Saturday, November 30, 2013

LIRA ROWEROWA


28.11.2013 roku udało się zrealizować projekt jaki pojawił się po zobaczeniu maleńkiego szkicu w jednym z zeszytów ("pomysłowników") Juliana Antonisza podpisany: lutnia rowerowa... Inspiracja ta nałożyła się na stare pomysły i zabawy kołami roweru, brzmieniem dynama i stukotem potrącanych kijkami szprych. Tak więc, to musiało się stać i stało się w herbaciarni Cajovnia na Kazimierzu w Krakowie. Antoniszową "lutnię" zamieniłem na "lirę" z odniesieniem do liry korbowej. W tym wspaniałym instrumencie koło natarte kalafonią pociera struny, a grający jedną ręką kręci korbką uruchamiając koło, a drugą wciska proste "klawisze - zapadki", które skracają struny przez co można wygrywać wiele tonów. Obraz rower i liry korbowej zapoczątkował proste rozwiązania konstrukcyjne i jeszcze tylko szukałem strun, które wytrzymają pocieranie kołem wprawionym w ruch z pomocą pedałów, łańcucha i przekładni... Ustawianie roweru na jakimś stelażu byłoby dobre, ale nie miałem czasu ani warsztatu aby taki stelaż zrobić (co jest już zaplanowane w nowej wersji instalacji) i postanowiłem rower odwrócić w pozycję jak podczas naprawy czy zmiany dętek/kół. Jedna z naszych starych gitar, znaleziona gdzieś za szafą w domu kultury i odnowiona u lutnika i w ten sposób uratowana dla muzyki... wydawała się doskonała do tego rodzaju eksperymentu. Pozostawało jeszcze wzajemne ustawienie koła pocierającego i gitary. Wybrałem prosty i dostępny wariant w postaci ruchomego stelażu z dwóch naszych statywów mikrofonowych, do których z pomocą taśmy klejącej przymocowałem gitarę. Aby móc wzmocniać i modyfikować dźwięk - sygnał z gitary został wyprowadzony kablem jack-jack do wzmacniacza z głośnikiem. Pocieranie kołem strun gitary dało dobry dźwięk, ale był on dość monotonny (zbyt starte opony...!) więc postanowiłem poeksperymentować z nakładkami na koło. Po kilku próbach z różnymi konstrukcjami najlepiej spisywały się węzełki z naddatkiem, zrobione z gumy modelarskiej. Zakładanie ich w różnych miejscach na obwodzie koła i ilość powoduje modyfikację dźwięku. Po pierwszej domowej próbie bez świadków, dość szybko nadszedł termin publicznego eventu w Cajovni. 

Lira rowerowa doskonale pasowała do prezentacji instalacji muzycznych i nowych instrumentów, których brzmienie opublikowaliśmy w specjalnym wydawnictwie (płyta, opis w formie maleńskiego zeszyciku, wspaniała okładka zaprojektowana przez Tomka Rolnika Czermińskiego/Ubojnia, a wszystko w pudełku na DVD) zatytułowanym: LONG WAVES / LONG STRINGS INSTALLATION i ono było tematem wieczoru w herbaciarni (opis znajdziecie na http://worldflagrecord.blogspot.com)

Szybko okazało się, że budowa liry rowerowej wymaga pomocy i idealny zestaw realizacyjny to trzy osoby. Pierwsze uruchomienie liry rowerowej było bardzo ekscytujące i po chwili z pomocą wolontariusza (ale także muzyka) uzyskaliśmy różne szybkości koła pocierającego, które wzbudzało burdonowe dźwięki o zmiennych sekwencjach rytmicznych: tym szybszych im szybciej się obracało koło... aż do szybkości, która na powrót dawała jeden mocny dron. Mając pomoc i wolne ręce mogłem zastosować kilka wariantów uzyskiwania dźwięków akustycznych z potrącania szprych drewnianymi patyczkami o różnej długości i grubości, z pomocą pióra oraz akustycznej sprężyny. W tym samy czasie A. przetwarzała uzyskane dźwięki w sposób jaki zazwyczaj stosujemy wobec gitary elektrycznej czyli z wykorzystaniem sprzętu vintage ... oraz ebow. Po ustawieniu szybkości, rytmu i dodatkowych efektow perkusyjnych (ale także ciekawych brzmieniowo) udało się A. dostroić głosem do tak powstałego środowiska brzmieniowego i po raz pierwszy wyemitowaliśmy całkiem interesujący fragment improwizacji na głos i elektro-akustyczną lirę rowerową.

Doskonałe przyjęcie tego eksperymentu w całości zrealizowanego na oczach publiczności, potwierdziło moje przypuszczenie, że akcja ta ma sens i otwiera w nas coś nowego. Warto pamiętać, że poza iskrą w postaci szkicu Antonisza w budowie i pokazaniu tej roboczej i mocno jeszcze koślawej kontrukcji publicznie, towarzyszył nam duch realizacji wielu zadziwiających pomysłów Juliana Antonisza. Jednym z nich był interesujący pojazd wykonany na bazie samochodu, ale także coś, co biorę na warsztat: zgubny szukacz melodji ukrytych i niesionych z wiatrem... Pewnie we wszystkim pomógł nam kontakt z bratem Juliana, który przywiózł nam ze Sztokholmu grafiki Tomka Hołuja do płyty T.A.M. ... może rozmowy po spotkaniu z MOCAKu...

Po akcji w Cajovni, która ma bardzo bogatą dokumentację (gdyż fotografowana była aż przez troje znakomitych fotografików: Bogdana Kiwaka, Ewę Grzeszczuk i Adriana Spułę) jeden jedyny maruder napisał na FB coś o dużej ilości srebrnej taśmy klejącej... i jak rozumiem, dał w ten sposób upust swej frustracji i dezaprobaty roboczymi formami instalacji, które wymykają się dostępnym programom komputerowym i nie są osiągalne na Allegro. Dla tego typu osób mam propozycję aby trochę poczytali i pomyśleli, zrobili cokolowiek sami i zaryzykowali swój spokój w odważnej prezentacji publicznej. Pozwoli im to doświadczyć tego, co Julian Antonisz tak ładnie ujął w tytule swego dzieła: Co widzimy po otrzymaniu w mordę?

Fotografie z eventu w Cajovni - Bogdan Kiwak.

