Thursday, June 07, 2012

ALUZJA

Podobno nie ma już czegoś takiego jak powszechny zasób wiedzy i " każdy z nas jest zdumiony ignorancją reszty świata" (Felipe Fernandez-Armesto w "Cywilizacje") więc pisząc książkę nigdy nie wiemy jak zostanie przyjęta i co czytelnicy z niej wychwycą, a co pozostanie niezrozumianym życzeniem autora. Pierwsze kilkadziesiąt sztuk "Zielnika podróżnego" jest już "w czytaniu" i z uwagą, nadzieją i ciekawością zbieram pierwsze reakcje. Najpierw reakcje z sieci, głównie z FB, później trochę opowiedzianych, przekazanych wprost lub aluzyjnie. Jest raczej entuzjastycznie, pozytywnie i dobrze... więc zaczynam się niepokoić. Sam nie uważam "Zielnika..." za książkę botaniczną i liczę bardzo, że będzie uważnie czytana. To co chciałbym teraz napisać świetnie ujął już w słowa przywoływany autor "Cywilizacji" : "...Moja proza utyka na szczudłach aluzji. Namawiano mnie, bym pisał jaśniej, bo część czytelników ich nie wychwyci. Moim zdaniem jednak literatura bez drugiego dna nie daje radości czytania: prawdziwy smaczek potyczki z pisarzem polega na rozszyfrowaniu niektórych aluzji i przyznaniu się do porażki w przypadku innych. Celem aluzyjnego pisarstwa jest wywołanie skojarzeń i odczuć w głębi umysłu, a niekoniecznie komunikowanie ich otwartym tekstem."
Dla mnie smaczkiem jest obserwowanie do jakiej szuflady będzie pakowana moja książka? Bo mamy obecnie wielu mądralińskich, którzy znają się na wszystkim tym, co ma już od dawna swoje zaszeregowanie: książka o podróżach, okultystyczna, botanika tradycyjna, historyczna, esej filozoficzny, proza buntowników...
I tacy mądrale wiedzą co jest co, bo małpują oceny innych... Ilu z dzisiejszych czytelników samodzielnie uznała by książki Castanedy za fantastykę naukową... a prozę pisarzy z naklejkami na czołach: Beat Generation za zbuntowaną? Wiemy to co usłyszymy w mediach, a kto pierwszy usłyszy to bardziej mądraliński jest i uchodzi za proroka? No i będzie z "Zielnikiem..." problem, bo niczego w mediach nie usłyszymy i książka będzie krążyła pośród bardziej zorientowanych, bardziej ciekawych, bardziej uważnych. Nie wiem czy to źle czy dobrze, ale wiem, że pisanie książek to mocne doświadczenie i warto w to wejść.
Niezbyt lubię początek lata, a czerwiec jest jakiś zawsze męczący, egzaltowany, zbyt ciepły, pełny deszczu i błyskawic, duszny i zbyt jaskrawy, oślepiający. Tym razem (a właściwie: jak zawsze...) mamy wiele różnych zobowiązań: zawodowe, promocje książki (dobrze, że jeszcze tylko mojej, bo za miesiąc będzie jeszcze książka A. !), kameralne koncerty i warsztat etnobotaniczny. Warsztat cieszy mnie najbardziej, bo to trzy dni na Zamagurzu i w Pieninach czyli mojej ulubionej krainie. Zapach Dunajca, łąk i te chmury na tle Tatr i Trzech Koron... ej boy!
W nadchodzący czwartek (14.06.2012) mam spotkanie autorskie w gościnnym i samodzielnym Antykwariacie Abecadło i poza prezentacją książki mamy też trochę muzykować. Od małego, w pełni akustycznego grania w Katowicach powróciła mi ochota do takich mniejszych form, bardziej nakierowanych na osobne utwory i instrumenty niż na dramaturgię koncertu jako suity o imponującym napięciu nerwowym powodującym ekstazę jakiej najczęściej ulegają muzycy, a tylko czasem słuchacze... Chyba coś się zmienia muzycznie i czekam na to bez założeń wstępnych.
Na focie my w mitycznej (ale bardzo zarazem realnej) krainie położonej na prawym brzegu Dunajca.

W dodatku Kronika do Dziennika Polskiego (który od jakiegoś czasu sam jest dodatkiem do Gazety Krakowskiej... ) z 4 czerwca, znalazłem na pierwszej stronie i pisany wielką czcionką taki oto tytuł: Niebezpieczne drzewa muszą zniknąć z lasów. Myślalem już wielokrotnie, że poetyka tego typu gazet już sięgnęła dna i bardziej się ślinić do tzw. biznesu (czyli w tym rejonie grubego chama z workiem pieniędzy lub nieco smuklejszego, kulturalnego chama kościelnego* w okularach żerującego całe dziesięciolecia na lokalnej polityce i zasobach publicznych) nie uda, ale tym tytułem udowodniono mi, że nie ma takiego dna, które by się oparło ryjącym w nim lizusom. Podpowiadam dalszy ciąg tak ładnie rozpoczętego w Kronice rozumowania: aby bezpiecznie udać się do lasu należy las wcześniej wyciąć. Pozostaje tylko pytanie o to, po co ludzie chodzą do lasu, skoro drzewa są niebezpieczne? Chodzenie w góry jest męczące (bo chodzi się sporo pod górkę...) i niebezpieczne, bo szpilki się wbijają między skały, albo klapki ciągle zaczepiają o kosówkę! Proponuję beznadziejnym pismakom taki tytuł : Strome góry muszą zniknąć z naszych Tatr! Wizja lekko tylko pofalowanych Tatr bez drzew, bez kosodrzewiny nawet (bo te klapki i rajstopy szarpała) i wielu zastępów służb ratowniczych, które przylecą aby potrzymać kufel z piwem jak się zachce sikać... A najgorsze w tej wizji jest to, że wielu o niej marzy, wierzcie mi. Ale głównym wrogiem budyniowych aktywistów są drzewa. Jak nie mogą wyciąć, to chociaż utną w połowie, albo posadzą tuje, albo drzewko niby-drzewko czyli kilka gałęzi wetkniętych w ukorzeniony kij (to się potem nazywa "zieleń miejska") aby można było złamać jednym ruchem mocarnego, ludowego ramienia.
Już jakiś czas temu zauważyłem, że tzw. drogowcy wyznaczają do wycinki drzewa w pasie drogowym ze względu na bezpieczeństwo kierowców, ale nie usuwają jednocześnie z pasa drogowego stalowych latarni, słupków, przepustów betonowych... nigdy mi nie umieli odpowiedzieć czy kierowcy podczas tragicznego wypadania z jezdni trafiają jedynie na drzewa, a omijają z definicji inne przeszkody? Dzisiaj już wiem, że nie chodzi o bezpieczeństwo, chodzi o jakikolwiek pretekst do wyrąbania drzew. Ta zaciekłość dotyka także fachowców od rzek i potoków. Zbyt niski most, który jeszcze w czasie budowy zalewała woda powodzi nic im nie szkodzi, ale jak zobaczą kilka drzew w korycie rzeki, to wpadają w szał wyrywania z korzeniami i plantowania ciężkim sprzętem tego co jeszcze wystaje z ziemi. Niestety, oni mojej książki nie przeczytają.