Monday, November 26, 2012

PLANT DIGNITY

Sporo mówi się ostatnio na temat GMO i wygląda na to, że nie idzie tu jedynie o zagrożenie zdrowia modyfikowaną genetycznie żywnością, ale gdzieś w tle pobrzmiewają ważne nuty potrzeby zachowania rodzimych odmian i gatunków roślin i ich nasion. Wielu protestujących i zaniepokojonych GMO intuicyjnie wyczuwa, że chodzi o coś znacznie więcej niż nowa odmiana kukurydzy odpornej na szkodniki. Dobrym przykładem na to, co naprawdę niepokoi ( i słusznie!) wielu ludzi jest sztuczne stwarzanie i patentowanie form życia jako produktów handlowych przez firmy biotechnologiczne.  Jak pisze Monika Bakke (Sztuka w obronie "godności roślin", w: katalog pt. W stronę trzeciej kultury, wyd. przez Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia w Gdańsku): "patentowanie roślin - rodzaj biopiractwa - jest niebezpiecznym aktem kolonizacji życia, bo jak zauważa Vandana Shiva, patentowanie życia ogranicza wrodzoną twórczą moc żyjących systemów, które rozmanażają się i plenią w swobodny sposób i w samokontrolowanych warunkach."
Mówiąc prosto: firmy wyłącznie z pazerności i często w błahych celach (Bakke opisuje historię błękitnego goździka, odmiany stworzonej i opatentowanej jako produkt handlowy przez japońską firmę Suntory, jedynie dla walorów estetycznych i swobodnego manipulowania miejscami uprawy i sprzedaży) podejmują prace wątpliwe od strony przyrodniczej, etycznej, ale także prawnej. Jakimś odpryskiem tych niebezpiecznych sposobów myślenia (o człowieku w roli stworzyciela życia?) jest także manipulowanie roślinami, aby uznane za niepotrzebne na danym terenie nazywać "gatunkami inwazyjnymi". W wielu wypadkach, to nie rośliny były/są inwazyjne, a pewne gremia naukowców mają inwazyjne i nieodpowiedzialne pomysły na zarządzanie żywymi organizmami.

Rodzi się ruch sprzeciwu wobec takich praktyk i poza bioartem stawiającym wiele istotnych pytań, mamy do czynienia z praktykami biohakerskimi. W warunkach domowego, kuchennego laboratorium biohakerskiego udało się np. wyhodować nielegalne sadzonki "opatentowanego" błękitnego goździka i bez zgody firmy-właścicielki (?) "wypuścić" rośliny na łąkę...
W przypadku takich działań każdy biolog i genetyk złapie się za głowę z przerażenia, ale szkoda, że nie łapie się za głowę i nie protestuje, gdy firmy patentują rośliny jako swoją własność.

Tzw. "rolnik" pokazywany w tivi jako przykład "fachowca" zainteresowanego wprowadzaniem GMO (w tym wypadku kukurydzy) jest ogranym zabiegiem socjotechnicznym. Obaw przed dziwnymi praktykami, których symbolem staje się GMO nie da się rozwiać pokazaniem, obsadzonego w roli rolnika, przemysłowo nastawionego biznesmena i producenta ziarna kukurydzy, który wyjawi nam, że modyfikowana kukurydza jest odporna na szkodnika. Jako konsumenci mamy gdzieś szkodniki i ich obecność zaczynamy raczej traktować jako znak przydatności do spożycia. Niepokoimy się nie szkodnikami, ale raczej tym, co stanie się gdy wielkie, ponadnarodowe firmy staną się właścicielami patentów na rośliny uprawne i będą (a będą, bo taka jest ich filozofia) dyktowały warunki wszystkim. Drogą do tego rodzaju niebezpiecznego stanu (braku wyboru, braku rozeznania) jest nie oznaczanie produktów żywnościowych na obecność GMO.

