Monday, November 21, 2011

HLASY PREDKOV


Warsztaty w Małym Lipniku, na słowackiej stronie Popradu, okazały się czasem bardzo dla nas ważnym i inspirującym. Troche o tym rozmawiamy, ale bez chęci ustalenia jedynej prawdy. Doskonała atmosfera i praca nad konkretnymi zagadnieniami była możliwa dzięki zaangażowaniu nas prowadzących, ale w równym stopniu zawdzięczamy to wyrazistym i entuzjastycznym uczestnikom. Jak na dobre warsztaty przystało, nauka szła zatem w wielu kierunkach. O Michale Smetance nie napiszę nic nowego, to prawdziwy skarbiec wiedzy i doświadczenia, ale też jakaś żyła energetyczna i pole magnetyczne Karpat. Żona Michala, Lenka jest kimś ważniejszym niż się przyznaje i to Jej pracy zawdzięczaliśmy doskonały program i organizację spotkania. Ania, mimo silnej gorączki i zmęczenia (do Lipnika przyjechała w praktyce cięgiem z Krakowa przez... Poznań i Kraków!) jak zwykle zebrała siły i poprowadziła zajęcia, w których dotyka się istotnych spraw związanych z głosem, ale i ze znacznie szerszym poczuciem własnej energii i swobody. Moim zadaniem było przypominanie, że kultura Karpat przemawiająca poprzez instrumenty muzyczne, pieśni i zwyczaje jest odczytywaniem partytury znacznie większej i bardziej tajemniczej, która tworzona jest przez krajobraz, żywe stworzenia i poza ludzkie światy, sedymentację drgnięć, warstewek, pyłu i zabrudzeń tworzonych od czasów, które określa się ładnie jako niepamiętne. Dobrze przypomnieć jest, że Pieniny porastała kiedyś tundra, a część Karpat bywała dnem ciepłego oceanu. Kategoria trwania jest tu dość interesującą konstrukcją i pozwala na wiele dystansu do pogranicznych problemów i kultury rozumianej jako socjotechniczne zabiegi władzy.
Akcja z harfą eolską nie udała się... bo, jak nigdy, nad Popradem nie wiało! To jeszcze jedno potwierdzenie wyjątkowości tego jesiennego spotkania.
W drodze do Małego Lipnika zobaczyliśmy pięknego lisa, podczas powrotu wielka łania bez wielkiego strachu cofnęła się z drogi i puściła nasz samochód przodem... także inni uczestnicy warsztatu opowiadają o takich spotkaniach. Traktujmy to jako dobry omen.
Bardzo ważną pracą w czasie warsztatu było rozebranie na czynniki pierwsze starych pieśni z najstarszego na Słowacji zapisu fonograficznego powielonego na płycie towarzyszącej książce Hlasy predkov (Mikulas Musinka, Hlasy predkov, Zvukove zaznamy folkloru Zakarpatska z archivu Ivana Pankevyca (1929, 1935), Presov 2002) Krótka pieśń pt. Zelena jablon cerveni jabka zrodyla kosztowała nas wiele godzin dyskusji, nauki i prób jej zaśpiewania. Słowo zelena w tej pieśni wielu uczestnikom warsztatu przyśniło się w nocy... mnie chodzi po głowie i stuka do czegoś schowanego w nas bardzo głęboko. Jedyne co po tym doświadczeniu mogliśmy słuchać w domu po powrocie, to siostry Bisserove i inne tradycyjne zespoły śpiewacze z Bułgarii.
