Friday, April 29, 2011

OSTURNIA


Jeszcze się dobrze nie rozpakowałem i już znowu pakuję plecak plus nieomal rytualne ładowanie baterii do aparatu fotograficznego i nagrywarki, płyty, książeczki Etnobotanika..., instrumenty do warsztatów i wieczornego grania w "stodole" na Sopatowcu... itd. itd. Czy to neo-nomadyzm?
We wtorek wróciliśmy z Osturni, świetnego miejsca (najbardziej na zachód wysunięta wioska rusińska) na Słowacji. Wioska zajmuje dno wielkiej doliny, z której dobrze widać dwa charakterystyczne szczyty Tatr: Murań i Hawrań z kryjącym się za nimi wielkim, poszarpanym gniazdem Łomnicy. Ten widok zawsze przywołuje wspomnienia z Himalajów; z trekkingu wokół Annapurny (naprawdę wokół... a nie samolotem na kawkę w Jomosom) czy całkiem powalającą dolinę zagrodzoną przez Lhotse w rejonie szlaku na/pod Czomolungmę/Everest. W ten rejon; od klasztoru Tyjangpoche i Pengpoche, szczyt Gokyo, na który kiedyś dosłownie wbiegłem (Gokyo Ri ma 5 318 m n.p.m.) czy w okolice bazy pod Everestem. Nigdy nie czułem się przez te wypady tzw. "podróżnikiem" i dalej nie myślę tak o sobie. W Osturni... paradoksalnie (?) myślami wróciłem do starego marzenia aby spędzić kilka tygodni, miesięcy, a może zimę w Manangu, starym autonomicznym rejonie w Mustangu (dawnym królestwie Tybetu, na szczęście w granicach Nepalu a nie Chin)z klasztorami w pobliskiej Bryadze i samym Manangu... ej boy!? Te miejsca tak silnie zapadły we mnie (a może wyłoniły się ze starej pamięci?), że czuję zapach łąki w Bryadze (tak, tej łąki po której spacerował Milarepa!) i woń drzewiastych jałowców rosnących wokół starego klasztoru. Na te wakacje mamy już zaplanowaną kolejną wędrówkę po tundrze na terytorium Saamów, ale kto wie co zrobimy w następnym roku?
W Osturni jest jeszcze wiele starych, tradycyjnych domów, ale może nie mniej całkiem nowych. Tyle, że te nowe są świetnie zrekonstruowanymi tradycyjnymi domami pasterzy i niektóre zdobione są w symboliczne słoneczka, kwiaty lub charakterystyczne skrócone do zwięzłego znaku (logo!) symbole solarne. We wsi nie ma nawet jednego pałacyku włościańskiego ze sto razy łamanym dachem, wieżą i plastikowymi oknami, co jest normą w krainie odległej od Osturni o kilka kilometrów. Po kilku spacerach ponad wsią odkryliśmy także umocnienia z czasów wojny (tzw. transzeje: zygzakowate okopy i stanowiska karabinów maszynowych), ale ponad wszystko całą gamę tego co składa się na krajobraz pasterski. W powietrzu unosił się przyjemny zapach drewna palonego, także w naszym kominku. W ogródkach starszych domów odnalazłem piękne kępy karpackiej rośliny magicznej - lulecznicy kraińskiej, która na Słowacji nie została tak gruntownie zapomniana jak w Polsce. Kilka innych obserwacji uzupełnią moją książkę, której losy dalej są w zawieszeniu. Na otarcie łez (nawet jakoś mi bardziej żal tego, że tyle interesujących rzeczy nie trafi do powszechniejszego obiegu niż to, że to moja książka... czyżby faktycznie mądrzało się na starość?) oglądałem wstępną makietę przewodnika po Starym Sączu i Lewoczy i muszę przyznać, że jest pięknie przygotowywana. Aby nie wywalić zbyt dużo tekstu (bo mojego tekstu do przewodnika, który dostaniecie do ręki weszło pewnie z 40-50 procent...) zręcznym zabiegiem udało się kilka mniejszych fragmentów (tzw. "ramek") umieścić w części słowackiej, dotyczącej Lewoczy. Przy okazji urodziła się dyskusja ze słowackimi autorkami o pieśniach nazywanych na Słowacji travnicami , które miały dość specjalny charakter. Pieśni te śpiewały