Monday, May 21, 2012

ETNOBOTANIKA

Rytualne zaczynanie kolejnego wpisu od stwierdzenia, że wiele się ostatnio działo... nie ma już sensu, bo tak widocznie będzie już zawsze i czas się do tego przyznać/przyzwyczaić. Codzienność nie składa się wyłącznie z dużych sytuacji, ale raczej z pasma wielu drobnych aktywności i to one najmocniej wpływają na nasze samopoczucie. Te same dni oglądane z pewnej perspektywy sprowadzają się zazwyczajk do mocniejszych akcentów i grubszych akcji. Pisanie bloga "z bliska" byłoby prawdziwsze, ale nudne i wyczerpujące, a pisanie z perspektywy czasu jest raczej projekcją niż rejestracją.
Z takiej właśnie perspektywy kilku dni pozostaje z nami ciągle żywa wizyta w Śląskim Ogrodzie Botanicznym w Mikołowie z okazji Dni Bioróżnorodności i mojego krótkiego, zawodowego wykładu. Z bliska to było kolejne bliskie spotkanie ze Śląskiem w postaci cukierni, języka, kuchni, ciężkich zasłon w oknach restauracji, placków ziemniaczanych z łososiem... skweru Przyjaciół z Miszkolca... W Ogrodzie był spacer wśród kwitnących krzewów i rozmowy o filozofii przyrody.  Z bliska było bardzo miło i dobrze ten czas wspominamy.
Kuba z Kawiarni Naukowej podesłał nam maleńki ślad naszego tam koncertu. To trochę muzyki i kilka fotografii, ale jako ślad odciśnięty w internecie na tzw. "zawsze" jest o.k. Zostanę raczej oldschoolowcem w tej kwestii, bo zdecydowanie wolę takie robocze zapisy... to przecież muzyka, a nie film. Bo to jest czas "z bliska"...a w tym czasie także mała sesja w studiu przy montowaniu i masterowaniu nagrań z joikiem oraz dwóch fragmentów z koncertu w 2011 roku we Wrocławiu, w których gramy z Damo Suzuki w towarzystwie rewelacyjnych: Job Karma i Igora Boxa! Kawałki są całkiem ładne...! Z bliska widać też, że rozkręca się pisanie o tundrze, Samach, joiku i reniferach...
 Z bliska widać też, że byłem dwa razy w górach liczyć kwitnące okazy zagrożonej rośliny - Primuli farinosy, a to nadaje sporą część wiosennego smaku.
Dzisiaj dotarła wiadomość z Wydawnictwa Ruthenus, że ksiażka Zielnik Podróżny jest już wreszcie wydrukowana. Wreszcie, bo to długa historia... Rozpoczęła się w 2009 roku pisaniem i w 2010 podpisaniem umowy z Wydawnictwem XY z Warszawy... Wszystko było bardzo pięknie, aż do czasu gdy książka była gotowa... bo wtedy Wydawnictwo XY wystawiło mnie do wiatru i zerwało podpisaną umowę... W 2011 roku wydrukowałem zeszyt dla biorących udział w warsztatach etnobotanicznych jakie dość regularnie prowadzę od wielu lat. Zeszyt złożyłem z kilku tekstów z przygotowanej książki. Książkę uratował Wojtek K., który zapalił się do mojego pisania przy okazji przewodnika po Starym Sączu i postanowił poszukać odpowiedniego wydawnictwa. Znalazł Ruthenusa z Krosna i zaczęło się właściwie raz jeszcze. Do nowej wersji książki weszły rozdziały, których mili panowie z Warszawy nie chcieli i okazało się, że może też być trochę kolorowych fotek... Szukaliśmy sprawnego designera i składacza, łamacza itd. w jednym i padło na Tomka Rolnika Czermińskiego... Nikt z nas w tamtym czasie nie spodziewał się takiej wielkiej roboty... Cały czas Bogdan Kiwak z cierpliwością buddyjskiego ascety kadrował, wyszukiwał, zmieniał itd. itd. setki fotografii. Pisanie książki w przełożeniu na język życia domowego jest jak kataklizm... na szczęście A. sama jest w samym środku swojego pisarskiego kataklizmu i potrafii wiele wybaczyć. Koncepcja, że pisanie książek jest zajęciem spokojnym, systematycznym i połączonym z wieczorami pełnymi dyskusji i spotkań z przyjaciółmi... jest z gruntu fałszywe! To raczej wojna, akcja ratownicza, długotrwała depresja i mania prześladowcza w jednym. Wszystko to jest jednak bardzo inspirującym i oczyszczającym doświadczeniem. Po napisaniu własnej książki nie jest się już tym kimś, kto naiwnie przystępował do pracy. Próbowałem porównać proces pracy nad płytą z pisaniem książki i jednak są to różne doświadczenia. Płyta jest jak jeden, ważny i spory rozdział w książce... ale nie jak całość. W pisaniu najbardziej podoba mi się alchemiczne przekształcenie tych wszystkich ulotnych, miękkich i intuicyjnych zachwytów, które są "z bliska" całkowicie bez sensu i nie świadczą o potocznie rozumianej zaradności, w coś trwałego, miejscami wspaniałego, w ślad... jeżeli nie na zawsze, to na długo. Mówiąc obecnymi zjawiskami, to jest to, co kiedyś spowoduje kilka smutnych wpisów na temat autora na FB...
W najbliższy piątek spotkanie autorskie w Dobrej Karmie i kameralny koncert, a 31 maja wykład z okazji książki na Uniwersytecie Rolniczym w Krakowie, potem znowu Śląsk, warsztat etnobotaniczny na Słowacji i może Warszawa.
Z "daleka" będzie to wyglądało bardzo pięknie, ale z "bliska" to ciężka praca i praktykowanie cierpliwości...