Co jakiś czas pojawia się w mediach wesoły Pan Naukowiec z Korporacji (albo pracujący za pieniądze korporacji), który z politowaniem tłumaczy nam, szurniętym głupkom, że modyfikacje genetyczne roślin uprawnych są prawie tak stare jak ludzkość. W takiej roli bywają obsadzani także politycy. Pan Niesiołowski, często wypowiadający się na ten temat jako utytułowany przyrodnik i znany polityk, myli się całkowicie mieszając dobór gatunków metodami ogrodniczymi z obecnymi praktykami biotechnologicznymi. Nie dziwię się Mu specjalnie, bo zmiany w tej kwestii idą tak szybko, że zajęty polityką, mógł ich nie zauważyć i nie zrozumieć. W tym kontekście, za bardzo niebezpieczne należy uznać glanowanie humanistyki (bo zajmuje się m.innymi etyką?) i histeryczne wpychanie naukowców w objęcia tzw. przemysłu, co w Polszcze robi sama ministerka nauki i szkolnictwa wyższego.Tak przy okazji, warto może uzmysłowić sobie, że coś takiego jak spirala DNA jest jedynie modelem i nic takiego w rzeczywistości nie istnieje. Pokazywanie telewidzom, jak prosto odcina się z kolorowej spirali fragment i zastępuje innym kolorem jest wielką manipulacją nazbyt upraszczającą obraz tego co się właściwie w tak modyfikowanym organiźmie dzieje.

Ogrodnictwo, właściwa praktyka hodowli roślin, które spełniać może warunki upraw ekologicznych  z czasem ustąpiło pola (dosłownie: ogrodnictwo nie znikło, ale zostało ograniczone do niezbyt dużych areałów na rzecz wielkopowierzchniowych i przemysłowych form uprawy roślin) rolnictwu, które umożliwiło "stopniowe przejście, od ludzko-roślinnego partnerstwa do instrumentalnego stosunku wobec roślin" (Bakke, w j.w.) Podobnie jest z leśnictwem, gdzie uprawy rolno-leśne i lasy naturalne były niszczone dla plantacji i tzw. drzewostanów produkcyjnych. Przy tych zmianach utracono kontakt z roślinami, na rzecz wydajności i kasy. No i tu dochodzimy do sedna sprawy, do tego jak traktujemy inne niż ludzkie formy życia. Jak traktujemy/jak powinniśmy traktować rośliny?

W 2007 roku w Szwajcarii zaproponowano przyjęcie pewnego sposobu myślenia o tym problemie w postaci raportu Szwajcarskiej Federalnej Komisji Etycznej ds. Biotechnologii Nie-ludzi, który nosi tytuł "Godność istot żywych w odniesieniu do roślin" (The dignity of living beings with regard to plats. Moral consideration of plants for their own sake).
Raport narobił zamieszania i był/jest krytykowany z wielu różnych pozycji, co nie może dziwić, bo prawa roślin przyjęto jako wrogie korporacyjnym interesom i niebezpieczne dla niektorych religii, polityki, a nawet nauki... Serwis katolicki Catholic News napisał, że upominanie się o godność roślin jest "nihilizmem /.../ i jest głęboko niszczycielskie dla wyjątkowości istoty ludzkiej, a przez to bardzo niebezpieczne". Tak ujawniło się po raz kolejny manipulowanie przez KK sprawami ekologii: jest za, a nawet przeciw. :-))

Przy okazji opisywanej przez Bakke dyskusji (ale także dostępnym w sieci tekstom) ośmieszano na wiele sposobów "obrońców praw roślin" i wystarczy po te ograne sposoby sięgnąć, aby zarobić na wierszówkę lub za felietonik w tivi. Nie wątpię tym samym w kreatywność naszych medialnych lizusków, kórzy tak bardzo chcą wcisnąć się w dupska korporacji i wiodących (jak się im wydaje) trendów pachnących kasą.