jedynie kobiety i miały niegdyś (a my wiemy, że i dzisiaj) swój aspekt leczniczy. Travnice, dosłownie pieśni łąkowe w swej powszechnej formie towarzyszą sianokosom, ale śpiewane są także dla celów leczniczych i rytualnych. Jest interesujące, że mamy więcej wiadomości, nagrań i bezpośrednich doświadczeń z tym rodzajem śpiewu / praktyki dźwięku niż wielu Słowaków?! Można by coś o tym więcej napisać, ale po co? Znowu robić taki wielki kłopot szanownym Wydawnictwom? Niektóre z nich uchodzą za zajmujące się kulturą Europy Środka, ale to tylko chwyt marketingowy; niczego istotnego o tej kulturze nie chcą się dowiedzieć i tylko tworzą nowsze stereotypy zbudowane na alkoholu / kawie i tanich papierosach. To taki sobie komunizm kulturalny i nowa odsłona chłopomanii w wersji literackiej z koniecznym biskupem w tle. Gdyby to były Stany to jeden gość, który ma kasę a nie jest hujem (co u nas jest jak kruk albinos) rozpieprzył by te - namaszczone przez licealistów i studentów z pierwszych lat studiów - gremia. Ale co tam "gremia", niech spadają i tyle. Zawsze pozostaje wysiłek praktyki i sublimacja we wgląd.
Kilka dni temu zostaliśmy członkami Szwedzkiego Towarzystwa Turystycznego! Przynosi to biuletyny z newsami (po szwedzku...) i zniżki w schroniskach tej organizacji. Zaraz po tym akcie, który planowaliśmy już od roku, zgodnie z logiką wypalania naszej karmy (ej musieliśmy kiedyś nabroić...) okazało się, że na planowanej na lipiec trasie (chyba najtrudniejszej i najdłuższej z dotąd "zrobionych") większość schronisk prowadzą sami Saamowie i zniżka STT nie działa! Ale w Sztokholmie działa bardzo dobrze - ot takie kruczki. To wszystko bardzo pomaga utrzymywać umysł w błogosławionym stanie "nie wiem" czyli praktykować Zen każdego dnia, hmm, hmm.
W Krakowie jest miły zwyczaj dużych wiosennych upustów na książki i w ramach ekscytacji taką "okazją" (chyba będziemy już zapełniać balkony, minęliśmy dawno 3000 książek w naszym domu...) wyłowiłem niezwykłą pozycję pt. Avatar Jamesa Camerona - Jedyna książka ukazująca fantastyczny świat stworzony w najnowszym filmie twórcy Titanica - Tajny raport o świecie Pandory. To dziełko, w wersji angielskiej omawiane już w Plaśnięciu... (zobaczcie wpis Avatar) jest już przetłumaczone! Dla mnie rewelacja (co może niektórych zdziwi lub zasmuci, a niektórych ucieszy radością złośliwą/!) bo to jest to właśnie! Aby stworzyć interesujący film zespół biologów, pisarzy i wizjonerów opracowało całą etnologię ludu Na'vi ( rozdział: Fizjologia i kultura Na'vi !) środowisko naturalne ich planety Pandory (rozdziały: Fauna Pandory, Flora Pandory, Astronomia i geologia ) i kilka innych aspektów życia ludu Na'vi. W książce znajdziecie także opis niezwykłych instrumentów muzycznych ludu Na'vi, z których omati s'ampta (błękitny flet)i t'ritti so jahmka (bębny wahadłowe albo dosłownie "drzewo, które lata" ) są moimi absolutnymi faworytami. Do tego są ilustracje i kilka naprawdę doskonałych tekstów. Całość ma taki "ekologiczny" wydźwięk, że cała nasza zgrzebna "edukacja ekologiczna" może się schować, bo na drzewo jej nie można wysłać gdyż drzewa są już wycięte... ot taki rezultat wbijania w chłopskie i księżowskie łby kilku prostych prawd. Oczywiście wiem, że zaraz zostanę obśmiany za mało poważne lektury (zwłaszcza, że nie czytuję W.I. Lenina i L. Trockiego co pozostało za mną wraz z trądzikiem młodzieńczym) , ale nie wdając się w subtelności takich projektów ( a należy do nich w jakimś sensie i stopniu słynna Sphera, Sphera II, Projekt Eden i kilka innych wizjonerskich przedsięwzięć) dla rechocących polecam porównanie przychodów Avatara i naszego fantastycznego "hitu" eksportowego - Wiedźmin. W budyniowie zawsze będziemy zajmowali się zasadami uprawy ziemniaków i produkcją parareligijną filmów gniotów albo patriotycznych glutów. Sorry, wolałbym jednak pracować przy Avatarze, taki to jestem mało ambitny? Ambitna sztuka kwitnie jedynie u nas, bo mamy Ministra (od) Kultury i (nawet) Sztuki?!