Saturday, May 05, 2012

JOIK KRUKA

Przyjemnie zimny powiew z balkonu powoduje, że chce się pisać. A jest to przecież zadanie skazane na niepowodzenie i zaczyna być to moim poważnym problemem. To co błahe i podszyte żarcikiem pisze się znakomicie, ale to co ważne, zapadające gdzieś głęboko i znaczące jest trudne do opisania. Nie chodzi o słowa, nie chodzi o słowa połączone w zdania i nie chodzi też o zdania połączone w opowieści. To problem daleko bardziej złożony i fundamentalny. Bo gdyby się w tej formie pisania udawało jedynie lekkie i wesołe, to dla mnie oznacza koniec zaangażowania. Zawsze pozostaje jeszcze pisarska forma obronna czyli rodzaj dziennika...
Jest początek maja i wróciliśmy właśnie z Zamagurza czyli niewiarygodnie pięknych terenów z widokiem na Pieniny. Schroniliśmy się tam aby nasze głowy nie eksplodowały po zagęszczonym paśmie koncertów i SPOTKANIU z Per Niila Stalką i Lotte Willborg Stoor. Gdy wyczekaliśmy Ich na Balicach i zobaczyliśmy tę sytuację w jej całej bezbronnej naiwności, która ma jednocześnie moc kruszenia skał... zastanowiłem się poważnie nad naszym: absolutnym brakiem przystawania, nie wpisywaniem się, niedostatkiem rozsądku, zapobiegliwości itd. itd. Takie lgnięcie z punktu widzenia naszej osobistej karmy jest aktem obciążającym i grozi odrodzeniem się w postaci łosia lub renifera.

Zielone na wszelkie sposoby i otwarte do samych granic świata przestrzenie Karpat zaleczyły w kilka godzin nasze rozedrgane myśli, ale tym razem nawet po kilku dniach dryfu po doskonale nam znanych miejscach (w tym mieszczą się także stale robione odkrycia miejsc nowych) nie pomogło i o uzdrowieniu mowy nie ma! Nawet spanie po 12 godzin w wiosennym powietrzu pełnym pyłków, zapachów, fluidów i aktywnych mikrodrobin powodujących, że czas pomiędzy snem a jawą staje się bardzo długi i wypełniony wieloma obrazami... nie pomogło. Swoją drogą to A. ma rację zauważając jak prostackie są poglądy naszej młodzieży na rolę środków psychoaktywnych... reagują dopiero na trutkę na szczury?!

