Saturday, January 28, 2012

SZTOKHOLM


Z krótkiej wyprawy do Sztokholmu wróciliśmy w niedziele wieczorem, ale postanowiłem dać sobie kilka dni na ochronę przed skutkami wiatru słonecznego... w postaci wyłaniania się z odchłani dawnych przyjaciół, złośliwości zamiast współpracy, zaległych rachunków i trudności komunikacyjnych. Kto by pomyślał, że słońce ma wiatry i wpływają na mózgi Homo sapiens! Styczniowe bluzgi plazmy słonecznej wpływają na wielu ludzi w sposób trudny do pojęcia. Pierdnięcie solarne zrobiło coś złego z bardzo cenionym dotąd u mnie p. Bonim i kilkoma innymi tzw. znaczącymi urzędnikami i politykami. Smród poszedł po liceach i wyskoczyli z niego młodzi "intelektualni niewolnicy" (tak siebie określali), którzy palą flagi UE w imię oporu wobec interesów USA, które same chyba niezbyt chcą ograniczeń w internecie. Po kilku wpisach i małych dyskusjach na FB okazało się, że bohaterami dnia nie są tacy jak my, którzy od lat popularyzują CC i nie zabraniają ściągania własnej muzyki, a nawet sukcesywnie udostępniają ją w sieci darmowo... Nie, to nie my, bohaterem jest p. Cejrowski bo ma jaja, co się wg. internautów uwidacznia w postaci wyśmiewania p. premiera... Faktycznie, jest to odwaga niezwykła!
Ale głupieją nie tylko młodzi, głupieją także i starzy. Facet od filmu polskiego zwierzył się, że nie wieszają ich w sieci, bo to ułatwia pirackie ich ściągnięcie. Powieszenie tych gniotów nawet po np. 5 złotych nie gwarantuje sukcesu? To, że w kupie są te filmy kiepskie nie wskazuje wcale, że ludzie nie zechcą ich oglądać... zwłaszcza w okresach wzmożonych erupcji na słońcu. Dzisiaj słyszę, że kierowcy samochodów zablokują drogi aby zmusić rząd do obniżenia cen benzyny?! Jakie to proste! Na biednych wsiach Małopolski dotowani rolnicy mają już po trzy auta i dwa traktory więc przyda się obniżka cen paliwa, dokupią sobie jeszcze dwa.
W tym całym słonecznym bąku, którego zapach i wirowanie wcale mi się nie podoba (za wyjątkiem zorzy polarnej) pielęgnuję trzy miłe dni spędzone w Sztokholmie.
Pierwszy był jak sen i niech tak pozostanie. Skrócę go do sytuacji przy stole w małym mieszkanku w mieście: A. i ja z jednej strony, a z drugiej fantastyczni Samowie. Dwoje to artyści rzemieślnicy kultywujący duodji czyli tradycyjne rzemiosło i joik, dwie pozostałe to reżyserka filmowa i dziennikarka. Syn naszego nauczyciela joiku szybko się wycofuje do swojego pokoju i otwiera laptop. Wiele razy pytano nas czy spotykaliśmy "prawdziwych" Samów. Spotykaliśmy wielu Samów, ale to byli Ci najprawdziwsi! Dwójkę artystów będziemy gościli w Polsce pod koniec kwietnia! Jeszcze jest czas na szczegóły.
Ze spotkania wróciliśmy do hostelu (urządzonym w dawnym więzieniu!podobnie jak ten, w którym spaliśmy w Lubljanie) z rodzajem talizmanów dla wędrowców. Talizmany bardzo się nam przydały jeszcze w tym samym dniu, w którym przewędrowaliśmy po Sztokholmie blisko 30 km... I nic więcej na temat tego dnia!
Drugi dzień to powalająca wystawa fotografii w Moderna Museet (muzeum sztuki nowoczesnej) i fantastyczny wieczór u Ewy i Tomka Hołuja. Od czasu do czasu żartujemy sobie z kiepskich wystaw i nieporadnych kuratorów w budyniowie i jak już pisałem wcale nie daje to satysfakcji... Bardzo cieszyłbym się gdyby krakowski Mocak powalił mnie czymkolwiek, bo przecież może! Granice otwarte, kasa jest, hipstersi sączą kawę, kuratorzy modnie ubrani i oblatani jak stare radzieckie samoloty TU... (grubo...?), a jednak?! I tym razem już pierwsza sala i wielkie odbitki na doskonałym papierze fotograficznym przyszpilone do ściany (bez ramek i szkła) zrobiły mi tak jak powinny. Wielka autofotografia Cecylii Edelfalk - Self-Portrait, na której artystka mierzy do widza z rewolweru ... no nie może być pokazywana w ramce za szkłem! To by wyglądało tak jak relacja z obcinania sobie penisa przez happenera z grupy Akcjonistów Wiedeńskich pokazywane w zrebrnych ramkach za szkłem i uspokajającą notką: nie uciął sobie!
Wystawa Another Story pomyślana była jako trzy osobne całości zatytułowane: Possessed by the Camera (1970-2010), See the World! (1920-1980) i Written in Light (1840-1930). W środku każdej z tych osobnych ekspozycji można było siedzieć bez końca i oglądać albumy, stare pisma, katalogi... i nikt, ale to nikt nie stał nad nami i zwracał uwagi co robimy. A. fotografowała bez ograniczeń, skrępowania i poczucia winy, podobnie do wielu innych zwiedzających. Wiem, wiem: kamery itd. ale u nas ich brakuje? Wiem u nas boją się pewnego aktora z szablą.
Po trzech godzinach oglądania najstarszych zachowanych fotografii we wszystkich technikach, oryginalnych fotografii legendarnych twórców i całkiem nowych dla mnie, ale znakomitych serii fotografii w świetnie zaaranżowanych salach (np. jest tam możliwe siedzenie i kontemplowanie, siedzenie i odpoczywanie, siedzenie i robienie zapisków) tylko widok czekającego w drzwiach Muzeum Tomka Hołuja mógł nas wyrwać z tego wspaniałego miejsca. Jeżeli się wybierzecie do Moderna Museet to pamiętajcie, że jest tam też barek, kawiarnia i restauracja oraz znakomita księgarnia... i kilka innych wystaw.
Tomek H. obok tego, że jest znakomitym muzykiem i malarzem (a dla mnie grafikiem, co On sam jakoś nie docenia?!) jest także autorem doskonałego wegetariańskiego jedzenia. Od czasu gdy biegał z ksylofonem po Krakowie minęło ... (!) tyle lat i jest coś zastanawiającego w doskonałej kolacji u Niego w Sztokholmie. Wizyta w pracowni Tomka i fotki z jednymi z pierwszych bębnów od Słomy przyniosło nieco nostalgii. W tym dniu przeszliśmy pieszo tylko kilkanaście kilometrów. I tyle o dniu drugim.
Trzeci dzień to wspaniały dryf po Sztokholmie, czyli to co oboje z A. lubimy najbardziej i co nas nigdy nie zawodzi. Opis (opis właściwie nie jest możliwy, może to kiedyś zagramy?) ograniczę do miłej herbaty w kawiarni gdzie przesiadywał sam Stieg Larsson, autor Trylogii Millenium ( a może będzie i czwarta część, bo jej zarys i część tekstu tkwi ciągle w laptopie zmarłego w 2004 roku autora). Kawiarnia jest także częścią fabuły Millenium i już z daleka zobaczyliśmy tłumek fotografujący szyld i siebie pod nim. Kawiarnia jak kawiarnia i to jest właśnie takie skandynawskie! Herbata dobra, a na ścianach zastanawiające malarstwo pary artystów: Johanny Birkeland i Ossiana Theseliusa. Hipisowskie malarstwo w jaskini lewaków? Kilka prac całkiem ciekawych. I tyle o tym dniu. Bo co tam pisać o sklepie z gitarami (niby mamy takie same...), co tam pisać o hostelu-więzieniu (mamy i hostele i więzienia...), z którego wcale nie chciało się wychodzić... itd. itd.
O wszystkim pisać nie będę. To skutek tego całego zamieszania pt. ACTA i tego co widziałem i czytałem na FB. Moja intuicja podpowiada mi, że coś się zmieniło, coś tąpnęło w sprawie pt. internet, chyba czas na przypomnienie sobie innych obiegów i miejsc niedostępnych. Tak mi mówi intuicja (nazywana kiedyś żartobliwie: intuicją wodza), ale może to tylko kolejne pierdnięcie słońca.
Na focie A. kawiarnia - artefakt Stiega Larssona.