Książkę Avatar... w polskiej wersji językowej zawdzięczamy wydawnictwu www.wydawnictwoamber.pl a więcej o całym projekcie i filmie znajdziecie oczywiście na www.avatarmovie.com
W tivi ostatnio mignął mi taki obrazek: pełne studio dziennikarzy telewizyjnych (są dosłownie jak odlewani z jednej matrycy - gangi, krawaty, krótki fryz, gładkie gęby bez zarostu i cała siła woli włożona w wytrzeszczanie oczu dla profesjonalnego looku) i polityków (opis tych gości byłby niecenzuralny) plus jastrzębie od pilnowania zysków bankowych (tzw. doradcy i eksperci od biznesu, ej boy, tym to by się należało przyglądnąć uważniej) i wszyscy ci faceci (bo sami faceci to byli?! nie nabawili się siusiakami w dzieciństwie, czy co?) walili równo w urzędników rządowych. Urzędnicy rządowi (czyli ci ludzie, którzy mają pilnować ustalonego prawa państwowego i unijnego) to całe zło i główna przeszkoda dla rozwoju. Ja dotąd myślałem, że to ekolodzy są całym złem dla takich gremiów, ale nie - to urzędnicy! Więc teza była prosta: zwolnić urzędników (możliwie wszystkich, no może coś w samych ministerstwach zostawić aby banki, firmy i chłopstwo miało od kogo brać obligacje, renty, Krusy, ulgi podatkowe, dopłaty, odszkodowania od głupoty budowlanej właścicieli i co tam jeszcze) i świat będzie piękny, bogaty, zdrowy i wspaniały! Proponuję na początek zrobić odwrotnie (i bezpieczniej jednak): zredukować o 50-60 procent liczbę polityków etatowych, których żywimy i ubieramy oraz płacimy im za kluby Go Go i inne, wywalić z pracy (tak jak to się teraz proponuje wobec urzędników) co 10-tego dziennikarza telewizyjnego i przy każdej wypowiedzi "jastrzębi" biznesu podawać na pasku dla kogo wypowiadający się pracuje... Poczekamy troszkę i okaże się, czy Ci ludzie, którzy także obciążają nasz wspólny budżet są tacy niezbędni? Pewnie nawet nie zauważymy ich braku i w takim nowym, uwolnionym od samozwańczych mądrali świecie, podyskutujmy już spokojniej o zwalnianiu urzędników. Ci najlepsi z nich znajdą bez wielkiego trudu zajęcie znacznie lepiej płatne i spokojniejsze niż kontakt z tzw. społecznością lokalną. Aby zastosować się do proponowanych zmian podaję info o wypowiadającym się w tym blogu: wypowiadam się jako kompilacja wszystkiego najgorszego w budyniowie: jestem urzędnikiem, ekologiem, czytam i kupuję książki, nie płakałem po papieżu, nie czułem wspólnoty narodowej po Smoleńsku i staram się krytycznie podchodzić do tanich chwytów propagandowych w tivi, których jakby więcej ostatnio w prywatnych imperiach typu TVN?
Tyle słowa na "długi weekend", który nie spędzam w Rzymie, swoją drogą także nie w Londynie!
Na zaaranżowanej przez nas focie Nataszy, która została twórczo potraktowana kodami 0-1 (oczywiście fota a nie Natasza) przez designera Tomka C., odpowiedzialnego za okładkę Wprowadzenia do etnobotaniki... i jej przygotowanie do druku - takie nasze / słowackie klimaty z okolic Osturni.
Pamiętajcie też o sprawdzeniu naszej oferty na www.serpent.pl gdzie znajdziecie też plan koncertów aż do lipca!