Stosunkowo mało działaliśmy na polu etnobotaniki, ale może kiedyś ten klucz zostanie bardziej doceniony, a warunki pogodowe i pora roku bardziej sprzyjająca?! Duże zainteresowanie za to wzbudziła moja opowieść o poszukiwaniu w rejonie Legnavy (tuż obok Małego Lipnika) jaskini gdzie miało znajdować się miejsce kultu bogini Mortinki... i nawet nie doszedłem do czarownicy z Muszyny... jest więc jeszcze kilka tropów na następne spotkanie? Do historii tej części doliny Popradu znakomicie pasuje definicja określenia czarownica jaką podał Aleksander Gieysztor w Mitologii Słowian: czarownica lub wiedźma, w staropolskim też wiedma, "ta, co wie", uprawia czary i wieszczy. Zjawisko to i słowa nie tylko prasłowiańskie, ale z nawiązaniami indoeuropejskimi, co znamionuje i dawność, żywotność i rodzimość zjawiska, do którego dopiero początek czasów nowożytnych wniósł groźny import zachodnioeuropejski w postaci procesów i stosów.
Mały Lipnik pozostanie dla nas dobrym, budującym doświadczeniem i można by wiele jeszcze o tym napisać, ale właściwie po co? Kto był ten wie, kto nie dojechał nie dowie się wszystkiego.
Przed nami dwa ujawnienia robocze i w pełni akustyczne; w Nowym Sączu i w Preszowie. Poza saksofonem Sierhieja Marczuka i pistialami Michala Smetanki, postaramy się o rozpięcie długich strun i dźwiękowy powrót do czasów gdy nad Popradem koczowali pasterze reniferów... Niedziela i poniedziałek zapowiadają się więc pracowicie i bardzo ciekawie, zwłaszcza, że pomiędzy nimi jest sporo czasu na gadanie i kolację u Lenki i Michała w Levockich Vierchach.
Na focie Bogdana Kiwaka moje usiłowania uruchomienia harfy wiatrowej... było bardzo zimno i bezwietrznie!

Monday, November 14, 2011

ART of SOUND


W sobotę otwarliśmy drugi dzień X Industrial Fest. we Wrocławiu i jak zwykle na dużych imprezach z wieloma wykonawcami, było trochę nerwowo. Godzinne opóźnienie w próbach, z którym nie mieliśmy nic wspólnego, zaowocowało tym, że zostaliśmy bez próby, a podpinanie sprzętu kończyliśmy pod uważnym i krytycznym okiem publiczności, która stawiła się o czasie. Do nikogo pretensji nie mamy i bawiliśmy się świetnie, ale dzisiaj przeczytaliśmy, że jeden ze słuchaczy poczuł się rozczarowany bo było zbyt mało magicznie... No jasne, to święte prawo odbiorcy mieć oczekiwania, ale troszkę luzu też by się przydało... bo jak jednym zbyt mało magii i dużo noisu to innym odwrotnie... Gdybym był upierdliwy to bym mamrotał, że magii się nie dało wyemitować bo ludzie głośno gadali i ją płoszyli... Ale nie, dalej twierdzę, że było tak jak chcieliśmy i basta. Po serii "przypadkowych" ataków na organizatorów i na nas przed Festiwalem i pewnym konstatacjom jakie poczyniliśmy podczas kupowania płyt (tak, tak my kupujemy płyty! a Wy?) to już sam nie wiem co myśleć o takiej wielkiej wrażliwości na naszym punkcie; karpatomania?! Po koncercie na Cocart Fest. w Toruniu przysrywano A. i starano się zniechęcić do nas... a robił to gość, który wpadł na pomysł, że będzie w Krakowie nagrywał płyty z kopiami naszych pomysłów z okresu Sonic Suicide i Mirrors i dlatego koniecznie musi nam dokopać... To miło, ze nie wszyscy przylatują do Krakowa paradować po pijaku i bez majtek ale mam taki apel: facet! Z takim wokalem to się nie porywaj na A. bo Cię jednym joikiem zmiecie ze sceny, a te ogólno artystyczne mamroty wbiją ci się w mind na amen. Przed jubileuszowym Industrialem pojawiła się wielka dyskusja o neofaszyźmie, jak nie pomogło to wyskoczył jakiś bidula, który szuka zwarcia z nami już jakiś czas z utyskiwaniem, że to my a nie lepsi (czyli, rzecz jasna on z kolegami)... No ja nie wiem, czy to jest dobry sposób na zaistnienie w środowisku? Nie czujemy się wcale pieszczoszkami festiwalowymi i jest kilka takich imprez, na których grają ci doskonali wykonawcy, a boją się grać z nami bo my ich zasłaniamy naszą niekompetencją? A to jest jakiś mecz i sparing chuliganów? Nie pomieszało się coś komuś? Chyba tak bo znam taki festiwal, na którym z polskich wykonawcow występuje stale jeden artysta (jest nim oczywiście organizator), a aby zdusić w zarodku wszelkie zakusy innych zrównał był z ziemią wszystkich innych z Polski na forum międzynarodowym. Znam też gościa, który handluje naszymi płytami od 15 lat, ale podczas udzielania wywiadu o swojej działalności i wydawnictwach dostaje nagle amnezji wybiórczej, która mu mija nagle jak jest szansa wpuścić jakiś budyniowy smród w towarzystwo. Taki to ma być nasz budyniowy art od sound?