The Zone of Silence


Przemysław Rychlik pojawił się na mojej muzycznej drodze ładnych parę lat temu. Początkowo, były to podsyłane przez Niego płyty, a później także i mocniejszy kontakt w postaci utworu jaki PR zbudował wokół dronów wypreparowanych z mojej solowej sesji Cybertotem (2006/2007) opublikowanej na płycie Cybertotem. Utwór Przemka znalazł się na płycie - Marek Styczyński: Cybertotem Remix Project (wydanej w 2009 w serii World Flag Records) pod tytułem: Accomplice Affair - 4:22. Na tej płycie Rychlik znalazł się obok takich artystów jak: Andrzej Widota, Emiter, Hati, Trepang, Ramunas Jaras, Konrad Gęca, duet Centrum. Płycie towarzyszył opis, odnoszący poszczególne autorskie wersje muzyki osnutej wokół moich dronów do składników UTINAM (Orygin Indian Essence)...ziołowej mieszanki aplikowanej w postaci naparu. Przemysław Rychlik i jego AA został przypisany do sfery działania dziurawca lekarskiego (Hypericum perforatum): działanie uspokajające, łagodzi ból, chroni przed złymi wpływami.
Po tej wspólnej akcji zostałem zaproszony do udziału w budowaniu sesji nagraniowej na nową płytę Przemysława w podobny sposób i podesłałem Mu drony specjalnie nagrane dla Jego potrzeb z użyciem fidoli (rodzaj cytry). Drony te, o charakterze rytmicznym, weszły do materiału jaki Accomplice Affair opublikował na płycie. W tym okresie było jeszcze zaproszenie PR do udziału w Karpaty Offer Fest., podczas którego artysta ten został "wydelegowany" do grania w pełnym słońcu na miejskim basenie w Muszynie...
Wieści z Kalisza, gdzie stacjonuje i działa AA opowiadały o budowaniu miejsca i czasu do grania w postaci miejscowego Festiwalu. Kontakty z innymi muzykami, którzy po latach działalności Przemka i Jego pierwszej płycie zauważonej w wielu miejscach na świecie, "odkryli" wreszcie oryginalnego muzyka i gitarzystę oraz organizacja festiwalu w Kaliszu ograniczyła nasze kontakty na jakiś czas. Ucieszyłem się kiedy w sieci znalazłem fantastyczne i też jakoś tak dziwnie "odkrywcze" recenzje nowej płyty Przemysława Rychlika wydanej przez Zoharum www.zoharum.com pod tytułem The Zone of Silence. Płyta jest nagrana z udziałem gości i to jest dobry krok, chociaż gitara Rychlika z pierwszych płyt broni się ciągle doskonale! Podoba mi się wprowadzenie kontrabasu, także niektóre perkusyjne sample i utrzymanie wyciszonego, zamglonego charaktery muzyki AA. Bez szkody dla tej sesji byłoby wycofanie kilku wokali, ale pewnie się nie znam i liczę na zrozumienie ze względu na to, że jestem całkowicie rozbestwiony :-) głosowymi praktykami Anny Nacher. Mimo wszystko dla mnie PR zostanie wysmakowanym samotnikiem wsłuchującym się w pojedyncze, długie dźwięki gitar. Rozumiem, że wszystko ulega zmianie i granie nad basenami w Muszynie dało Przemkowi do myślenia...
Natomiast bogatego składu z płyty bronią znakomicie filmowe relacje z ostatniego Festiwalu w Kaliszu. To jest dla mnie całkiem jasne i akceptuję sporą różnicę pomiędzy żywym graniem, a zbudowaną w studiu sesją. Nie bawię się w ocenianie i nawet sporą ilość wokali zaakceptowałem po drugim przesłuchaniu płyty... bo przyjmuję za pewnik, że muzycy (a i Wydawca) produkujący płytę dokładnie wiedzieli czego chcą i to właśnie zrealizowali. Mogę jedynie polecić Strefę Ciszy Przemka Rychlika i pochwalić staranne wydanie albumu. Mam nadzieję, że doczekam czasów, w których tak interesujących jak On artystów i takich płyt jak The Zone... będzie w Polsce tysiąc, a animozje, blokowanie "własnych" festiwali przed "konkurencją", rankingi mądralińskich i hipsterskie dołowanie wszystkiego poza własnymi trampkami, stanie się nie do zaakceptowania jak puszczanie bąków w towarzystwie.

Płytę nagrano w Studiu 5150 w Kaliszu pomiędzy styczniem a majem 2012 roku, a poza Przemysławem Rychlikiem (muzyka i idea całości płyty, gitara elektryczna i akustyczna, śpiew, sample, koncept okładki) w nagraniach wzięli udział: Baltazar Kobera - sample / Lugshar - instr. klawiszowe / Meres - perkusja, kontrabas, śpiew. Okładka złożona jest z bardzo udanych rysunków/grafik Sławomira Wawrowskiego.

Fotografie okładek jakie zamieściłem pochodzą z iPhona i nie odpowiadają dokładnie rzeczywistym walorom tych wydawnictyw... :-)

Monday, November 18, 2013

LARVA


Symbiotyczne powstawanie muzyki jest bardzo obiecującym doświadczeniem. Dla udokumentowania interesujących realizacji w tym nurcie zdecydowałem się utworzyć serię nazwaną LARVA i będzie dostępna jedynie poprzez kontakty prywatne i w sytuacjach koncertowych/warsztatowych. Nie ma potrzeby męczyć wszechświata/sieci informacjami i anonsami, zwłaszcza, że problem jest w trakcie opracowywania i konstruowania teorii, która weszła w bardzo ciekawą fazę. Określenia typu: "improwizacja", "free music", "komponowanie w czasie realnym" odsyłają do stylów, praktyki muzycznej, mentalności, które nie tłumaczą tego co dzieje się w pewnych warunkach na koncercie lub sesji domowej (a co nas: MS i AN najbardziej interesuje). LARVA oznacza nie tylko stadium rozwojowe owada, ale także: maskę, widmo (łac.). Dla mnie zapisy udanych symbiotycznych doświadczeń muzycznych są bliskie idei postaci larwalnej, maskowania istotnych zjawisk komunikacyjnych jakie zachodzą podczas symbiotycznych sesji muzycznych, są też one nieokreślonym jeszcze i mało poznanym, pojawiającym się (nie zawsze i nie wszędzie) widmem, zapowiedzią/obietnicą metody. Chciałbym podkreślić słowo "muzyka" przy moim podejściu do symbiotyczności w muzyce. Zdecydowanie chodzi mi o muzykę, a nie o zbiór dźwięków "odemocjonowanych", "estetycznych", "przykrojonych pod media"... Tego rodzaju podejście, które często nazywane bywa "soundartem" (a powinno neomuzakiem) jest mi w gruncie rzeczy obojętne i nie zajmuje zbytnio mojej uwagi. To nie jest krytyka, a jedynie stwierdzenie stanu obecnego.
LARVA 01 (pod katalogowym numerem WFR043/2013) przynosi trzy części wyjęte w studiu nagraniowym z zapisu koncertu w sali Stacja Orunia w Gdańsku. Koncert odbył się 12.10.2013 roku, zapisu dokonał Adam Górski, systemem "field recordings" z sali i w trybie mono. Koncert The Magic Carpathians był wzbogacony udziałem dwóch muzyków: Dawida Adrjanczyka i Krzysztofa Joczyna (Tundra). Koncert firmowany przez The Magic Carpathians od lat obejmuje trzy stałe elementy (co uwidocznione jest na plakatach, ale nigdy nie wzbudziło zainteresowania...): Image, Event, Concert. W zależności od sytuacji zmieniają się proporcje tych elementów. Wszystkie te elementy były obecne w koncercie w Stacji Orunia i dwa pierwsze służą jedynie próbie stworzenia warunków do symbiotycznego grania. Dlatego też, część spełniająca rolę Eventu (tym razem było to akustyczne wprowadzenie i zbadanie klimatu sali) nie mogła/nie musiała być brana pod uwagę w przygotowaniu istotnych części zapisu przeznaczonego do kopiowania. Wybrałem (dla archiwizacji) cztery części, jedna z nich nie spełniała w pełni kryterium symbiotyczności, trzy pozostałe to kryterium spełniały. Dwa z nich udostępniliśmy do swobodnego odsłuchu przez naszą stronę www.magiccarpathians.com, wszystkie trzy są umieszczone na płycie Larva 01. Czasy utworów: dwa po około 8 minut i jeden ponad 24 minuty pokazują najczęściej powtarzające się okresy czasu, podczas których udaje się utrzymać symbiotyczną wymianę energii w warunkach koncerowych. Na okładce wykorzystano ilustracje z opracowania naukowego, dotyczące termitów występujących w Europie z ich niezwykle złożoną biologią wykształcania się różnych postaci dorosłych z wielu przejściowych postaci larwalnych. Projekt okładki: MS, realizacja projektu: Bogdan Kiwak.