Tuesday, April 26, 2011

FITOTRON


Wszystko tak się zagęszcza ostatnio, że wpisy na blogu wydają się jakąś mozolna pracą... Na szczęście także pracą trochę jakby odświętną, coś w rodzaju pisania tradycyjnym piórem. Być może za jakiś czas blog będzie się jawił jak pisanie piórem... gęsim?!
Już nawet trudno mi wyłowić najważniejsze akcje, spotkania i wiadomości z ostatnich dwóch tygodni. Z pewnością do takich należy krótki, ale bardzo intensywny i inspirujący wyjazd do Śląskiego Ogrodu Botanicznego w Mikołowie. Świetna ekipa pracowników, rozmach w projekcie i pracach w terenie (fitotron!, ogrody japońskie...) i spotkanie przy okazji mojego wykładu nt. etnobotaniki w samym Mikołowie - to wszystko było warte wyjazdu. Fitotron to częściowo umieszczony pod ziemią budynek mieszczący komory z klimatyzacja, oświetleniem, wentylację, które wykorzystuje się do symulowania cykli rozwojowych roślin lub stwarzania założonych warunków (mróz, wilgoć, suchy klimat pustyni...) dla obserwacji roślin. Fitotron może także służyć przechowywaniu nasion i uprawie roślin. Duży fitotron ma Uniwersytet Rolniczy w Krakowie, ale że jest już w zaawansowanej budowie fitotron w Mikołowie, tego nie wiedziałem! Nad świetnymi zabudowaniami biurowymi Ogrodu Botanicznego jest wieża, z której widać nieomal cały Górny Śląsk! Ekipa pracowników do tych pomieszczeń przeniesie się pewnie w lecie, a teraz kwateruje w... przedszkolu! Moja wizyta w Mikołowie (14 kwietnia) była także prapremierą Wprowadzenia do etnobotaniki Karpat i Bałkanów tomu I i mam nadzieję, że przyniesie dobre kontakty w przyszłości!?
Na froncie muzycznym zdecydowaliśmy się na umieszczanie w sieci całych płyt (starszych lub okazjonalnych) i dzięki Enjoy Trees! (WFR/Greenpeace), która w pierwszym tygodniu zyskała ponad 2000 odsłuchań i blisko 1000 ściągnięć nasza World Flag Records została zauważona jako osobna labela! Zauważyli nasze wydawnictwo oczywiście w USA ... w Polsce jedynie Serpent.pl okazał się być stałym i dobrym partnerem. Serpent.pl ma sporo naszej muzyki do odsłuchiwania (sample) i do kupowania jako płyty i jako mp3. Z nowości WFR kończymy pracę nad wydaniem specjalnej reedycji mojej solowej płyty pt. Cyber Totem w wersji core czyli skróconej do najistotniejszych utworów, wzbogaconych remiksem muzyki Karpat Magicznych wykonanym - wiele lat temu - przez Paula Wirkusa. Ten ponad 5 minutowy remiks nosi tytuł: Karpaty Magiczne Analogia Mix i dobrze koresponduje z częścią mojej muzyki z tego albumu. Przypominam, że Cyber Totem wydał REQUIEM Rec. na dość dla mnie dziwnych zasadach w 2007 roku. Było minęło, ale do muzyki warto wrócić. Z Paulem Wirkusem to długa opowieść... i jakże budyniowa. Był czas, że każdy magazyn muzyczny, każdy anons, ba! nawet otwarcie lodówki lub szuflady ukazywały postać i dzieło tego muzyka! W tym czasie otrzymaliśmy i my remix od Paula Wirkusa, jako wynik miłej korespondencji i zainteresowania wzajemnego. Nie zdecydowałem się w tamtym czasie na opublikowanie tego nagrania i włączenie w zagłaskiwanie tego muzyka przez VIP-y budyniowej awangardy i sądy kapturowe, decydujące co jest, a co nie jest ważne. I jak to bywa w budyniowym światku, gdzie po 2-letnim cyklu wynoszenia pod niebiosa, echo odbija się później latami od pustych czaszek, Paul Wirkus przestał być ulubieńcem mądralińskich i jakoś tak sprawa ucichła? A może tylko ktoś zaczął być Wirkusem Bis i wiadomo, pierwowzór nie był już potrzebny?
Jeżeli posłuchacie remixu Wirkusa z około 2000 roku to sami usłyszycie, że jest intrygujący także w 2011 roku.
Na muzycznym froncie w Budyniowie robi się już całkiem kiepsko: jak nie X Factor to jakaś inna beznadziejna zaraza i muzyka zaczyna się kojarzyć z rodzajem kitu do klajstrowania mniej pofałdowanych wersji mózgów i tandetnej rozrywki. Do tego, w niby niezależnym światku "muzycznym" rozpleniła się maniera czegoś, co prosi się nazwy: djembe soft porno. Nawalanie na bębnach do podrygiwania podmalowanych tancerek na golasa uchodzić ma za jakiś etniczny styl? Co to ma być? To podobno jest także koncertem muzyki? To już wolę słynne remixy ścieżek dźwiękowych filmów porno z lat 70-siątych! Znacznie bardziej ambitne i w wersji niemieckiej: tylko dla zuchwałych! A my dalej swoje i ciągle można poczytać wywiad z nami w magazynie Gitarzysta!
Od piątku prowadzimy warsztaty na Sopatowcu. Podobno termin wiosennych warsztatów na Sopatowcu zbiegł się z innym ważnym terminem i spodziewana jest jakaś załamka w Rzymie?! Sorry, to nie było zamierzone!
Na focie z naszych wędrówek z kilku ostatnich dni na Słowacji: kocioł w Tatrach , z którego bierze się ważna i subtelna energia! Tak mawiają badacze tradycji, my to czujemy! Czasem udaje się to umieścić w muzyce. W kicie, budyniu, soft porno i iks sraktorach się tego nie da zrobić.