Jestem zdecydowanym wrogiem organizowania imprez z założenia eliminujących pewnych wykonawców, na takie imprezy nie powinno się dawać naszej wspólnej kasy i nie powinno się też udawać rozliczać łatwo dotacji z UE na tak pojętą kolesiowską kulturę, a właściwie brak kultury. Dla zakończenia tej kwestii podaję, że na Industrial Fest. zagraliśmy poza ostatnią sobotą tylko jeden raz w 2004 roku... to o jakie oklepanie chodzi? Dwa razy na dziesięć... wystarczy na palcach policzyć.
Na Festiwalu było naprawdę o.k. i publiczność bywa intrygująca, świąteczna i celebrująca. No te stoiska z płytami... na naszym stole leży więc kupka płyt do przesłuchania... a obok druga i trzecia... bo ciężko jest z tym spokojnym słuchaniem przy tak wielu zajęciach i wyjazdach.
Pierwsza kupka to całkowicie rewelacyjne wydawnictwo z muzyką Eugeniusza Rudnika w serii Studio Eksperymentalne Polskiego Radia (5) ... wiem, wiem, że stare, bo ma już (wydawnictwo) rok, ale jak wydane i jaka dokumentacja! Rudnik, urodzony w 1933 roku nagrywał takie rzeczy, że słucham i dziwię się dlaczego tu jest takie budyniowo?! Dlaczego jakieś szczyle z pecetem noszą się tak dumnie i mają tak mało pokory i samowiedzy? Nie potrafią czytać, słuchać czy nie chcą, bo tak się sami podziwiają? Druga kupka to doskonałe płyty wydawane przez wydawnictwo Falami prowadzone przez Marcina Babko... z którym znamy się od wielu lat i jakby z innego wcielenia. To inne wcielenie dotyczy tak samo Marcina jak i mnie... Marcin nie należy do specjalnie pokornych i sprzedanych szołbiznesowi, ale jakoś znalazł siłę aby coś naprawdę robić, a nie tylko krytykować i szlochać w kącie. Płyty Falami są raczej dobrze znane, ale te dodatki do nich, typu okulary, albo jak w wypadku The Blue Nun naszych przyjaciół z BOEN - mydełko? to wprawia mnie w doskonały nastrój. Kochani czytelnicy (a szczególnie Ci co nas tak nie znoszą...) to o to chodzi... to o taką pracę chodzi! To jest art of sound, kultura... mydełko, woda, myjemy rączki (niktórzy także móżdżki!) i dopiero słuchamy. Takie płyty chce się kupować, chce się je mieć obok książek... a nie stosy mp3, starych cdr z piratami i całe to dziadostwo. Jasne, można napisać, że chciałem mydełko nie z takim zapachem, albo dlaczego to nie jest ciasteczko? A właściwie to nie wiem czy nie ciasteczko... bo nie śmiałem rozerwać pięknej naklejki. Więc jak nie mydełko to móżdżków tym nie szorować! Nasza płyta ma numer 0258 i przypomina mi się to inne życie w jakim znałem innego Marcina Babko...w którym ręcznie wpisywaliśmy numery na kasetach wydawnych w naszej serii FLY Music, a Marcin biegał do liceum i po plantach...