Monday, November 11, 2013

Fale Martenota vs Shamanic Verses


Koncert na scenie Magazynu Kultury w Krakowie, jaki odbędzie się 6.12.2013 postanowiliśmy uznać za symboliczną cezurę i czas celebracji 15 lat pracy w ramach naszego Projektu Karpaty Magiczne. W takich sytuacjach robi się zazwyczaj podsumowania, wspomina i snuje plany na przyszłość. Wybieraliśmy zawsze raczej drogę środkową (mimo opinii o naszych ekstremalnych poczynaniach...) i trochę tych celebracyjnych przypadłości będzie, a trochę nie... Raczej, jak w czasach realnego socjalizmu: czynem uczcimy jubileusz! :-) Z koncertu w Stacji Orunia (zagranego w towarzystwie Dawida Adrjanczyka i Krzyśka Joczyna) udało się wyjąć 4 części stanowiące energetyczne całości (jedna z nich ma grubo ponad 20 minut, ale symbiotyczność często wymaga czasu) i dwie z nich można odsłuchać swobodnie (link z naszej strony www.magiccarpathians.com), ale z 3 lub 4 części zestawimy płytkę z nowej serii wyłącznie dla najbardziej zainteresowanych. Tak zaczniemy nasz nowy cykl wydawniczy o nazwie LARVA... Przyjdzie czas aby go opisać dokładniej, a teraz tylko anons... W "czynie" jakim chcemy uczcić jubileusz mieści się także zupełnie niezwykłe wydawnictwo T.A.M. z symbiotycznego grania z Tomkiem Hołujem (ex Ossian, ex Tomasz Stańsko Trio... Szczurek... ) oraz pokaz prac i premiera płyty LONG WAVE / LONG STRINGS Installation (więcej na http://worldflagrecords.blogspot.com) jaki zaplanowaliśmy na 28.11.2013 w Czajowni na ul. Józefa w Krakowie, a także koncert w Teatrze Kalambur we Wroclawiu (5 grudnia) i specjalny event w Lublinie (8.12.2013)... Karpaty Magiczne zawsze były projektem szerszym niż koncerty i wydawnictwa muzyczne, bo mamy takie staromodne przeświadczenie, że warto kimś być i stale się uczyć. Pamiętam, jakim szokiem była dla mnie informacja z mojej wczesnej młodości, że John Lennon uznawał światek muzyków rockowych za wioche... a teraz to dobrze rozumiem. Tak więc, poza płytami (teraz w świecie hipsterki to już nie płyty, to fizyczne kopie...), plikami i fotografiami z koncertów w podsumowaniach naszej pracy koniecznie trzeba brać pod uwagę książki: Ucho Jaka - muzyczne podróże od Katmandu do Santa Fe (2003, a teraz być może szybko jako eBook!), Zielnik podróżny. Rośliny w tradycji Karpat i Bałkanów (2012), bardzo ważna książka A. - Rubieże kultury popularnej. Popkultura w świecie przepływów (2012), bo w niej bardzo dokładnie i z pełnym uzasadnieniem A. odniosła się do takich zjawisk jak world music, neoszamnizm, kultura slow, czy media taktyczne, nowe ogrodnictwo i inne przejawy kontrkultury. Wspomnę tylko, że wymienione wydawnictwa, to zaledwie część tego co się nam udało opracować i wydać, ale ta część, którą uznajemy za podstawową dla naszej pracy w KM. Na autobiografie i inne bajeczki przyjdzie czas, albo i nie przyjdzie, bo nie mamy zamiaru skończyć przed czasem... :-)