Monday, April 11, 2011

Granice wytrzymałości

Postanowiliśmy ich nie testować. Jak słusznie pisze Marek, ewakuowaliśmy się 9. kwietnia i w gruncie rzeczy pozostaliśmy ewakuowani do tej pory, bo przez zapamiętane kosie trele jakoś nie przebija się żaden nekrofilski bełkot. Przepraszam, jeśli ktoś czuje się urażony, odróżniamy po prostu żałobę od spotworniałej, śmierdzącej i męczącej awantury, którą jesteśmy molestowani (pun intended!) nie tylko przez księcia ciemności vel skina w garniturze, ale także przez niemal wszystkie media. I dlatego woleliśmy poranek z obowiązkowym niedzielnym folklorem słowackim w telewizji przy śniadaniu (recepcja naszego ulubionego od lat ośrodka w Czerwonym Klasztorze :-), czyli niepozbawioną wdzięku pozostałość po tamtejszym socrealu, a także sobotę z zacinającym deszczem i śniegiem oraz szalejącym wiatrem. Cóż, właściwie PIeniny były dla nas nadzwyczaj łaskawe tym razem - otwarlła się słoneczna plama między kolejnymi ulewami i przebrnęliśmy jak te legendarne zastępy przez Morze Czerwone do naszej zamagurskiej Arki (a co, udziela się retoryka, od dwóch dni jesteśmy już po tej stronie Dunajca). Próbujemy czasem liczyć, który to raz przemierzamy trasę wzdłuż Dunajca (tak, tym razem też nie spotkaliśmy NIKOGO na bodaj najbardziej uczęszczanym szlaku Karpat), ale to próżny trud. Tak naprawdę wcale nas liczby nie interesują, jedno jest pewne: nigdy nas to przejście nie przestało zachwycać. To żadna tam górska męska przygoda ani nawet porządna wycieczka - ot, dwugodzinny spacer wzdłuż Dunajca, czasem mijamy na tej trasie całe peletony, a coraz cześciej tylko kaczki , myszołowy i wielkie rybska (stosowanie wybierając pory pograniczne nocno-dzienne lub pogodę w stylu "dla zaawansowanych miłośników karpackiej marznącej mżawki"). A jednak jest to trasa, którą mamy zapisaną pod skórą i moglibyśmy przemierzać ją  zamkniętymi oczami, bo poznajemy, gdzie jesteśmy po zapachu roślin i wody. Pieniny i Małe Pieniny (to zabawne,  bo są większe od Pienin właściwych) to nasza archetypowa przestrzeń do włóczenia się, poza wszelkimi szlakami i mapami, zachęcają do tego łąki, zbójnickie ścieżki (pozostałość z czasów, hm, co tu kryć, "zielonej granicy") przełęcze i ukryte w jałowcach schowanka. I tak kilka razy do roku.