Warto jednak wiedzieć, że gramy wszyscy obecnie o najwyższą stawkę i samym przytykiem "oszołom" już nie da się zamknąć ust. Jest sporo książek, które warto by przetłumaczyć i popularyzować (Bakke wskazuje np. na: Plant Autonomy and Human-Plant Ethics - Matthew Halla), ale jest ich znacznie więcej i wystarczy poszukać w dziale: ethnobotany... :-)) Stawka jest wysoka, bo nasi rodzimi rolnicy od dawna już niczego w poważniejszej skali nie produkują. Wystarczy pojechać na giełdę rolną, aby się przekonać, że krajowa zdrowa żywność od rolników jest mitem. Jesteśmy skazani na żywność pochodzącą z przemysłowego rolnictwa i sprowadzaną z miejsc gdzie nigdy niczego nie będziemy w stanie kontrolować. Na deficyt żywności miejscowej i produkowanej w zgodzie z zasadami upraw ekologicznych (czyli: normalnych) wskazują ceny, które dawno przekroczyły zdrowy rozsądek.

Bakke zauważa, że wykształciły się obecnie dwa nurty oporu wobec działań korporacji i dzikiej, korporacyjnej biotechnologii. Jeden z nich, to próby stworzenia kodeksów etycznych, regulacji prawnych itp. umów opartych na wyciąganiu wniosków z prawdziwego stanu wiedzy, a nie z zachłyśnięcia się możliwościami zarobienia worka kasy. Takie próby są ośmieszane i przewlekle dyskutowane dla zmęczenia materiału i zyskania czasu.
Drugi z tych nurtów i strategii oporu (kontrkultura jak się patrzy! :-) ) to ruch zaangażowanych w konkretne działania: bioartystów, biohakerów, etnobotaników, partyzantów ogrodniczych (guerrilla gardening), nowych rolników i leśników wracających do koncepcji upraw ogrodowych i forest-gardeningu itp.) i innych?! :-))
Najbardziej podoba mi się zauważenie przez Bakke, że: amatorski ruch biotechnologiczny propaguje pozbawione sentymetalizmu partnerstwo, związek i łączność. Właśnie te ruchy mają potencjał krytycznego wyzwania rzuconego obowiązującej antropocentrycznej postawie w stosunku do organizmów żyjących na Ziemi (postawy, którą charakteryzuje instrumentalizacja, kolonizacja, oddzielenie, kontrola itp.)"!!!
Podoba mi się ta myśl, bo dobrze wiem, jak wielu przyrodników chce się "opiekować" (a w konsekwencji zarządzać, kontrolować, oceniać itp.) przyrodą, którą traktują w duchu, który zużył się już całkowicie, ale niestety, nawet jako trup może nam zaszkodzić.
Jestem pod wrażeniem pracy i myśli p. Moniki Bakke i te obszerne cytaty w plaśnięciu... są aby mała biała książeczka/katalog miała w ten sposób jeszcze kilkoro czytelników?!Mam nadzieję, że autorka mi wybaczy?!

Dodałem nad tekstem symbol z kultury Samów, aby wskazać na tradycyjne rezerwuwary wiedzy o wzajemnych związkach roślin i ludzi. One są cały czas obok nas, tak jak rośliny.