Monday, January 16, 2012

ACID STASI HOUSE


Acid Stasi House to sesja jaką zrealizowaliśmy w grudniu 2011 w Berlinie. Stasi to potoczna nazwa dawnej bezpieki w NRD: Ministerium fur Staatssicherheit (MfS). Sesja została zorganizowana w jednym z budynków Stasi, w którym Jacek Slaski wynajmuje salę prób dla swej artystycznej formacji The Curators. Sesję zagraliśmy po kilku dniach intensywnego biegania po Berlinie i uczestniczenia w kilku interesujących akcjach, wystawach i sytuacjach. Garść wrażeń z tego czasu znajdziecie na wpisie z grudnia 2011 pt. Berlin.
Nagrywanie w czasie podróży i odniesienie się w ten sposób do smaku czasu i naszej dyspozycji plus roboczy charakter, który gwarantuje autentyczność i entuzjazm, stosowaliśmy już niejednokrotnie (zobaczcie Mirrors, naszą płytę nagraną dużej części w USA) i piszę tu o nagraniach muzyki, a nie field recordings - to zupełnie inna działka. Sesja Acid... jest ważna z kilku powodów - rozpoczyna oficjalnie nowy nasz projekt Noise to Silence o radykalnym charakterze (skupimy w nim nasze doświadczenia z praktyką real time, z muzyką intuicyjną, z nowymi instrumentami i archeologią mediów) i poza udostępnioną za free sesją z Berlina szykujemy już od blisko roku wydawnictwo z nagraniami w ramach Long Strings Installation. Pierwsze mixy już wybrane i zapowiada się naprawdę interesująca przestrzeń.