Albo inna płyta Falami - Rymszary - Mirka Rzepy! Książeczka jest doskonałym przykładem na coś małego, co nas powala od pierwszego otwarcia i tak łączy się sztuka wydawania książek ze sztuką udostępniania muzyki i sztuki dźwięku. A książeczka - cacko jest schowana w okładce z sukna z ciekawym sitodrukiem. Marcin i ekipy muzyków, plastyków i te świetne osoby, które wieczorami siedzą przy lampce z herbatą i cierpliwie kleją te cudeńka... dziękuje im za mój 258 sklejony i zaopatrzony we wszystko... Najważniejsza jest w tym jednak muzyka... niechętnie recenzuje i tym bardziej mam kłopot, że najchętniej z Falami zrecenzowałbym BOEN... bo mi chyba nie wypada? Rymszary doskonałe, składanka Sealesia jak ze skladankami bywa; nie jest równa, ale trudno przecenić takie wydawnictwa dla budowy sceny i dobrych kontaktów.
Trzecia kupka płyt to dobrze nam znane, ale dotąd nie kupione w oryginale i całkiem zagadkowe, a niektóre także pouczające: Muslimgauze (taka miła płytka remixowa: species of fishes), Tabata Mitsuru (Mankind Spree), Sion Orgon (the zsigmondy experience),KK Null/John Wiese (Mondo Paradoxa)... i dowodowy ...Theme (Valentine /lost/ Forever). Do tego jeszcze pięknie wydany zestaw dwóch CD - Wrocław Industrial Festiwal - 10th Anniversary Compilation wydany przez Bleak Netlabel! Nie mowiąc o winylu Cam Deasa, który po naszym wspólnym koncercie rozszedł się błyskawicznie, bo jest niezwykły.
Bardzo szanujemy publiczność i proponuję zawiedzionemu słuchaczowi z soboty udział w darmowych warsztatach na Słowacji i dwóch koncertach w tydzień po nich - powinno być wystarczająco magicznie! Zapraszam bez złośliwości i ciepło! Zaczynamy w piątek wczesnym popołudniem i kończymy w niedzielę wieczorem! To będzie: 18-19-20 listopada czyli za kilka dni, a koncerty 27 i 28 listopada (Nowy Sącz i Preszów) - udział jest bezpłatny.
Na focie Kasi Gierszewskiej-Widota A. i ja w sobotę podczas produkowania noisu... przypominam zapominalskim, że od płyty Sonic Suicide nagranej w 2004, a wydanej przez VIVO Rec. w 2005 roku realizujemy już nie ethnocore (3 CD) ale ethnoise jak do tej pory też 3 CD. Obydwie płyty będą dostępne jako reedycje w naszej ekonomicznej serii World Flag Records w pięknej designerskiej robocie Tomka Rolnika Czermińskiego i z oryginalnymi fotami Bogdana Kiwaka.

Monday, November 07, 2011

OLD SCHOOL TATOO


Piątkowy koncert z Ericem i Camem był dobrym doświadczeniem i mam satysfakcję z tego, że udało się zrobić coś tak pozytywnego. I nie chodzi mi wcale o muzykę, która jednych zachwyciła, a innych nie, ale o organizację koncertu, świetną atmosferę, doskonałą publiczność i satysfakcjonujące spotkanie z mądrymi i utalentowanymi ludźmi. Na chwilę mogłem zapomnieć o tym naszym dziwacznym budyniowym piekiełku. To takie właśnie koncerty - spotkania, na których dominuje skupienie i szacunek dla tego co ma do powiedzenia człowiek, który jest na scenie, budują obieg muzyki niezależnej czyli scenę. A scena to także producenci, projektanci, drukarze i goście od plakatowania, kolekcjonerzy i dziennikarze, fotograficy ... To jest scena, a nie jazgot i skamlenie chorych na popularność i wyłączność na jakąś wydumaną "przewodnią rolę"... To zawsze się kończy wytaczaniem ideologicznych armat, salwą... i kulą w płot. Tak się rodzą nawiedzeni kolesie w rodzaju Bono polskiego folku, guru chłopomanów albo etatowi pieśniarze (i pieśniarki) patriotyczni od ministerialnej dotacji do dotacji kościelnej. Bardzo interesujące jest, że to nie oni wzbudzają sprzeciw, ale my, podobno już nazbyt znani... widocznie nie staramy się giglać prostaczków i to jest tak trudne do zniesienia? Jak mówią Słowacy: kaszlem na to!