Monday, November 12, 2012

Archeologia wyobraźni

Mamy w budyniowie wielu interesujących ludzi, ale czym bardziej intrygują, to mniej o nich mówi się na dworze i nawet okruszki z pańskiego stołu w postaci recenzji, migawek tivi i tematów wspominanych w pismach, nie spadają w lud. Płyty są gdzieś w szafie i w obiegu szeptanym, książki czasem leżą w księgarniach przywalone przez tony innych, wyprodukowanych przez tzw. tuzy i wtłaczanych w głowy przez bogate i ustosunkowane tzw. wydawnictwa, teatry i kluby muzyczne wegetują na marginesie wielkich banerów sponsorowanych przez nas wszystkich, a zespoły grają przypadkowe koncerty na zasadzie "jak się trafi" albo odchodzą w niebyt.
Z drugiej strony zaczyna kwitnąć nurt kultury (revival?), który kombatanci w moim wieku dobrze znają i kiedyś nazywał się kontrkulturą. Tyle, że w latach kiedy musiał się rozwijać (a było to jakieś 40 - 30 lat temu, a dla innych może dawniej :-))  mieliśmy do czynienia jakby z innym państwem, inną (czasem obcą) władzą i masą biednych, skołowanych ludzi bez dostępu do świata i coca coli.
Co jest takiego w organizowaniu się społeczeństwa budyniowego, że zawsze wyklucza obszary, osoby, idee i sztukę, która mogła by go rozwinąć i wyzwolić z budyniowej zasłony. W tak wielu sferach jesteśmy rozpaczliwie nieskuteczni, a w tym wykluczaniu idzie nam nadspodziewanie dobrze?! Tu wkraczamy w sferę osobistych przekonań i nie będę się wymądrzał, chociaż mam swoje zdanie. W Krakowie wraca nowe (ale zapewne także w innych miastach) i np. regularnie odbywają się nielegalne i nieoficjalne zabawy taneczne (rave), których geneza tkwi w bardzo odległych czasach i miejscach. Od lat powtarzałem, że powróci techno i tak się też dzieje. Są kluby i miejsca gdzie grają ekipy omijające z definicji obiegi dworu lub budujące swe własne dwory i systemy komunikacji. Inna rzecz jak te małe dwory potrafią powielać ten, który kontestują... :-) i wykluczać z wielką starannością. Wykluczanie innych jako rys budyniowej kultury? Może więc nie chodzi o powrót kontrkulturowych obiegów, a o władzę (władzkę :-) ) wykluczenia wybranych ofiar? Bo jak możemy kogoś wykluczyć, to oznacza, że my jesteśmy bardziej razem? Nonsens, ale działa.

Czytam właśnie książkę Zdzisława Skroka pt. Wielkie Rozdroże Ćwiczenia terenowe z archeologii wyobraźni (Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2008), który daje popis niezależności i erudycji. Skrok pisze: "sam wybieram ścieżki, które mają duszę. Uciekam od prosto wyznaczonych tras. Trzymam się poboczy, zaginionych traktów..." Dodatkową wielką korzyścią z obcowaniem z myślami tego typu autorów jest zobaczenie, kogo Oni czytają i co dla Nich jest ważne. W książce Skroka znalazłem dobre (chociaż skłaniające do uzupełnienia...) zdefiniowanie ścieżek śpiewu (songlines), a także znakomite opisanie kultury naszej części Europy jeszcze przed przybyciem tu Słowian. Mogłem to docenić i ocenić gdyż właśnie skończyłem teksty do nowej książki napisanej z A. pt. Vaggi Varri - w tundrze Samów, którą przygotowuje do druku Wydawnictwo ALTER z Krakowa. Skrok przywołuje też bardzo interesującego autora rosyjskiego, który twierdzi, że korzenie dzisiejszych Samów leżą w dzisiejszej Polsce (a stada reniferów przemieszczały się w tamtych czasach od Karpat na południu do obszaru Mazur na północy), ale warto wyjaśnić, że chodzi o czas o około 12 tysiącleci  wstecz. Szokujące, ale prawdopodobne (no i jakie ćwiczenie z archeologii wyobraźni) zważywszy na to, co zobaczyłem w Muzeum Archeologii w Krakowie (m. innymi artefakty z poroża reniferów z jaskiń w pobliżu Krakowa). Pojawia się też inny znakomity autor i odkrywca, to Nicolas Bouvier, który twierdził, że: " marsz jest narzędziem poznania intelektualnego i duchowego". W książce Skroka znalazłem też przywołanie buddyjskiego poglądu na las: " to szczególny organizm nieograniczonej życzliwości i dobrodziejstwa, który niczego nie żąda na swe utrzymanie i hojnie rozdaje swe dary, daje schronienie wszystkim, nawet cień niszczącemu go drwalowi".
Skrok napisał kilkanaście książek, ile z nich czytaliście? Bo nie wydało Czarne? Bo nie dostał paszportu Polityki? Bo nie promował (jak p. Leszek Balcerowicz wczoraj) swojej książki przy okazji narodowego święta, albo pod kościołem, licząc na darmowe media...  Z tym aktem egocentryzmu ( i dziadostwa profesorskiego) p. Leszka Balcerowicza może konkurować już tylko p. profesorka (nomen omen :-) ) Jadwiga Staniszkis wskazująca w studiu telewizyjnym palcem na relację z ulicznego pochodu i krzycząca: w żółtym to ja, w żółtym to ja! blisko prezesa, w żółtym to ja!