Pośród licznych płyt jakie dostają się w moje ręce czasem jakieś recenzuję... unikam tego, bo czynny muzyk nie powinien tego robić, ale płyty o jakich chciałbym dzisiaj wspomnieć nie mają wiele wspólnego z naszą sceną więc uznałem, że droga wolna... Pierwsza z nich to poważna sprawa i waga ciężka! Music for Ondes Martenot Thomasa Blocha zawiera 16 utworów zagranych na instrumencie nazwanym Falami Martenota. Instrument należy do tej fascynującej grupy zarzuconej kiedyś jako zbyt trudne i nie nadające się do masowej produkcji, podobnie jak thereminovox czy szklana harmonica (glassharomoica) albo coś tak fantastycznego jak Cristal Baschet albo stosunkowo nowy i z innej beczki (instrumenty nowe) Waterphone...                                                                             Thomasa Blocha (więcej o Nim znajdziecie w kryształowej kuli pod hasłem: www.thomasbloch.net ) polecam uwadze, bo gość ma za sobą 3000 koncertów i 150 sesji nagraniowych udokumentowanych wydawnictwami... a urodził się w 1962 roku... Muzyk ten gra na Falach Martenota (polecam znowu kryształową kulę...) i przez swe upodobania do starych, zapomnianych instrumentów (gra na kilku z nich) nagrywał już z... tu wymienię tylko kilka nazw i nazwisk: Radiohead, Milos Forman (w filmie Amadeusz), Tom Waits, Daft Punk, John Cage (rozumiem, że wszyscy teraz kleczą...), Olivier Messiaen (teraz ja klęczę...)... zagrał w 40 krajach i bardzo mnie ciekawi czy dostałby w Polsce paszport Polityki czy nie? Płyta jest powalająca i powala stopniowo i z rozmysłem... Pierwszych utworów można słuchać na stojąco, następnych już siedząc, a później człowiek już może tylko leżeć i czołgać się do przycisku powtórz... Pewnego rodzaju ciekawostką (to jest radiowa formuła stosowana w programach na wysokim poziomie wiedzy o muzyce...) jest to, że na wspomniane 16 utworów - 5 jest zarejstrowana w Pomeranian Philharmonic Hall w Bydgoszczy...
Druga płyta to Shamanic Verses Volume I (ale dodam do niej jeszcze: Sound Journey by Rami Shaafi) czyli dziełko dwóch sympatycznych panów, są to: Colin Didj i Rami Shaafi... Panowie Ci grają na wszystkim tym, na czym w takich sytuacjach grać należy: didjeridu, trąby tybetańskie, konchy, gongi, czuringi, bodhrana, crystal (oczywiście!) singing bowls, ale też śpiewają (style: overtone - Rami, khargira - Colin)...  Tandetna okładka płyty nieco stopuje naszą otwartość na nową porcję "uzdrawiających" dźwięków i szamańskich wpływów... ale zawartość traktowana "posztucznie" jest w wielu wypadkach interesująca, szczególnie dobrze wypadają głosy. Trochę rozczarowuje maniera i przypadłość wielu tego typu realizacji i projektów muzycznych, która polega na tym, że nagrania nie zawierają muzyki, a raczej popisy różnych umiejętności. Często są to umiejętności na wysokim poziomie technicznym, ale brak muzyki na płycie jest dość mało miłym zaskoczeniem. Panowie wpadli na moment do naszego przyjaciela Michala Smetanki do Brutowiec, bo miejsce zaczyna być słynne... i zadali szyku w domu Michała bardzo mocno. Obaj, co wynika z opisu na płytach (i na stronach internetowych w dużej rozsypce)... są nauczycielami gry na didjeridu, śpiewu itd. (patrz opis płyty: instrumentarium) i to tłumaczy pewnego rodzaju brak spójności wydawnictw od strony muzycznej... :-)
No i problem: z jednej strony Thomas Bloch i zapomniane Fale Martenota z muzyką klasyczną i awangardą akademicką, a z drugiej dwaj świetni instrumentaliści i wokaliści z dobrym przesłaniem dla świata... Fale Martenota czy Szamańskie wersety? Sztuczne przeciwstawienie, różne światy, inne szkoły... inne systemy wartości? A jednak chodzi o energię zwaną muzyką... albo jest albo jej nie ma.
Sięgnijcie po te nagrania i sami rozważcie...

Saturday, September 28, 2013

Quadrat:sch - Stubenmusic


Najbardziej interesującym zjawiskiem w muzyce europejskiej jest dla mnie pojawienie się nowego brzmienia, które oscyluje gdzieś pomiędzy muzyką współczesną, elektroakustyczną muzyką eksperymentalną, poetyką free jazzu, a tym wszystkim, co dzieje się w środowiskach uprawiających muzykę medytacyjną i psychodeliczny folk-rock. Wszystkie te określenia są więcej niż umowne i najbardziej mnie fascynuje nieortodoksyjne podejście do wielu instrumentów muzycznych. W tego rodzaju nagraniach słyszymy znane instrumenty na nowo, a sposoby gry napawają nową nadzieją na muzykę wolną od schematów i traktowaną jak sztukę, a nie jedynie jak towar do upchnięcia. Jest to potwierdzenie mojego przekonania, że instrumenty muzyczne są najważniejsze i stanowią coś na kształt materialnej manifestacji symbolu, w której zawarte są nieskończone możliwości. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich instrumentów muzycznych, ale wiele tradycyjnych konstrukcji przechowuje inicjalne dźwięki, rytmy i harmonie jakie ciągle zadziwiają, o ile są użyte przez odpowiednich artystów. Instrumenty to jedna, a szukanie smaku określonych krajobrazów, miejsc i sytuacji pomiędzy ludźmi, to druga ścieżka inspiracji i intuicyjnego procesu w jakim powstaje interesująca muzyka. Kiedy piętnaście lat temu zaczynaliśmy nasze świadome dążenie do dźwiękowego etno-core Karpat, wielu ludzi stukało się w głowę z politowaniem. Nie czytali i nie podróżowali tyle co my, albo zbyt mocno tkwili w naszych środkowoeuropejskich kompleksach? Nigdy nie chodzi o tani folkloryzm, ani też o połączenie instrumentów etnicznych z orkiestrą symfoniczną, z takich działań rodzą się tylko pokręcone potworki. Jeżeli żywa kultura Europy jeszcze istnieje, to łapie drugi oddech w nowym języku muzyki związanej z europejskim krajobrazem i swoistością/mitycznością pewnych miejsc, sytuacji i stanów ducha.
Podwójny album formacji Quadrat:sch pod tytułem Stubenmusic jest dowodem na to, że opisywany nurt (a może raczej przeczuwany...?) ma się dobrze w strefie kultury alpejskiej: od Austrii po Szwajcarię. O nowej muzyce w Szwajcarii pisałem jakiś czas temu w Glissando, a Quadrat:sch obserwuje od niedawna i ich album wydany w 2011 roku przez col legno www.col-legno.com jest swietnym świadectwem nowych brzmień. Muzyka wywodzi się z typowego dla brzmienia alpejskiego folkloru (w XVIII wieku) zestawu instrumentów: cymbałów, cytry, harfy, gitary i kontrabasu, wzbogaconych o obiekty z drewna, kamienia i wodę. Pośród tych ostatnich zespół wykorzystał rzeźby dźwiękowe Kassian Erhart. Jego rzeźby odwołują się do podstawowych elementów krajobrazu Tyrolu: skał, drewna i wody. Mamy to już dość dobrze przepracowane, więc dodam, że chodzi o specyfikę krajobrazu jaka istnieje realnie, ale też w mitach i wyobraźni. Skały, drewno/drzewa i woda to elementy podstawowe dla wielu innych rejonów Europy czy świata, ale kiedy do nich dodamy klimat, zapach, dotyk wiatru, smak i światło, tworzą swoisty, miejscowy, organiczny kod rozpoznawalny zawsze i bez trudu. Ta łatwość nie ma nic wspólnego z łatwością zdefiniowania... Odniesienie do krajobrazu i jego organicznych elementów, jest uzupełnione w opisie albumu odniesieniem do stanu ducha i poczucia swojskości w postaci tytułowego Stuben, co oznacza rodzinny, ładnie urządzony pokój w domu rolników, gdzie się spotykało i m.innymi razem muzykowało.
Quadrat:sch to autorski projekt artystyczny małżeństwa: Christofa Dienza i Alexandry Dienz. Oboje nie są początkującymi muzykami i tworzyli kiedyś legendarny zespół Die Knodel, w którym  zajmowali się eksperymentalną muzyką na "loopowaną" cytrę (Christof Dienz), kontrabas (Alexandra Dienz), cymbały i orkiestry z Linzu, Wiednia, Insbrucku i kilka innych zespołów muzycznych. W 2009 roku założyli Quadrat:sch koncertując w Austrii, USA, Australii. Koncertom poza Austrią pomogła współpraca z amerykańską harfistką Zeeną Parkins (jest także obecna na omawianym albumie), pionierką elektronicznych wersji harfy.
Quadrat:sch poza małżeństwem Dienzów tworzą:  Barbara Romen grająca rewelacyjnie na cymbałach i gitarzysta Gunter Schneider. Poza wymienionymi w nagraniu Stubenmusic wziął udział perkusista Herbert Pirker.
Album składa się z dwóch płyt CD, zatytułowanych: Quadrat:sch (12 krótkich kompozycji o łącznym czasie 42:07) oraz Quadrat:sch Extended z gościnnym udziałem Zeeny Parkins i podtytułem: Stubenmusic na cymbały, cytrę, harfę, gitarę, kontrabas, drewno, kamień i wodę. Ta druga płyta przynosi 9 kompozycji o łącznym czasie 39:52.
Materiał muzyczny bardzo różni obydwie płyty na "pierwszy rzut ucha", pierwsza jest zbiorem tematów quasi folklorystycznych, domowych, austriackich melodii popularnych, a druga to sam miód na nasze krnąbrne serca... piękne, wyrafinowane improwizacje i preparowane instrumenty, a przy tym odwołanie do miejsc i krajobrazów. Przy kolejnych odsłuchaniach odkrywamy, że w pozornie folklorystycznych tematach z pierwszej płyty kryje się ten sam duch, co na płycie Q. Extended, a płyty różni jedynie podejście do materii muzyki w sensie traktowania instrumentów i gospodarowania energią. Podział na różne sposoby opowiadania o tym samym jest charakterystyczną cechą nowego fluidu jaki starałem się opisać wyłuskując go z moich przeczuć.
Takie zespoły mają u nas dość kiepsko, bo nie przystają do folkowych festiwali, niezbyt dobrze mają się w grupie zespołów muzyki współczesnej i przepadają w wyścigach na eksperyment, bo za eksperyment ciągle uchodzi uporczywe wpatrywanie się w monitor laptopa... Wiem coś o tym i cieszę się, że można robić coś poza określoną sceną i robić tak doskonałe rzeczy! Oczywiście w Austrii, Szwajcarii i Niemczech jest nieco inaczej, bo i więcej jest tam wyrobionych słuchaczy szukających czegoś prawdziwie autentycznego i poza pop-obiego-wciskaczem :-)
Na szczęście nie jesteśmy już zamknięci w jedynie słusznej klatce realnego socjalizmu i możemy obserwować i kosztować muzyki Quadrat:sch z pierwszej ręki na ich ojczystej ziemi lub z płyt... Jakie to piękne uczucie, że są artystyczne przedsięwziecia, które nijak się mają do koncepcji stu zespołów na jeden festiwalowy wieczór... 
O źródłach nowej muzyki/praktyki i nowych instrumentach (m.innymi o instrumentach z kamieni i bloków skalnych) napisałem na zaproszenie Krakowskiego Biura Festiwalowego do materiałów towarzyszących Festiwalowi Muzyki Filmowej... tekst pt. Biomuzyka znajdziecie na http://www.fmf.fm/pl/8/416/462/eko-teksty 