A propo Słowacji to za tydzień z okładem ruszamy na wyjątkowe spotkanie w Małym Lipniku (18-19-20 listopada)... i planujemy trzy dni pełne muzyki, eksperymentów i rozmów. Zgłoszeń mamy już na tyle, aby te wszystkie sprawy miały sens i najważniejsze, że wszystko odbędzie się w jesiennych Karpatach. Teraz czekam na tych, co dzień przed wyjazdem zapytają czy są jeszcze miejsca i tych, którzy pod koniec listopada napiszą: to już było? No trudno, będę się trzymał stylu old school... chce to znajdzie!
Połowa poprawek do książki już za mną, ale ciągle znajduję perełki do wykorzystania teraz albo w przyszłości. W relacji z Podróży do Bośni i Hercegowiny księdza Marcina Czermińskiego (piękna książka z 1899 roku!) znalazłem opis katolickiego tatuażu stosowanego w Bośni: /.../ rzecz dziwna, że tatuowania dostrzegłem tylko u katolików /.../ tatuowanie u niewiast jest obfitsze niż u mężczyzn. Odbywa się zaś w następujący sposób. W uroczystość Św. Józefa, Zwiastowania Matki Boskiej, Niedzielę palmową albo w jednym z dni Wielkiego Tygodnia, zbiera się o rannej porze młodzież w kółku rodzinnem. Po większej części są to chłopcy i dziewczęta w wieku 13 do 16 lat. Jeżeli sami nie mają odwagi ostrem narzędziem wycinać sobie znaków na skórze, wykonuje to jedna z poważniejszych niewiast, wprawna w tem zajęciu, albo wzajemnie sobie młodzi przyjaciele i przyjaciółki. Złamaną igłą wpierw kreśli się deseń czarną umyślnie na to przyrządzoną farbą, następnie ostrą igłą kłuje to naznaczone miejsce, dopokąd ręka nie zaleje się krwią i ból dozwala. Miejsce zranione zalepia się cygaretową bibułką lub innym papierem, bandażuje, a na drugi dzień ciepłą wodą zmywa najczęściej już zagojoną ranę. /.../ w ciągu dalszej podróży parę razy zdarzyło mi się spotkać Bośniaków lub Hercegowińców, którzy na zapytanie czy są katolikami, jako dowód pokazywali tatuowane krzyże na piersiach i rękach. Jest coś mocnego w tym old schoolowym podpisie i determinacji. A jak się pomyśli kiedy i gdzie się to działo...
Ciekawym też przyczynkiem do etnobotanicznych dziejów Karpat jest opowieść o pojmaniu rozbójnika pienińskiego Józefa Baczyńskiego, który w XVIII wieku grasował pomiędzy Rusią Szlachtowską a Litmanową. Chłopi (jak zawsze łasi na nagrodę) namówili kobietę, u której zbójnik spędzał noce, aby kiedy zaśnie rozsypała po podłodze groch... Zaskoczony rozbójnik nie mógł się bronić, bo kierpce się mu kiełzały po grochu... i został powieszony w 1735 roku w Krakowie. O chłopach nic nie wiadomo... jak też o tych, którzy męczyli i zabijali drobną szlachtę i ziemiaństwo za parę nowych butów od obcego wojska i dopiero RUTA zrozumiała ich niedolę i sławi internacjonalistyczne przesłanie bezmyślnych rzezi, które nazwano buntami chłopskimi. Pamiętam, że jak w latach 70. XX wieku chłopi przywiezieni do Krakowa i uzbrojeni w kawałki kabli wielożyłowych (bo nie było tylu pałek na stanie MO) lali studentów, to się nazywało - daniem nauczki elementom anarchistycznym i rewizjonistycznym sterowanym przez Zachód. Może i oni nucili po bramach na Karmelickiej i Szewskiej jakieś pieśni buntu? A teraz pan Janusz Palikot z koleżeństwem postuluje aby humanistyczne studia były płatne. A mydli nam oczy politologiem z Pułtuska i panią Anią?!
