Friday, December 28, 2012

Enej Pektusem pogania

Tak zwany okres świąteczny jest lekko tylko zakamuflowaną przemocą obcowania z fundamentami budyniowa, które obecnie ogniskują się w zawartości głównych stacji telewizyjnych. Prześcigają się one w wyszukiwaniu przeterminowanych (tanie... a może nawet za free w pakiecie z nowym takim samym gniotem) patriotyczno-rodzinnych filmów z USA i wszelkich innych sposobach aby wedrzeć do naszych głów i uświęcić kulturowe więzy, aby podtrzymać sprzedaż reklam w najlepszym czasie antenowym. Trzy nasze wielkie (od wielkiej pazerności) stacje na wyścigi pokazywały dyżurne wyciskacze łez, przypominają nam tragiczne historie, umierających i kalekich ludzi, tłustych biskupów-polityków apelujących o mniejszy materializm, a wszystko to pomiędzy blokami reklam, które zdają się już nie mieć końca. Ten piękny czas pokazuje też kto drapnął kaskę za świąteczne, rozśpiewane programy rozrywkowe, a kto musi się zabrać za podchody do wszelakich caryc telewizyjnych i innych szefów wszystkich szefów, bo wypadnie z gry. W tym roku mieliśmy festiwal schludnej i kulturalnej (prawie tak jak Piasek!) ekipy Enej (przepiękne życzenia i jakie wspaniałe głosy!) gotowego już do sprzedaży produktu budyniowego szołbiznesu, troszkę było mojego ulubionego Pektusa, który nie jest jeszcze taki gładki i plastyczny jak Enej... było też mocne wejście Afromentalu, który przedstawiał w skromnych słowach Wielki Juror w dupnej czapeczce. Kto wie, kto wie, co za rok w grudniu będziemy oglądali? Na tym tle dobrze wypada warszawska inicjatywa pod irytującym troszeczkę tytułem Kolęda Nova... świetny zestaw artystów i cudowne rozmnożenie fantastycznego kolektywu rodzinnego: Waglewski, osobno Waglewski Fisz, osobno Waglewski Emade, osobno rodzina Pospieszalskich czyli niezmordowany zestaw wspaniałych artystów. Przy takich tuzach Trebunie Tutki z Jamajką zostali skromnie zbici w jedno, a całość okrasił, niczym wisienka na torcie, sam pan Stańko. Bo to Kolęda Nova... taka nova jaka nova... ale koniecznie cały ten kram musiał się do Krakowa wybrać, aby dodać nieco święconej wody i tanich kadzideł kościelnych. Rozumiem tę staranność... Enej już czeka z Pektusem, a Afromental też ma ochotę. Nadchodzący rok będzie więc powrotem do alternatywy, bo obawiam się, że Enej podpisze większość umów z koncernami piwowarskimi na wielkie letnie koncerty.
Takie sprawy jak śmierć Ravi Shankara w budyniowych mediach właściwie nie została zauważona, a odejście w czasie tzw. świąt Jerzego Beresia nie pasowała widocznie do tzw. wiadomości/faktów czy informacji (jak mówi mój ojciec: starych czy nowych, ale zawsze nieprawdziwych...). Bereś jest przykładem na totalny budyniów, bo jeden z najbardziej interesujących i inspirujących artystów jest poza ścisłym środowiskiem właściwie nie znany. Bo w budyniowie zawsze będzie ważniejszy przedruk i małpie naśladownictwo. Aż mi się nie chce dalej pisać, Bereś i Hasior byli bohaterami mojej młodości i rodzinnych opowieści, a w dużej mierze mistrzami mojej muzyki. Niestety, doczekamy się raczej setnego przedruku bablaniny McKenny niż szerszego zainteresowania tymi artystami i sztuką jaką praktykowali. Widocznie budyniów lubi przy wódce pogadać o wizjach jakie dają "egzotyczne" rośliny. Trafia do masowego odbiorcy i musi się sprzedać, a przecież chodzi zawsze o kasę. Jak we wspaniałym kawale rysunkowym z dawnych czasów: z plątaniny nagich ciał resztką sił wysuwa się gość i woła: a miała być joga i zen?! Miało być święte ziele, a jest wynik destylacji ziemniaków... jak ze "świętami".