Sunday, September 01, 2013

la biennale di Venezia 55. Esposizione Internazionale d'Arte


Już lekko opadł z nas pył podróżny i wracamy do roboty, ale podróż do Wenecji, Triestu, Lubljany i Esztergomu była bardzo udana i pełna inspiracji. Z tym powrotem do roboty, to taki sobie żarcik, bo właściwie byliśmy w pracy i to czasem po 10 godzin dziennie czyli tak jak zwykle... Są już pierwsze wyniki, bo udało się wyedytować sporo plików z zapisem soundwalków w każdym z wymienionych miast jakie odwiedziliśmy i są one warte utrwalenia w formie kolejnych płyt z dźwiękowym zapisem podróży. Do tego mam szereg interesujących tematów etnobotanicznych, które opiszę na www.etnobotanicznie.pl bo zainteresowanie roślinami w kulturze jest całkiem duże i widzę w tym sens. W dużym stopniu, cała nasza podróż dotykała sztuki, tej współczesnej i tej nastarszej, ale też problemu wyborów w kulturze i czasem zadziwiająco mylnych obrazów jakie serwuje nam utarta, popkulturowa i marna dykciana dekoracja klecona przez media wspierane niekompetencją i nonszalancją wielu recenzentów kultury, dawniej i dziś.
Wenecja jest bardzo specyficznym miastem i od pierwszej chwili, gdy tylko wyszliśmy z dworcowego budynku nad kanał, schody i mosty poczuliśmy, że warto się w nim zatopić i szybko pozbyć się stereotypowych ocen i kulturowych kalek. Pierwszym odczuciem była jakaś spokojna siła, taka sama jaką odczuwaliśmy w Benaresie, indyjskim pra-mieście nad Gangesem. Wenecja żyje od półtora tysiąca lat i czuje się to na każdym kroku. Przy dziejach Wenecji i Republiki Weneckiej nawet najbardziej znane kościoły i relikwie są jakieś bardziej umowne, lżejsze i czasowe. Tylko morze jest prawdziwym partnerem dla tego miasta i tylko bezmiar morza/natury przyjmie je kiedyś do siebie. Pierwszy rzut oka na mapę Wenecji ukazał mi piękny obraz ryby skierowanej głową ku brzegowi... na jakiś czas. Uliczki Wenecji swym charakterem i gabarytami eliminują raz na zawsze ruch samochodowy, który wdarł się wprawdzie bardzo blisko, ale tej bariery nie pokona. To wielka ulga chodzić po mieście, które nie jest zaśmiecane przez całą dobę przez ten najgorszy z prymitywnych wynalazków XX wieku. I także pod tym względem Wenecja jest arystokratyczna i jedyna w swoim rodzaju. Kiedy rozpoczęliśmy rejestracje soundwalkowe i mikrofon plus słuchawki dawały nam ten mocny, wyraźny dźwiękowy smak miasta, od zaraz poczułem ulgę. Tak, po kanałach pływają łodzie motorowe... Tak, pod sam główny plac miasta podpływają gigantyczne statki o wysokości 60 m i długości, jak się wydaje, połowy miasta, ale brak samochodów i tak stwarza wyraźnie wyczuwalną przestrzeń wolną od toksyn z jakimi musimy żyć prawie wszędzie i prawie zawsze. Wysokie góry, tundra za kręgiem polarnym i Wenecja...
W Wenecji mieliśmy spotkać się z największą wystawą sztuki współczesnej na świecie, która jest tu organizowana od 1895 roku... Biennale to około 80 miejsc wystawiania setek dzieł, które rozsiane są po całym mieście, ale są dwa główne skupiska pawilonów narodowych i ekspozycji: Giardini i Arsenale. Odwiedzanie pozostałych miejsc daje okazję na zobaczenie poza sztuką także budynków, starych mieszkań i wewnętrznych ogrodów jakie w innej sytuacji nie moglibyśmy oglądać. To duża atrakcja i czasem rekompensata za kiepskie dzieła i słabawe ekspozycje. Pomiędzy punktami Biennale trafia się ślad jaki pozostawił Claudio Monteverdi lub Antonio Vivaldi, który pracował w Wenecji jako nauczyciel muzyki w jednym z "konserwatoriów" czyli weneckich sierocińców, gdzie jako metodę wychowawczą stosowano naukę wszelkich umiejętności związanych z muzyką. Główne place, most i kościoły warto omijać z daleka, bo i tak zobaczymy je zbyt wiele razy mimo uników.
Na zobaczenie większości z ekspozycji i dzieł wystawionych zgodnie z zamysłem kuratora Biennale nie wystarczą dwa, ani nawet trzy dni i jest to stresujące. Tym bardziej, że szybko odkrywa się jak bardzo mylne, słabe i zwyczajnie nieprawdziwe są opisy polskich recenzentów. Jeden z nich, publikujący w Polityce postarał się nawet o to aby nie podać właściwych cen biletów, nie mówiąc o tym, że jak to zwykle w budyniowie przecenił obecność Polaków i nie zrozumiał (ale nie omieszkał zlekceważyć) pracy kuratora Biennale - Massimiliano Gioni. Nie odwiedził ekspozycji nagrodzonej (bo jeszcze nie była nagrodzona i nie miał cynku...), ale musiał wspomnieć, że od 20 lat odwiedza Biennale. I po co? Megalomania w twierdzeniu o znaczącej obecności polskich artystów jest smutna. Może lepiej byłoby opisać jak obecni byli artyści ze Słowenii, Tajwanu i Azji Centralnej... jak Chiny Ludowe wykupują Afrykę nawet na Biennale i jak artyści chińscy tworzą ważną sztukę bez zezwolenia Komitetu Centralnego...albo co pokazano w Pawilonie Wielkie Brytanii. Może warto byłoby zauważyć, że na Biennale wystawiono prace artystów lub ludzi nie mających na celu tworzenia tzw. sztuki, którzy w swoich czasach zostali pominięci przez promotorów sztuki, galerie i rynek sztuki, mimo, że ich prace są intrygujące i zaskakująco dobre, a nawet genialne. Kiedy chcieliśmy poczuć wspaniałą obecność polskich artystów i popławić się w soundartowej instalacji na dwa dzwony i przetworniki... zastaliśmy kartkę, że instalacja jest wyłączona. Była tak dobra, że musiano ją wyłączyć? Zmowa, zmowa... a poważnie to kuratorowi naszego pawilonu zlałbym dupę analogowo...i we dwa kije, nie dzwony.
Wieczorna Wenecja z tłumem ludzi na placach i przy stolikach restauracji, barów i kawiarni... rano zaskakiwała nas przemianą za sprawą znikających przed brzaskiem miejsc miłych spotkań, rozmów, doskonałego jedzenia i turystów, którzy przybyli tu na kilka godzin lub jedną noc. W labiryncie uliczek obserwowały nas setki intrygujących masek i przedmiotów, które tylko z trudem zaliczyć by można do niewinnych pamiątek z turystycznej eskapady... jak ta kolorwa przepaska biodrowa z napisem FUCK THE WAR.  Z setek kolorowych masek wybraliśmy całkiem białe, bo tylko one mogą ciągle się zmieniać i przybierać wszelkie formy jakie przynosi wyobraźnia. Certyfikat załączony do masek potwierdzał, że weneckie maski nie są jedynie maskami... No i dotykamy tu dziwnej zdolności Wenecji do stwarzania silnego poczucia wejścia w kręcony właśnie film... O nierealności i wciągającej magii. Ale kiedy rano kupujemy flagę Wenecji i przekonujemy się, że wyprodukowano ją w ... Bangladeszu czar wcale nie znika. To niepokojące uczucie powoduje, że pojedziemy kiedyś do Wenecji raz jeszcze. O Trieście, Ljubljanie i Esztergomie w następnym odcinku... :-)

   

Sunday, August 11, 2013

T.A.M.