GRANICE KULTURY


Na sobotę i niedzielę schroniliśmy się w Pieninach. Stare ścieżki i nowe przejście poza szlakami dają wiele radości. To nowe przejście, to już trzeci poważny "skrót" po stronie Słowacji (a więc Pieniny i Zamagurie) i chyba zaprzestaniemy od tej wycieczki chodzenia szlakami turystycznymi. Bo w "skrótach" tego typu wcale nie chodzi o skracanie drogi, ale raczej o inne niż zwykle punkty widzenia na dobrze znane góry. I jak tu wytłumaczyć, że tak wyglądają nasze próby i proces komponowania muzyki? Najprzyjemniejszy był sobotni wieczór w Czerwonym Klasztorze, pełny głosów paszkotów i kosów plus doskonała vecera, a po niej sesja czytania odkładanych książek. W moim przypadku były to dwie książki: Zwierzęta w kulturach górali himalajskich p. Przemysława Hinca (Poznańskie Studia Etnologiczne nr 8) wydane w 2006 roku przez Wydawnictwo Poznańskie. Książka bardzo ciekawa, ale brakuje mi w niej wiele elementów: dzikich zwierząt (autor zrezygnował z tej arcyciekawej problematyki), bliższego opisu zwierząt domowych, a kategoria owca i koza jest szczególnie ważna na tle zoologicznych dyskusji o dzikich krewnych tych zwierząt żyjących w Himalajach. Dla tzw. błękitnych owiec zakładano w Himalajach olbrzymie parki narodowe i warto byłoby coś więcej napisać na ten temat. To jest trochę jak z roślinami albo tradycyjnymi instrumentami muzycznymi - etnologom wydaje się, że są to sprawy poboczne, a najważniejsze jest to co myślą i robią ludzie. A jest całkiem inaczej: ludzie myślą i robią to, na co im substancja / rodzaj / materiał / mit / techniczne właściwości pozwalają. Rośliny wybrane i instrumenty tradycyjne należy traktować jak cyfrowe karty pamięci i nie pisać, że są podobne do siebie tylko je odczytać we właściwy sposób. Wydaje się więc, że warto byłoby pogłębić takie ogólniki jak: bukiety z roślin, proste instrumenty, zwierzęta domowe itd. itd. No i pojawia się potrzeba etnobiologii. Ta potrzeba nadchodzi także i u nas! Kiedy kilka lat temu zacząłem uparcie stosować nazwę etnobotanika, to budziło to uśmiech lub obchodzenie opłotkami po trasie survival i rośliny jadalne (jak u p. Łukasza Łuczaja) albo rośliny w kulturze i sztuce (jak na Uniwersytecie Rolniczym)... teraz czytam już, że p. Łuczaj prowadzi warsztaty z etnobotaniki Karpat... To jest bardzo krzepiące i mam nadzieje, że uda się zastosować w Polsce to podejście powszechnie.
Druga książka to Granice Kultury - cegła ponad 650 stron! To następna książka z tych, które nie da się kupić! Można ją jedynie dostać lub "zdobyć"?! Kilka wpisów wstecz opisywałem taką nową kategorię książek, która jest owocem zaściankowości naszych komercyjnych wydawnictw. Polega to na tym, że wydawnictwa niczego nie muszą szukać i promować bo jest ich zbyt mało a ci nieliczni, którzy czytają i kupują książki to w tym dziwnym kraju kilka procent mieszkańców. Te wydawnictwa, które doceniają nowe rzeczy stać jedynie na sygnalną ilość książek czyli na to, na co "puszcza" grant zdobyty przez autorów. Granice Kultury to praca pod redakcją prof. Andrzeja Gwoździa, wydana w Katowicach przez "Śląsk" Wydawnictwo Naukowe, a do nas trafiła jako karmiczny efekt tego, że A. się chciało uczyć, myśleć i pisać (str. 544: Negocjacje protokołu. Dlaczego warto kreślić odmienne historie nowych mediów ) ...co w Budyniowie budzi nieufność i dystans.
Po powrocie z Pienin od pierwszego momentu usłyszenia radia w autobusie, przez wiadmości w tivi (wyglądały jakby świat się zatrzymał i nic nie było warte naszej uwagi poza wiadomo-czym), aż po doniesienia niby agencyjne: jedna wielka medialna przemoc i obłuda.
Dzisiaj A. umieściła w Internecie całą naszą płytę dla Greenpeace i wszystkich ludzi wspierających ochronę Puszczy Białowieskiej.
Płytę można legalnie ściągać i słuchać zgodnie z zasadami, które mówią, że legalne jest wszystko poza sprzedawaniem tak pozyskanych plików muzycznych lub przypisywanie sobie ich autorstwa.
Z nowości z frontu muzyki uprawianej poza "dworem" taka ciekawostka: jest wywiad z nami na portalu Magazynu Gitarzysta! Odpytywał nas Jacek Walewski i przygotowuje także recenzje naszych ostatnich płyt, w tym także Enjoy Trees!
Przygotowujemy już następną płytę do Internetu - to będzie niespodzianka i może jakaś nowość dla młodszych naszych słuchaczy? Nie zdradzę jeszcze, ale warto poczekać! Skoro już tyle ogłoszeń to jeszcze i to, że zamieściliśmy na naszej głównej stronie spis koncertów jakie zagramy pomiędzy majem a listopadem. Pewnie coś się jeszcze "urodzi", ale to co już zaplanowane powinno wystarczyć?
Na mojej focie z niedzieli - stary buk na prawym brzegu Dunajca w Pieninach.

Monday, April 04, 2011

NIEDZIELA WZORCOWA!


