź, który mignął Ani podczas szybkiego zejścia na wysokości około 1200 m stanowiły odpowiedź jaką sobie udzieliliśmy co do wyczuwanego towarzystwa... aż do przeczytania tego maila. Okazało się, że obok ekipy niedźwiedzi był to także Ramunas z polymoogiem! Karpaty Magiczne - pewnie nikt mi nie uwierzy, że do dzisiaj nie traktuję tego stwierdzenia jedynie jako nazwy naszego z Anią, wspólnego projektu artystyczno-badawczego!
Inne maile przyniosły wiadomości o tym, że znowu zagramy na Festiwalu Herbaty w Cieszynie (tym razem w pierwszej połowie czerwca) i będziemy celebrowali rocznicę Industrial Festiwal we Wrocławiu. Trochę się pośmialiśmy, że skoro mamy zabukowane dwa koncerty w Krakowie, jeden we Wrocławiu i jeden w Cieszynie to już właściwie na 2011 wystarczy! Bo po co się szarpać skoro i tak pokona nas playlista! Tak, tak, byłem w znanym radiu, w którym można opowiadać o swojej nowej płycie, ale i tak puszczą w tle Muńka. Playlista obowiązuje i tyle. Ze starych nowości krakowskich to studencki klub znowu daje piwowarski team ww, tym razem będzie split z metalem! Powalające! I jak tu przekonywać, że "nie wszyscy muzycy to szmalcownicy"? No jak?
Ale niedźwiedzie mają to gdzieś...
Na mojej focie - intrygujące piwniczki stodoliśte.