2 sierpnia udało się zorganizować długo wyczekiwaną sesję nagraniową z Tomkiem Hołujem. Korzystając z kilku dni pobytu Tomka w Karpatach (TH mieszka na stałe w Sztokholmie) zamknęliśmy się na kilka godzin w górskim domu w okolicach Mszany z całym zestawem instrumentów i sprzętu. Przed rokiem muzykowaliśmy już razem w tym samym miejscu, ale tym razem zabraliśmy nagrywarkę i sprzęt umożliwiający użycie naszych instrumentów silnie modyfikowanych elektronicznie. Zdecydowaliśmy się na pewnego rodzaju minimal :-) a przynajmniej naszą wersję minimalu: Ania zabrała tzw. dużą gitarę (piękny i wyjątkowy elektroakustyczny zwierz!) plus mikrofon do instrumentu, który ma zawsze ze sobą czyli do: głosu. Ja zdecydowałem się wyłącznie na mocno modyfikowane, ale także z opcją akustyczną! - cymbały santur. Tomek tak długo stroił swój zestaw tabli, że dzień przed nagraniami bayan przestał grać...ale na szczęście był mój zestaw tabli, bardzo fachowo "ogarnięty" kiedyś przez Janka Kubka. Moje przeświadczenie o tym, że instrumenty powinny być "na chodzie" niezależnie od tego czy się aktualnie na nich gra czy nie przyniosły ratowniczy skutek. Do tabli dodaliśmy nieco gongów, garnków, blach, czyneli, dzwonków, czukpi (drewniane pałki przecięte wzdłuż do praktyki buddyjskiej medytacji i rytuałów) i kawałków drewna akustycznego.
Tomek Hołuj, kiedyś współzałożyciel grupy Ossian jest czynnym malarzem i grafikiem. Mieszka w Sztokholmie, a ja od dawna ceniłem Go najbardziej i jego wyjściem z Ossian (a później Osjana) mierzyłem koniec mojego zainteresowania muzyką tej formacji. Zdaję sobie sprawę, że dla młodszych fanów Osjana jest całkiem odwrotnie, ale tym gorzej dla nich... :-) Warto może przypomnieć, że przed autorskimi płytami tej grupy Polskie Stowarzyszenie Jazzowe wydało nagranie pt. Księga deszczu (fragmenty) (kompozycja zbiorowa) Zespół Ossjan... które zajmowało jedną stronę LP. Po drugiej stronie tego longplaya znajdowały się nagrania... "zespołu Deep Purple"...! Wydawnictwo PSJ w serii Klub Płytowy PSJ nie było powszechnie dostępne, ale dla zainteresowanych wystarczyło. Nagranie z tej płyty nie ma wiele wspólnego z pierwszą płytą Księga deszczu... ale to jest inna historia. Tomek H. popełnił też muzykę w składzie Stańko/Szczurek/Apostolis/Hołuj wydaną jako LP pt.Lady go... (1984, aktualna cena tej płyty w 1984 roku to 250 zł, Księga deszczu z Deep Purple była wcześniej i kosztowała 65 zł...). Długi czas Tomek nie grał i malował swoje piękne obrazy w Sztokholmie. W Jego pracowni stał jednak wielki bęben wystrugany niegdyś przez Słomę... i pewnie to on nie pozwalał odejść od muzyki zbyt daleko?
Nasz kontakt był przez wiele lat dość sporadyczny i zawieszony, aż tu nagle...
Decydując się na sposób w jaki chcieliśmy muzykować postawiliśmy wszystko na jedną kartę czyli uznaliśmy, że jedynie autentyczna improwizacja i rejestracja tego co słychać (bez możliwości mieszania ścieżkami w studiu) to jedyna uczciwa droga. Nie chcę w tym miejscu nikogo oceniać ani też przyszywać łatek, ale kiedy widzę i słyszę co pod improwizacją rozumieją różne składy młodych wilków, to litość mnie ogarnia i zażenowanie. Improwizacja jest staranną mieszanką odwagi, otwartości, gotowości słuchania innych, odpowiedzialności i uczciwości. Dopiero po tym wymieniałbym wyobraźnię, umiejętności techniczne i intelektualne wybory. Bez odwagi... i uczciwości wszystkie te elementy można o kant d... rozbić.
Wiejski dom, piec lampowy, mały mikser, trochę przetworników, mikrofon bez statywu, brak kolumn głośnikowych i nie nagłośnienie instrumentów perkusyjnych... wspaniały chleb i ser, doskonały makaron z pomidorami i paprykami, zielona herbata... Wsparcie ze strony Ewy... sąsiad, który zgodził się zrezygnować na ten wieczór z cięcia piłą tarczową :-) ciepło, jabłka w ogrodzie, świerszcze i pasikoniki, które nie zgodziły się zrezygnować tego wieczoru ze swoich sesji... :-)
Trzy godziny nagrań. Teraz mamy już wyedytowane 7 długich (za długich?!) fragmentów stanowiących osobne całości, osobne energetyczne muzyczne istności, muzyka to magia jakiej nikt nie zna całkiem dobrze, dotykamy jej tylko. Teraz wielkie stoły mikserskie i decydowanie z innymi, innymi zaufanymi, co było muzyką, a co jedynie stwarzaniem warunków, sposobności, miejsca?
Usłyszymy, zobaczymy. Piękna sesja i taka bez oczekiwań. Taka będzie płyta... już wiem, że piękna i czuję, że bez oczekiwań. Nie nazwiemy się Wielkim Improwizatorami, nazwaliśmy się tak jak nas rodzice nazwali T(Tomek).A(nna).M(arek). Nie oryginalnie, nie światowo, bo już dość oryginalności i światowości. Mamy tego po dziurki w nosie, niech Improwizatorzy zdobywają ułudę. Tomek napisał do mnie: przy następnym spotkaniu będziemy mniej grali, bo chcemy z Wami pobyć i porozmawiać... Tak, kiedyś nawet muzyka przestanie być aż tak ważna.

Sunday, June 16, 2013

Antonisz czyli nonkameryzm socrealistyczny!