Na przystankach PKS w Gnojniku, Czchowie - Zapora i Wytrzyszczce (! ładna nazwa; moja ulubiona na trasie z Krakowa przez Brzesko do Krynicy) wiszą już plakaty Kultu z zapowiedzią "ubogacenia" krakowskich Juwenalii! To znak, że przyszła wiosna i nic jej już nie zatrzyma. Jutro Dzień Leśnika i Drzewiarza i pewnie wszyscy "zieloni" zechcą podzielić się dobrym słowem i życzeniami pomyślności???
Pyłki z kwiatów roślin wiosennych działają psychoaktywnie i sam Prezes wygadywał głupoty wyraźnie pod wpływem wiosny. Moja wiedza etnobotaniczna wskazuje, że Prezes został wystawiony (przez wiadomo-kogo...!) na działanie pyłków z pięknego krzewu o nazwie (nomen omen) pokrzyk wilcza jagoda! Silne alkaloidy i coś pewnie więcej, miesza w głowie straszliwie... co widać, słychać i czuć!
Ostatnia niedziela była dla mnie wzorcową i same takie niedziele chciałbym mieć w przyszłości. Rano rytualna kawa (z Kolumbii, ciemno palona, wysokociśnieniowy...)z A. i zaraz po tym otwarciu dnia, rowerki i na Wisłostradę do Tyńca. Dołączyła Natasza i razem pomknęliśmy pustą ścieżką rowerową (bo była zaledwie 10 rano!). W Opactwie Tynieckim, które zawsze słynęło bardziej z handlu i ilości dóbr niż z przesadnej ascezy, sklepik, kawiarnia, restauracja, księgarnia... wszystko to bez problemów w niedziele funkcjonuje i cieszymy się z tego. Nie możemy zatem zbyt mocno uwierzyć w apele tzw. Kościoła o zamykanie hipermarketów - bo to jedynie cienka walka z konkurencja, a nie jakieś względy religijne? My i tak do Tyńca lubimy jeździć więc nas nie trzeba od hipersklepów odganiać! Spoko! Na plac przed kościołem w Opactwie spokojnie wjedziecie rowerkiem i tylko warto trzymać się czarnej Toyoty, któregoś zakonnika? Jak co niedzielę, na Wiśle pod murami Opactwa, jakiś gamoń beznadziejny popisuje się pływaniem motorówką tam i nazad ( nazad to takie karpackie: back) bez sensu i byle było głośniej. Następny co się czegoś wiosną nawąchał?! To pewnie jakiś korporacyjny Superman i musi odreagować dobrowolne niewolnictwo za motorówkę z silnikiem bez tłumika.
Zaopatrzeni w bryndzę (nie ma startu do tej np. z Krakowskiego Kredensu), piwo Opata, ciasteczka i herbatki ziołowe, których receptury braciszkowie ukradli kiedyś paru mądrym zielarkom ( i na wszelki wypadek je potem spalono na stosie aby się nie czepiały o prawa autorskie) czyli wszystko co jest niezbędne do praktykowanie monastycznej way of life dokupiliśmy bardzo cenną książkę pt. Kuchnia klasztorów prawosławnych, autora o nazwisku Mykoła Mańko. To chyba był jakiś wypadek w pracach Wydawnictwa nemrod , które zawsze mnie zadziwiało swoją misją. Ale jak to mawiają prości ekolodzy: każdy orze jak może! Przepisy pochodzą z Góry Athos, która była święta na długo przed przybyciem pierwszych mnichów wypędzonych z Syrii, Egiptu i Palestyny. Ale to inna historia... W książce opisano doskonałe przepisy z Monasteru Rylskiego (przy okazji opisując jego powstanie w nieco inny sposób niż dotąd spotykałem) w Bułagrii, z klasztorów na Ukrainie, Rumunii, Gruzji i Rosji. Polecam dziełko p. Mykoły Mańko! Do tego wszystkiego książka ma bardzo miłą cenę; 24 złote!
Po powrocie z Tyńca, zabrałem się za obiad i dania pod silnym wpływem wspomnień z Monasteru Rylskiego i okolic... panierowane papryki... dam już spokój bo może będziecie czytali późną nocą i lodówka pójdzie w ruch!
Na obiad przyszedł bardzo miły gość, który pojawił się jakby z jakiejś przestrzeni zawieszonej, oddalonej, którą znamy, ale jednocześnie jest trochę nierealna i daleka. Fizycznie, to nie z bardzo daleka bo ze Sztokholmu via Warszawa, ale jednak jakby z innego trochę wymiaru. Tomek Hołuj to tego rodzaju gość. Wróciło trochę wspomnień, trochę mniej niż myślałem, było więcej planów i pomysłów na przyszłość. To o.k. - znaczy to, że żyjemy!
Wieczorem usiadłem do poprawek ostatecznych nad Wprowadzeniem do etnobotaniki...
Niedziela wzorcowa, niedziela pełna równowagi, bliskich relacji... i dobrej kuchni.
Takich niedziel Wam życzę!
Na focie Bogdana - lubię sobie pograć na dużych bębnach szczelinowych. Jedyną ceną jaką "płacimy" za takie przyjemności jest to, że naszych plakatów nie zobaczycie w Gnojniku, Czchowie- Zapora... da się z tym żyć.