Monday, December 10, 2012

POGRANICZE

Od czasu do czasu natrafiam na uczone dysputy o muzyce eksperymentalnej, w których przewija się określenie: kompetencje. Niestety, autorzy nie definiują czy chodzi im o dyplom, umiejętności, doświadczenie ... z czego? jakie? w czym? Jako old schoolowiec mam z tym problem, bo zaraz słyszę zdanie z usłyszane w dzieciństwie w Polskim Radiu o niejakim Wydrzyckim vel Niemenie, że z takimi kompetencjami to powinien w kopalni pracować, a nie zajmować się muzyką i jeszcze na dodatek śpiewać... albo pobłażliwe umieszczanie takich jak ja przez Jana Ptaszyna Wróblewskiego (socjalistycznego boga tzw. jazzu polskiego) w głębokich krakowskich piwnicach i garażach (było to jeszcze zanim JPW zakochał się - bo musiał - w jassowych dźwiękach) i trzymanie wszystkich w szachu tzw. "weryfikacjami" muzycznymi. Kilku ustosunkowanych dziadów egzaminowało "z muzyki" i do sztandarowych opowieści z tamtych lat zaliczam relację ze "zdawania na weryfikację" przez jedynego "dyplomowanego" później tablistę. Nieweryfikowany dotąd przyniósł na egzamin zestaw bębnów tabla i zagrał na nich Dha, Dha... :-) Bo komisja weryfikacyjna była otwarta na nowe... kiedy miała być otwarta. Ostatnio na kompetencje (jak zwykle bez wyjaśnienia o co właściwie chodzi) naciskał p. Michała Mendykę (m. innymi tłumacza książki Michaela Nymana pt. Muzyka eksperymentalna, Cage i po Cage'u) Paweł M. Krzaczkowski... a p. MM dzielnie lawirował i udało Mu się sprytnie uniknąć zdefiniowania kompetencji jako posiadania dyplomu wyższej (albo może wystarczy niższej?) szkoły muzycznej, a wszystko to w Notesie nr 80.
Gdyby bowiem kompetencje miały tak prosto wyglądać, to pewnie muzyka eksperymentalna nie pojawiła by się do dzisiaj? Ale nie chodzi mi o łatwe wyśmiewanie autorów wytrychu pt. "kompetencje" w sztuce, bo istotne jest raczej czym są kompetencje w sztuce i jak się je zdobywa? Dyplom jako papierową kompetencję można odrzucić bez dyskusji, bo byłoby kopaniem leżącego wymienianie setek ważnych artystów bez dyplomu... albo wymienianie setek tysięcy dyplomowanych osób, które niczego interesującego nigdy nie zrobiły. No to może cytacik oparty o stary (ale jary!) tekst Leszka Kolankiewicza traktujący o kulturze czynnej Grotowskiego : " Wszędobylski "profesjonalizm", wyzuty z tego, czym jest prawdziwe mistrzostwo, bezkomfliktowo, jego zdaniem, wpasowuje się w funkcjonujące struktury. Dodajmy, że zamiast "zmierzania do mistrzostwa", o którym mówił Krzysztof Czyżewski, dzisiejszy adept animacji - i pewnie nie tylko on - ma przed sobą stopnie, na które może wspiąć się jeśli nie bez trudu, to z pewnością bez zaangażowania całym sobą i bez krzty zamiłowania do rzeczy. Zamiast kunsztu, który doskonali w działaniu, ma plik certyfikatów. W konsekwencji tak swoiście pojmowanego profesjonalizmu - pointował Kolankiewicz - pojawiła się demoralizująca interesowność niemal we wszystkim, cokolwiek podejmowane jest w kulturze." Cytat pochodzi z książki Doroty Sieroń-Galusek i Łukasza Galuska pt. Pogranicze. O odradzaniu się kultury , która dopiero co została wydana przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Książka jest rewelacyjnym plaśnięciem w budyń i polecam ją z przyjemnością! Wracająć do tematu, gdyby trzymać się kurczowo bożka dyplomu (jakiego dyplomu?), to doprowadzi nas do sytuacji gdy w ściśle zaprogramowanym procesie kształcenia młodych ludzi staje się konieczne uczenie ich postawy antystrukturalnej. Czy jest możliwe, aby podnieść krzesło na którym się siedzi? Tak więc, z wysiłków tego typu wynika pojawianie się całych zastępów profesjonalnych głodnych duchów uczenie dysputujących o tych biedakach (bez odpowiednich kompetencji), którzy coś w życiu zrobili i można z tego uczynić substrat i telewizyjny ciepły kącik (w skrócie: TVP Kultura) dla żarłocznych profesjonałów z wielką swobodą (potwierdzaną wyszukaną mową ciała :-)  ) poruszających się w każdym temacie o jakim warto (w sensie: popłaca) rozmawiać.
Aby trzymać się książki Pogranicze przytoczę jeszcze jedną refleksję zawartą w tytule ostatniego rozdziału: Gościnność. Rozdział zaczyna się tak: " Właściwie nie jedno, lecz dwa słowa - "gościć inność". Tak rozpisana gościnność jest zaproszeniem do spotkania z odmiennością, z tym co różni gospodarzy i gości. Oznacza to gotowość do stawania twarzą w twarz z odmiennością."
Wbrew pozorom, także ten cytat ma wiele wspólnego z tematem dyskusji o kompetencjach w sztuce. Dyplom "z muzyki" jako miernik kompetencji jest po to aby można było być nie-gościnnym?! Tak to wygląda w praktyce. Bo w jakim celu powtarza się nawoływanie do weryfikowania, do ustanawiania niejasnych dowodów "kompetencji" zawodowych, kulturowych... ? To wstęp do wykluczania (to festiwal dla poważnych muzyków pochylonych nad tańszymi wersjami Jabłka, to festiwal dla dyplomowanych stukaczy w bęben, to klub dla tych, którzy mają dyplom z improwizacji... mówi się, że z próżnego w puste nawet Salomon nie naleje, a ten z "kompetencjami" i owszem), do monopolizowania, do manipulowania innymi, do kasy i mediów. Jakoś nikt nie zamienia "kompetencji" na "odwagę w eksperymentowaniu", na " doświadczenie i warsztat", a szczególnie nie na "nowatorstwo", bo publiczność lubi najbardziej te piosenki, które już dobrze zna, a nic tak dobrze nie idzie "profesjonalistom" jak zapożyczenia i podwędzanie wszystkiego nie posiadającym "kompetencji".