Zachwyciły mnie po raz kolejny prace, wyobraźnia i talent Juliana Józefa Antoniszczaka (Antonisza), a to przy okazji doskonałej wystawy w Muzeum Narodowym w Krakowie. Brawa dla kuratorki Joanny Kordjak-Piotrowskiej i Rodziny Artysty oraz instytucji, które pomogły wystawę zorganizować. Poza filmami non-camerowymi, które rzecz jasna są najlepiej znane, wielką satysfakcję miałem z zobaczenia dokumentacji i wszelkich materiałów jakie Antonisz wytwarzał w sposób niezwykle obfity. Teczki, notatki, rysunki, bruliony, pomysłowniki i wykresy są dla mnie bardzo interesujące i bliskie. Od lat w podobny sposób pracuję nad muzyką i innymi pomysłami.
Ten sposób pracy uważam za twórczy i dla mnie niezbędny. A o pracy nad muzyką warto tu wspomnieć, bo Antonisz mógłby być patronem wielu młodych kompozytorów ślęczących nad laptopami. Może - gdyby był ich patronem - uświadomili by sobie, że pracują na znormalizowanych programach (jakby bardzo ich nie modyfikowali) i warto poszukać swojej drogi i techniki muzycznej? Tak jak szukał swojej drogi w muzyce Ryszard Antoniszczak, brat Juliana i podpora słynnego (na offie) Zdroju Jana. Jest jednak progres made in Antonisz w postaci zespołu Małe Instrumenty , który jak to zręcznie pan Jan Topolski określił: nagrał album ze swoimi aranżacjami utworów reżysera. Ale to inna bajka, na inny wpis o problemie jak można zaaranżować czyjeś kolaże :-) ale rozumiem, że medialnie powołanie się na Antonisza było doskonałym pociągnięciem. Ale może się czepiam (a miałem z tym skończyć!) i faktycznie MI nagrali coś co Antonisz nazwał w swoim manifeście (w mojej aranżacji): Co słyszymy po otrzymaniu w mordę?
Obaj bracia Antoniszczakowie wychowali się w Nowym Sączu, ale przed losem miejscowych dziwaków (Nowy Sącz jest prowincjonalnym miasteczkiem, w którym strategie wykluczania zaczynają się od "bycia dziwakiem", a kończą wyjazdem lub zgonem z udręczenia), uratowali ich rodzice, którzy malownicze osiedle Stara Kolonia pełne hodowców gołębi porzucili dla pełnego gołębi Krakowa. Tu gołębie i tam gołębie, ale jakby jednak inaczej? To całkiem dobry układ: odwiedzać dziadka i jego pracownię w robotniczej dzielnicy Nowego Sącza, a studiować i żyć w Krakowie. Antonisz studiował na ASP i był tam tzw. postacią barwną. W roku 1960 jako student napisał: zaczynam dziś lansować nowy styl w sztuce. Połączenie pożytku ze sztuką. Techniko-mechaniko-maszyno-radio-tele-elktronizm. Zostanie barwną postacią na ASP w Krakowie nie jest chyba jakoś specjalnie trudne, bo ciąży nad tą Uczelnią kunszt Jana Matejki... ale zawsze to jakaś rekomendacja. Obrazy z gnijącymi rybami, pojazdy ze spawanych starych rowerów i ukucie pojęcia maszynizm zwiastowały kogoś niebanalnego.
Wystawie towarzyszy (bo wystawa jeszcze trwa, ale dzisiaj ma swój koniec) świetny katalog, na który złożyli się: Zachęta NGS w Warszawie, Muzeum Narodowe w Krakowie, Filmoteka Narodowa. Cenne w Katalogu są wszystkie teksty, ale ja stawiam na teksty Sabiny Antoniszczak (!), Malwiny Antoniszczak (!) i Marty Miś. Warstwa ikonograficzna Katalogu jest rewelacyjna, więc całość za 100 złotych warto kupić! Udało mi się wyłudzić także wielki plakat Wystawy, wyłudzić, bo MN w Krakowie jest cudowne i wali na kolana MOCAK w Krakowie, ale w jednym z nim przegrywa: księgarnia i kasy są chyba w MN (mentalnie) jeszcze z czasów Jana Matejski! Wszystko jednak dla sztuki i humoru Antonisza warto było znieść, bo pewnie znowu z 20 lat nic o Nim nie usłyszymy... chyba, że kolejne aranżacje (?!) dźwięków zapisanych poprzez dziarganie gwoździem na taśmie filmowej. Pewnie doczekam się też: Antonisz symfonicznie!?
Najważniejszym dla mnie elementem wystawy w MN w Krakowie jest/było zebranie i pokazanie tych wszystkich cudownych maszyn/aparatów/urządzeń: sonograf / chropograf / dźwiękownica żyletkowa / pantograph-animograph ... same te urządzenia są sztuką - kreacją i doskonale ilustrują zdanie Antonisza: technika jest dla mnie rodzajem sztuki. Antonisz i Jego dorobek zasługuje na badanie i rozwijanie w postaci stałego ośrodka i muzeum w Krakowie. To byłby doskonały ruch i wielkie pole do popisu dla badaczy i artystów. Takie żyjące i rozwijające idee Antonisza Muzeum byłoby znacznie bardziej inspirujące niż Centrum Techniki Kopernik... Ja zgłaszam się na kuratora ds mało znanego wątku pracy Antonisza z roślinami. Tak, tak... Antonisz zajmował się także specyficzną ścieżką etnobotaniczną i pisał: Na początku świata były jedynie rośliny. Potem dopiero pojawił się człowiek, stworzony przez rośliny, po to tylko, by wdychał nadmiar tlenu i wydychał dwutelenek węgla, wdychany przez rośliny. /... / Człowiek jest tylko narzędziem w rękach roślin. /... / Rośliny są starą, sprytną, karmiącą się światłem słonecznym cywilizacją fotonową. /... / Mają doskonale zorganizowaną sieć biołączności. /... / ... a jest u Antonisza sporo jeszcze bardziej intrygujących myśli! :-)
Pozostaje wspaniałą zagadką sztuki w budyniowie, dlaczego w tamtych, trudnych czasach naszej izolacji  powstawały idee, urządzenia i dzieła o światowym zasięgu (mam tu na myśli poza technikami non-camerowymi Antonisza także polską sztukę video z tamtych lat), a teraz toniemy w "aranżacjach", "pastiszach", "działaniach promocyjnych" i nostalgicznym odgrywaniu Avant Gardy?