Saturday, April 02, 2011

ROBOTA, ROBOTA!


Dochodzę do siebie po trzech intensywnych dniach, które wydawały się nie do przejścia...!? We środę prowadziłem ekipę naukowców na jedyne stanowisko w Polsce małej, ale czarującej rośliny: pierwiosnki omączonej (Primula farinosa), które zaczynamy wreszcie drobiazgowo i metodycznie badać w celu opracowania jego skutecznej ochrony. Projekt mojego pomysłu wygrał poważny konkurs i wizyta w terenie to początek jego realizacji. W takich momentach pojawia się myśl, że mój zawód pozwala na obcowanie z pozaludzkim otoczeniem na znacznie głębszym poziomie niż to się przytrafia wielu, nawet bardzo oddanym i zainteresowanym ludziom. Primula rośnie w takim miejscu, że widać bez najmniejszej bariery ośnieżone Tatry i kawałek Pienin. Co tu dodać? Ten środowy entuzjazm do zawodu zmalał mi ekstremalnie we czwartek do południa, kiedy to opracowywałem szereg poważnych interwencji prawnych... nie lubię tego typu roboty, ale rozumiem, że jest konieczna. Po pracy w roli eksperta i przyrodnika, wsiadłem do Land Rovera Michala Smetanki i po zabraniu Bogdana K. z Nowego Sącza, pomknęliśmy ku Krakowowi. Tam, w Muzeum Etnograficznym czekało już około setki zainteresowanych tradycyjnymi instrumentami Karpat. Było całkiem miło i zleciało na gadaniu, graniu i śpiewaniu ponad trzy godziny! Po kolacji i odprowadzeniu Michala... na Wawel, gdzie miał nocleg, do domu dotarliśmy około północy. Szybko skanowaliśmy fotę niezwykłej rzeźby Randala-Page'a, na którą czekał Tomek C. aby zamknąć skład mojej etnobotanicznej broszurki... a wstawaliśmy około 6 rano... bo zajęcia, bo do Muzeum na 9 rano... Dopiero ten trzeci - z intensywnych dni - zwalił mnie naprawdę z nóg. W Muzeum Etnograficznym wystarczyła nam kilkugodzinna kwerenda w dziale instrumentów muzycznych ( Europa, ale też Afryka i Azja!) aby się poddać, wywiesić białą flagę i prosić o litość! Litość została okazana w postaci pączków i kapuśniaczków, które oczarowały Michala do reszty!
Jest nad czym myśleć i jest co planować! Już czuję ten mocny nurt, który powoduje, że myśli się jaśniej, szybciej i składniej. To naprawdę kręci! To nic, że jest tylko garstka ludzi, którzy docenią nasze wysiłki... ale jakich ludzi! Bardzo dobrze rozumiem stare powiedzenie, że: dla towarzystwa, Cygan dał się powiesić!
Samplowanie wielkiego bębna szczelinowego i setki fot jakie cały czas robił Bogdan to tylko początek nowego projektu.
W przyszłym tygodniu mam odebrać z drukarni pierwszy rzut broszurki z wprowadzeniem do Etnobotaniki Karpat i Bałkanów. Tak to wygląda od podszewki: znowu pudła, taszczenie i pasmo rozczarowań, uwag krytycznych i kłopotów z dotarciem do szerszego grona zainteresowanych!
I o tym jest moja opowieść na koniec wpisu: biegając z Michalem i Bogdanem po mieście zauważyliśmy wielki tłum ludzi na rynku przy Adasiu. Okazało się, że otoczony setkami młodych ludzi śpiewał gość, który dotąd robił to latami bez wielkiego odzewu. Ot, kilka osób, jakiś turysta z USA... Gość śpiewa "na stricie" od lat bluesowo-rockowym mocnym i bardzo rasowym głosem. Co się więc stało, że młoda i tak liczna publika nagle Go odkryła? Sprawiło to zaledwie kilka minut w beznadziejnym programie X Factor, którego jurorami są (poza Kubą Wojewódzkim) pan i pani stanowiący żałosny folklor korytarzy telewizyjnych raczej niż cokolwiek innego.
Na focie Bogdana: oględziny afrykańskiej harfy...
Uwaga: nie ma strachu, do X Factora się nie zgłaszamy, wolimy się dać powiesić...dla towarzystwa.