Ponawiam wcześniejsze pytanie o dziwaczną skłonność budyniowa do samoorganizacji z wykluczeniem wielu szans na korzystny ferment i mądry rozwój? Dlaczego p. Celebrytka Martyna i p. Biały Chrześcijański Podróżnik, a nie inni? Kochamy kicz i bałamucenie, kochamy tani blichtr, błyskotliwość ekranu i kredowego papieru? To może jesteśmy w kupie budyniowej jeszcze na etapie, w którym cieszymy się "koralikami i perkalem" jaki rozdawali biali "odkrywcy" tzw. "dzikim ludom", często o starej i fascynującej kulturze.

Kilka dni temu A. miała spotkanie promocyjne w CSW Kronika w Bytomiu. Kronika, to interesujące miejsce, następne po kilku jakie już wizytowaliśmy w serii promocyjnych spotkań dotyczących mojego  Zielnika podróżnego, a teraz Rubieży kultury popularnej, którą to księgę kontrkultury :-) popełniła A.  Pisząc to, mam w tle rozmowę-wywiad jaki A. właśnie udziela w związku z Rubieżami. Rozmowa jest ciekawa i pewnie będzie gdzieś publikowana, może w Notesie Fundacji bęc zmiana. Poza papierową wersją Notesu (którą preferuję, ale którą w Krakowie dość trudno napotkać) jest dostępna też jego wersja elektro: www.issuu.com/beczmiana  www.notesna6tygodni.pl
To może jednak coś idzie w dobrą stronę? :-)

Ten rok był bardzo intensywny: wyczyn w postaci trzech książek czyli K3!, sporo koncertów połączonych z wyjazdami dość daleko (najciekawszy to event w Alpach!) i kilka dużych projektów zawodowych, wreszcie także wyjazdowa, męcząca promocja książek... więc na listopad zawiesiliśmy granie koncertów. Ale to nie koniec i zamkniemy koncertowy rok w grudniu, w Mikołaja - 6.12.2012  - na scenie Magazynu Kultury w Kolanku nr 6 na Józefa 17 w Krakowie. To specjalny wieczór i okazjonalny projekt IZVOR z Michalem Smetanką, którego kilka nagrań wydaliśmy w World Flag Records , a który zaprezentuje wspólnie z A. travnice (kobiece pieśni pracy ze Słowacji) i kilka reliktowych instrumentów karpackich. Wieczór i projekt to IZVOR czyli specjalnego rodzaju naturalne źródło wody (coś jak samskie aja) w Karpatach i nazywane tak samo w całym łuku tych magicznych gór. Podtytuł eventu w Magazynie Kultury to: po dwóch stronach źródła: bo ja i A. poszukamy brzmieniowego core z pomocą prądu elektrycznego i układów 01... :-), a potem także najstarsze wersje rusińskiej muzyki z Karpat. Mamy nadzieje, na miły wieczór, bo od nowego roku więcej będzie już naszego nowego projektu Noise to Silence.

Na focie Bogdana Kiwaka, pochodzącej z jesiennych warsztatów w Górach Levockich na Słowacji, od lewej: ja, A. i Michal Smetanka. Sporo o etnobotanicznej aktywności i planach na następny rok znajdziecie na www.etnobotanicznie.pl