Bogaty w zadziwijące konteksty muzyczny sezon 2012 zakończyliśmy dość niezwykłym koncertem z naszym przyjacielem i współpracownikiem Michalem Smetanką. Michal nakłonił nas do sięgnięcia po travnice - tradycyjne, kobiece pieśni pracy ze wschodniej części Słowacji i po brzmienia reliktowych pasterskich instrumentów. To przestrzeń dająca naszemu projektowi (przypominam pełną nazwę ... Lost Space - Magic Carpathians...) autentyczne i pełne inspiracji zaplecze, ale też pole minowe pełne ukrytych "bombowych" kontekstów typu: "polski folk", "folklor", "pieśni białym głosem śpiewane" i tym podobne. :-) Od zawsze mieliśmy trudne zadanie, bo nie chcieliśmy zwalczać ognia beznzyną i nie poszliśmy na granie oberków okraszone "nowoczesnym" skreczowaniem. Nie chcieliśmy zwalczać jednej konwencji inną konwencją. Szukaliśmy tego "ethnocore" w sensie przywołanym we wstępie do wspomnianej już książki Pogranicze przez p. Profesora Krzysztofa Rutkowskiego: "Słowo radix znaczy korzeń. Słowo "radykalny" znaczy zakorzeniony. Działanie radykalne oznacza zatem zakorzenienie, szukanie miejsca, wnikanie w miejsce, w którym pulsuje zarzewie ognia...". Podczas koncertu 6 grudnia 2012 roku byliśmy bardzo blisko: gościliśmy inność i pozwalaliśmy sobie być także "innymi". W tym sensie nasz projekt, który poza płytami przyniósł cztery książki ściśle z nim związane i wiele podróży, przyjaźni i inspiracji jaką dał innym - wydaje się spełniony?! Oczywiście na tyle, na ile pogranicze może być spełnione, bo przecież nie zamknięte i nie zdefiniowane do końca. Jesteśmy na kilka miesięcy przed celebracją 15-lecia Karpat Magicznych i na miesiąc przed rozpoczęciem nowego projektu Noise to Silence... jesteśmy na pograniczu.

Po naszym koncercie były jeszcze dwa miłe spotkania, jedno z  Basią Koroną i Adrianem Spułą (Adrian jest autorem albumu Łem - ukryta kraina... i pisałem o Nim na www.etnobotanicznie.pl) przy okazji Ich pokazu fotografii w Antykwariacie Abecadło i wydaniu dziennika z podróży po Gruzji - Dziennik na Wysokościach. Gruzja (zobaczcie na: www.Donkliszot.com/nie tak szybko do shuapkho), a drugie z muzycznym projektem Tundra z Gdańska. Dostałem świetnie wydany albumik z CD: tundra.anekumena  i chwilę rozmawialiśmy przy scenie w Kawiarni Naukowej. Tundra - Dawida Adrjańczyka i Krzyśka Joczyna przynosi doskonale zrealizowane utwory pełne dronów, ciągnących się mgieł burdonowych zasłon i sonorycznych zwielokrotnień. Na CD znalazłem cztery utwory i pierwszy z nich - Krzyki drzew - nie tylko za sprawą tego, że ma 10:42 !  wydał się mi bliski i znajomy. Kiedy staliśmy przy scenie wypełnionej wieloma instrumentami, przetwornikami i całą tą cholernie dobrą i bliską mi zbieraniną przeczuć piękna, pomyślałem, że może jednak się kręci? Może ktoś jeszcze czasem walnie w budyń?
Na focie Agi ułamek sekundy z koncertu - Izvor - w Magazynie Kultury w Krakowie.