Najważniejsze jest jednak to, że po tych wszystkich latach naszej naprawdę wytrwałej i ciężkiej pracy zaczynamy dostrzegać co w świecie dźwięków nas naprawdę interesuje. To daje wiele radości i satysfakcji. Jesteśmy chyba już gotowi... na konfrontację z dźwiękiem. Nasze charaktery są takie, że nie możemy się zgodzić na traktowanie muzyki i substancji dźwięku jak jakiś przymulonych ciasteczek z budyniem na wierzchu. To co słyszymy (i o czym czytamy pochwalne peany dziwnych znawców wszystkiego) mnie osobiście przeraża i powoduje silne nudności. Przypomina to proces lepienia klusek z możliwie marnej mąki i wpychania ich w gardło gęsi... przy czym gęsi mi naprawdę żal, a dużej części budyniowa: nie!
Bo jak rzygać to z prawdziwej emocji, a nie cierpieć na wymuskane, estetyczne, wypichcone nudno - ści.
Granie w jednym z pomieszczeń NRD-dowskiej Stasi w 2011 roku, w którym kawa w Krakowie jest droższa od tej w Berlinie, a stos instrumentów nas cieszy, ale nie rusza jak dawniej plus to, że nie musimy właściwie nigdzie się szlajać aby udowodnić, że nie jesteśmy żyrafą... to wszystko jest na Acid Stasi House.
Jak nie pasi to zawsze jest kilka innych płyt naszych koncesjonowanych budyniowych off-coś tam!

Thursday, January 12, 2012

FALCO PEREGRINUS


Sokół wędrowny w latach 50. XX wieku właściwie został w Polsce wytruty przez radosne stosowanie DDT w rolnictwie. Po kilkunastu latach odnotowywano kilka par gniazdujących, a obecnie mówi się o kilkunastu parach? Szybkość z jaką ten ptak potrafi latać przekracza 300 km/godzinę i pewnie ma kwalifikacje znacznie większe niż znakomici piloci F16?! Niestety, trucie jest w dalszym ciągu stosowane, już nie DDT, ale arszenikiem tak! Zatruty gołąb łatwiej niż inne ptaki wpada w szpony ( a szpony sokół ma naprawdę imponujące) sokoła i jest kłopot. Sokół wędrowny jest ściśle chronionym gatunkiem i każda jego obserwacja jest cenna, nie mówiąc o żywym (nawet jak kedwie...) dorosłym ptaku... więc wczoraj i dzisiaj trwała akcja poszukiwania ratunku i szybkiego dostarczenia ptaka do szpitalika dla ptaków drapieżnych przy UR w Krakowie. Szansa na odratowanie chorego sokoła jest niezbyt duża, ale jakaś jest i koniecznie trzeba próbować. Foty jakie udało mi się zrobić podczas oględzin znalezionego (w mieście!) ptaka są gratką dla każdego ornitologa. Na fejsie kilka bardzo różnych osób z dużym zainteresowaniem lajkowało fotę ratowanej sokolicy (bo okazało się, że to sokolica mająca ok. 3 lata) i to bardzo jakoś krzepi. Widać, że nie jesteśmy całkiem obojętni na takie ultra dzikie istności? To nic, że lajkowało znacznie mniej osób niż w przypadku doniesienia Adama Wajraka, że osrał go gołąb, bo tu raczej chodziło o sokoła wędrownego niż o inne względy.