Jak ciśnienie będzie zbyt wielkie, to od biedy na nogach zajdziemy w tundrę... i tu też ciekawa obserwacja; mieliśmy we czwartek komplet na sali przy skromnie promowanym pokazie fotografii z letniego trekkingu za kręgiem polarnym. Jak będziemy chcieli mieć nadkomplety i być pieszczoszkami publiczności spragnionej mistycznych uniesień za tzw. freeko, w cieple i niezbyt daleko od domu... to damy ogłoszenie: mistyczne wtajemniczenia w świętych miejscach Laponii i spotkania z szamanami w trzecim kręgu mocy z błyskawicznym leczeniem przez oglądanie obrazków! Poczęstunek gratis...
A pomyśleć, że były czasy gdy za naukę dawano sobie rękę odciąć albo w wersji soft chociaż krzyż wydziargać na dowód szczerych intencji... taki to jest ten old school!?
W sobotę mamy grać na X Industrial Fest. we Wrocławiu i już skarżą się jacyś nieboracy, że ich prześladujemy naszą muzyką i pewnie samą obecnością. Biedaczyska... a wystarczy iść wieczorem do kina. Bo są nowe, wspaniałe, niedościgłe i śmiałe projekty i tylko my przeszkadzamy im rozwinąć skrzydła i zabłysnąć pełnią geniuszu scenicznego. Wyrywamy im mikrofony i rysujemy fantastyczne płyty, na które świat tak czeka!? Scenie muzycznej budyniowa zaczynają się udzielać chuligańskie stadionowe obyczaje, no niby dlaczego ma być tam lepiej niż w parlamencie?

Tuesday, November 01, 2011

PLASTIC MEDICINE MEN


A. przygotowując jeden ze swych autorskich wykładów, jakie od roku wygłasza raz w miesiącu w Poznaniu (będzie z nich kiedyś książka, która zapowiada się smakowicie), korzystała z bardzo inspirującej pracy Roberta J. Wallis'a - Shamans/Neo-Shamans Ecstasy, alternative archeologies and contemporary and Pagans z 2003 roku. Krytyczne teksty autora dotykają wielu spraw z jakimi i my się często spotykamy i o czym wiele razy dyskutowaliśmy. Na FB od czasu do czasu także widzę wpisy - nazwijmy to - neo-szamańskie. Kilka rozdziałów tej sporej książki bardzo mnie zainteresowało, tym bardziej, że kończę kolejne poprawki i uzupełnienia do mojej książki o roślinach w tradycji Karpat i Bałkanów.
Robert J. Wallis omówił zjawisko, które nazwał - Plastic Medicine Men, kluczową figurę określoną jako White Shamans oraz bardzo ciekawie potraktował Carlosa Castanedę, uznając, że opowiadał on prawdę ukrytą w fałszywych relacjach ze swych wtajemniczeń na pustyni Sonora. Trochę też powątpiewa w istnienie "sacred" sites co dziwi mnie niepomiernie!