Przed Zamagurzem były prawie trzy dni w Częstochowie: od sobotniego wieczoru 28 kwietnia do poniedziałkowego przedpołudnia 30 kwietnia. W tym czasie spotkaliśmy się z Marysią Pomianowską przed Jej koncertem w ramach Festiwalu Muzyki Sakralnej i przy śniadaniu... oczywiście wróciło wspomnienie Raga Sangit, ale też wiele było nowości i plan na wspólną kawę w Krakowie.
Było dzielenie się naszymi doświadczeniami z trekkingów w tundrze i dobrze, że zrezygnowaliśmy z czegoś, co w slangu zawodowych "podróżników" nazywa się przerażająco: slajdowisko. Wystarczyło 15 fotografii 50 x 70 cm na ścianach i opowieść o okolicznościach ich wykonania - każda z nich jest taką opowieścią. Graliśmy też koncert i jakoś nie wspominam tego najlepiej poza kilkoma fragmentami gdzie energia się objawiła i tych kilku momentów, w których Per podzielił się z nami joikiem. Były też warsztaty, szukanie samskiego buta, pizza, zgubienie telefonu, przedziwne miejsce noclegu, miłe spotkania, jakaś groteskowa i przygnębiająca potęga Wieży na Jasnej Górze... symetrycznie powtórzonej przez biało-czerwony komin na drugim krańcu miasta. W tym wszystkim koloryt miejscowy trzymany w ryzach przez kilka osób... Gdyby chcieć pokazać jaką wydmuszką jest KK to wystarczy pojechać (paradoskalnie) do Częstochowy...
Przed Częstochową był koncert i warsztaty w Magazynie Kultury w Krakowie. Miło obserwować jak goście ze Szwecji (bo czasem byli to także goście ze Szwecji i byłoby wielkim błędem o tym zapominać!) przyglądają się ulicy Szerokiej i jak na drugi dzień dziękują, że mają okna na Kazimierz... i że Rynek i Wawel... ! Ej boy, chyba jesteśmy patriotami lokalnymi?! Szkoda tylko, że na Zamagurze nie mogliśmy pojechać! Next time?! Per podarował nam kilka joików i jeden okazał się możliwy do zagrania razem. W Częstochowie pojawił się następny... Bardzo puczające było pytanie o pęk piór  jaki miałem ze sobą i dopiero gdy wyjaśniliśmy, że to pęk lotek łabędzia (bo oczywista jest potrzeba posiadania na koncercie skrzydła łabędzia...?!), Per kiwnął głową ze zrozumieniem... Nasze koncerty przestają być koncertami i wielu ludzi wychowanych na przebojach robionych do radia i na estrady ma prawo być rozczarowana?! Bo jaką muzykę można grać lotkami z łabędzia? Sam się nad tym zastanawiam! Ciekawa jest także sytuacja z trembitą huculską. Zagrałem na niej, bo daje wspaniały burdon pod stojące akordy 12-stki i joik A., ale także dlatego, że Samowie mają bardzo podobne trąby sygnałowe luur (lur) i w taki sam sposób okręcane korą brzozy! Per zmieścił swój joik w naszym utworze (pierwsza wersja opublikowana jest na CD "Enjoy Trees!" dla Greenpeace), ale do następnej wspólnej aranżacji musiałem trembitę huculską rozłożyć na dwie części i zagrać na grubszej "jak na didjeridu"... Po latach przerwy, grałem na koncercie techniką didjeridu na połowie huculskiej trembity na wyraźne życzenie Sama śpiwającego joik... To było doświadczenie z serii: "dźwięk, który otwiera umysł". Kiedyś pisałem felietony pod tym tytułem, oprotestowanym przez dziwnych ortodoksów katolickich. Per przypomniał nam jedną ze starszych opowieści o tym skąd wzięła się nazwa Kraków? Pochodzi ona od kruka i Joik Kruka nagle nabrał specjalnego znaczenia.
A jeszcze wcześniej był moment gdy zadzwoniliśmy do Janka A. z prośbą o pomoc w przetransportowaniu dwojga gości z Sapmi do centrum Krakowa... to jest ten błysk doświadczenia i zrozumienia, że to co dzieje się prawdziwie trudno analizować, oceniać, doszukiwać się znaczeń i doceniać wagę... Dzieje się i tyle. Dwie osoby z bagażami i czarna pustka pomiędzy międzynarodowym portem lotniczym, a centrum Krakowa. My wiemy, że w tej czarnej dziurze mieszczą sie kury grzebiące w ziemi podwórek, kundle (ciągle) na łańcuchach, pola ..., trzy jabłonki, asfaltowe (ale wyboiste po staremu) drogi, "złodziejówki", dzielnica bogaczy i zielona łąka czyli krakowski Central Park... Goście tego nie wiedzą... ile razy sami byliśmy w takiej sytuacji i z tego mroku samsary wyłaniali się nasi wybawiciele wiedzący o kurach, kundlach i central parkach...!

Wiem, wiem... więcej o joiku, o paskach i bębnach, o szamaniźmie, o tundrze, o ukrytych źródłach... o starej kulturze Europy... Będzie, będzie, ale nie dzisiaj jeszcze, jeszcze nie teraz.
Na focie A. : górująca postać z tyłu to Tomek -Rolnik- Czermiński (z synem), Małgosia -Tekla-, Lotta Willborg Stoor (w koszulce organizacyjnej!), Per Niila Stalka i Wasz sprawozdawca.