Dość długo nie pisałem, bo pierwsze dni stycznia były dość napięte i pracowite... jeszcze szlifowałem książkę. Redakcja i korekta w wydaniu A. jest zawodowa, a więc bezlitosna i odzierająca autora ze złudzeń o geniuszu... to proces bolesny, ale jakże niezbędny w sytuacji kiedy książka zaczyna jawić się jako coś zupełnie innego niż prosty zbiór informacji o roślinach.
Z tej ciężkiej pracy nad ego udawało mi się uciec na chwilę z pomocą czytania trzech książek równolegle. To świetna praktyka i idzie mi to już całkiem nieźle, w czym spory udział mają oczywiście te konkretne książki:Steve Jobs (Waltera Isaacsona, kiepsko tłumaczona... ale Jobs załatwia wszystko),Szaleństwo marszu (Jacquesa Lanzmanna) i rewela w postaci rozprawki Etniczność sp. z o.o. (Johna L. Comaroffa i Jean Comroff).
Jobs to Jobs... ja bym to kazał czytać i uczyć się na pamięć studentom, którzy stękają do kamery lub wylanych ze studiów kolegów redaktorów gazet, że nie mają pracy i perspektyw. Nigdy nam nie zdradzają czy coś potrafią i tylko chwalą się tym, że studiują, lub że mają dyplom albo dwa. Z takim nastawieniem pozostaje dzisiaj jako pewna perspektywa dobrej roboty już chyba tylko seminarium duchowne...
Szaleństwo marszu to klasyka gatunku czyli samo sedno ekstremalnych doznań związanych z trekkingiem, marszem, wędrowką. Lanzmann jest błyskotliwy, old schoolowy i do bólu prawdziwy, więc raczej w Budyniowie się nie przyjmie.
Prawdziwą perełką jest Etniczność zp. z o.o. Generalnie jest o tym, że różne nacje, plemiona, małe narody, First Nations, ludy tubylcze i pozostałości po nich zaczynają się odkrywać i organizować jak firmy, spółki, korporacje. Polega to na uzyskiwaniu osobowości prawnej (dla np. rady wodzów albo starszyzny zjednoczonych plemion), zastrzeganiu logotypów i dochodzenia tak zwanych praw do tradycyjnej wiedzy nazywanej m. innymi prawem do dziedzictwa intelektualnego w zakresie miejscowej flory i fauny! Zaczyna się też kształtowanie etno inwestycji, przemysłów etnicznych, biopolityk itd. Moja etnobotanika Karpat i Bałkanów będzie jak znalazł i jakby niektórzy mieli olej w głowie (a nie budyń) to by zamiast beznadziejnie głupich i prostackich wyciągów narciarskich zajęli się biopolityką... Do smakowitych kąsków w tej książce należy świetne studium etnobotaniczne dotyczące kaktusa Sanów (buszmenów) czyli xhoba (Hoodia gordonii),ID-OLOGII, testów genetycznych (za niespełna 200 dolców robisz sobie test i dowiadujesz się, że masz przodków w Gruzji, albo wśród Irokezów (to lepiej bo może mają swoje kasyno i spore zyski?) i należy ci się pióropusz?
Bardzo mi się podobała historyjka szamanki Moon Owl... która szamaniła (za kaskę rzecz jasna) i legitymowała się kursami u Indian, którzy okazali się po pewnym czasie nie być Indianami... Rewela... mania wiary w dyplomy dotyka najwyraźniej nawet szamanów...

Kiedy będziecie pili coś w Hard Rock to miejcie świadomość, że sieć ta należy do plemienia Indian Seminolów, którzy kupili ją za pieniądze z własnych kasyn wybudowanych w rezerwatach... i to teraz Indianie są właścicielami Flaying V - gitary Hendrixa i gorsetu Madonny... czyli relikwii amerykańskiej pop kultury. Jednocześnie Indianie zabiegają o zwrot przedmiotów należących do ich własnego dziedzictwa, rozsianych po muzeach w całym kraju. Jak się tak zastanowić to tzw. etnokapitał od dawna czuli twórcy góralszczyzny, teraz organizują się tak także Ślązacy i jak ruszą Kaszeby...
Nasi lewacy cieszą się z końca kapitalizmu, a tu wyrasta całkiem nowy, kapitalizm etniczny, który trudno będzie nie popierać?!

Wstęp do nowego roku (bo ja jednak czekam na luty...) w warstwie muzycznej jest niezwykle ekscytujący. Po pierwsze to sesja z Berlina, która jeszcze troche musi poczekać, ale za to będzie dostępna za free dla wszystkich.
Fantastyczna jest płyta Inuit - fifty-five historical recordings czyli zestaw najstarszych rejestracji śpiewów i bębnienia z Grenlandii. Część nagrań wykonano w 1905- 1906 roku! Znakomity jest opis nagrań, który świadczy, że field recordings jest już mocno pogłębioną praktyką i wielowątkową wiedzą. Do tej samej rodziny płyt bardzo cennych należy Tibetan and Bhutanese Instrumental folk music.
Ile z przepisywania takich wydawnictw powstanie w Polsce prac dyplomowych... tych znawców, którzy po tak ciężkiej robocie pirackiej czekają już tylko na znakomite oferty pracy?
Szkoda, że w tym popapranym budyniowie dalej wszystko usmarowane ciągnącą się masą wygładzającą wszelkie zagłębienia w korze mózgowej.
Na focie sokolica i niech się uratuje i odleci daleko!!! Bo tylko wędrowcy mają szansę na ratunek.