Generalnie jest to tekst bardzo krytyczny wobec przejawów neo-szamanizmu, w którym głównym oskarżeniem wobec białych szamanów jest to, że za nie swoją wiedzę biorą kasę. Jak zwykle w takim podejściu pojawia się oskarżenie o brak kompetencji kulturowych. My, jako Karpaty Magiczne czyli pewna idea wcielana w życie od kilkunastu lat, także byliśmy atakowani o brak kompetencji kulturowych... Atakował nas gość z Poznania, który chciał mieć wyłączność na tradycje karpackie... i to było bardzo śmieszne. Nie tylko dlatego, że my naprawdę pochodzimy z Karpat i mamy Je w każdej komórce ciała, ale dlatego, że on te tradycje wyobrażał sobie jako uporczywe fiukanie na fujarce. No więc sprawa tych kompetencji nie jest całkiem prosta. Co ma oznaczać podział na białych i tych prawdziwych (bo nie białych) szamanów? To jak z modą na tzw. japanese czyli ekipy szalonych muzyków z Japonii (często via USA)
- co by nie robili to zawsze byli the best bo za nimi stał filmowy mit Siedmiu samurajów i stu innych produkcji kreujących azjatyckość w stylu zaprezentowanym w Kill Bilu...i która tak wszyscy kochamy!
Albo ktoś jest szamanem albo nie jest, szaman czesto zostaje nim wbrew swej woli. Szamani nie-biali czyli prawdziwi chyba nie przetrwali do naszych czasów od prehistorii i nie mają po 5000 lat? Zarzut wobec białych szamanów jest taki, że są biali (więc nie mogą być prawdziwi) oraz taki, że use spiritual ceremonies with non-Indian people for profit.
Jak Czerwony Brat wciska kit w makiecie puebla w Nowym Meksyku i bierze kasę, to jest uprawniony, a jak gość, który połączył w swych warsztatach wiedzę i praktykę kilku dróg i praktykuje od 50 lat, zechce się urwać z biura i utrzymywać z tego co potrafi i chce robić, to jest bardzo be! No, jakoś tego nie kupuję. W Indiach i Nepalu spotykałem lamów, świętych i joginów, ale nie było ich zbyt wielu, a przeciętna wiedza o własnej kulturze i religii nie jest tam jakoś specjalnie imponująca.
Początkowo więc intencje autora nie są jasne i trudno się zorientować o co naprawdę chodzi. Pokazywanie skanów ulotek zapraszających na zajęcia szamańskie jak na prywatkę lub naukę tańca brzucha, to chwyt poniżej pasa ( w budyniowie widziałem zaproszenie na majówkę szamańską... szkoda, że nie na Wielkanoc z wtajemniczeniem orła...?!) bo można też podsumować kuchnię w Krakowie pokazując zapiekanki... co nie jest jednak prawdziwym obrazem. Ulgę przynosi dopiero zauważenie trzech grup zainteresowanych tematem: naukowców akademickich, neo-szamanów i społeczności autochtonów. Naukowcy mają inne podejście i inne interesy niż obiekt ich badań czyli neo-szamani i autochtoni, a sami indigenous people widzą wszystko jeszcze inaczej. A widzą to bardzo konkretnie i fragment zamieszczonej w książce rezolucji z piątego zgromadzenia Tradition Elders Circle z 1980 roku, dyktuje cztery pytania jakie należy zadać non-Indian brothers and sisters gdyby chcieli nauczać szamanizmu (? dla mnie uczenie kogoś szamanizmu na kursach to nieporozumienie): 1/ Jaką nację reprezentuje delikwent, 2/ Jaki jest delikwenta ród i pochodzenie? 3/Kto delikwenta poinstruował i gdzie się szkolił? 4/ Jaki jest ich adres domowy? No i odpowiedzcie sobie neo-szamani na te pytania i wyjdzie szydło z worka!? To ja się zaczynam Carlosowi Castanedzie nie dziwić, że opakowywał prawdziwe doświadczenie i wiedzę w opakowanie falszywych, ale jakże poczytnych relacji, które rozeszły się (i rozchodzą) w milionowych nakładach.
Wybór jest jasny: albo się jest naukowcem, albo neo-szamanem, albo rodzi się z patentem na wiedzę? To dość słaba koncepcja Starszyzny, chociaż da się zrozumieć ich racje. No więc co z tym neo-szamanizmem...?!
Na focie kamienny krąg z Jokkmokk za kręgiem polarnym, a właściwie to środek kamiennego labiryntu. Nie stara budowla, nie nowa koncepcja, pewnie jacyś neo-szamani?