P.S. Na focie Bogdana Kiwaka emanacja naszych aranżacji utworów Jana Sebastiana Bacha. Swoją drogą jestem też ciekawy kiedy w budyniowie odkryją naszą zaawansowaną technikę non-camerową, którą nazwaliśmy (my: Kiwak / Nacher / Styczyński ) fotografią organiczną?

Sunday, June 09, 2013

Długi dystans

Czas podróży zbliża się do kulminacji czerwcowej... za nami Lublin, Olsztyn, Białystok, Śląsk i Poznań, a przed nami: Wielka Brytania / Paryż / Szwajcaria (A. na swoich zawodowych konferencjach) i mój warsztat etnobotaniczny w Pieninach i Zamagurzu na Słowacji. Warsztat przygotowuję od miesiąca i powoli domykam listę, bo jak zwykle są zapominalscy i tacy, do których informacja dotarła w ostatniej chwili. Etnobotanika w terenie jest bardzo wciągająca i już cieszę się na odwiedziny kilku roślin i bardzo ciekawych miejsc w ulubionych górach. Tym razem jeszcze pogłębimy moją metodę pracy z roślinami, bo poza "odwiedzinami" i rysowaniem zgodził się pomóc w tym Bogdan Kiwak i zmierzymy się z etnobotanicznymi camera obscura!

Wczoraj siedziałem 9 godzin na krakowskich Błoniach przy ekspozycji projektów czynnej ochrony przyrody jakie realizujemy w ramach naszej zawodowej działalności i poza grupą przypadkowych osób nie zjawił się nikt ze środowiska tzw. "ekologicznego" w Krakowie. Ludzi interesują medialne akcje i rozrywkowe spotkania plus środowiskowy lans. Coś co ma więcej niż hasłowe nazwanie akcji jest już trudne, nudne i poza zasięgiem. Mimo, że możecie odnieść wrażenie, że w tym momencie gderam i mam za złe... to nie, to jedynie zwykłe nazwanie spraw, a piszę to z jakimś radosnym uczuciem spełnienia. Nie musi się nikt ważnymi dla mnie sprawami przejmować i nie szukam wcale współpracowników poza tymi, którzy już są. Prawdziwe i ważne sprawy dzieją się na całkiem innych zasadach, w całkiem innych warunkach, a ich znaczenie i finalne oddziaływanie przekracza całkowicie popkulturowe wyobrażenia. To jak z anegdotycznym komentarzem do zdania naszego dobrego znajomego, który jest malarzem. Powiedział nam, że On czuje się dobrze jako plastyk, a i świat plastyki czuje się dobrze z Nim. Mój komentarz: ze mną świat plastyki też czuje się znakomicie, a wystarczyło, że nie usiłuję malować. Bo najważniejsze abyśmy zdrowi byli...

Widzimy jakieś wzmożone zainteresowanie naszymi płytami i toczy się powoli sprawa nowego udostępnienie naszej pierwszej książki - Ucho jaka. Muzyczne podróże od Katmandu do Santa Fe z 2003 r. Chcielibyśmy przy okazji wznowienia naszej płyty (a pierwotnie kasety magnetofonowej z 1994 roku!) z nagraniami terenowymi z Nepalu i Indii (płyta CD towarzyszyła książce, a były na niej pionierskie w Polsce field recordings z tamtych stron) umożliwić dostęp do Ucha... i prawdopodobnie będzie to ebookowa wersja za rozsądną cenę. Wydaje się, że warto aby czarna dziura budyniowa nie pochłonęła bez reszty książki, która stała się dla wielu ludzi źródłem wiedzy o ideach, miejscach sieciowych i miejscach w realu, o których 10 lat temu nie było wiadomo zbyt wiele. Niejedna informacja z Ucha... była inspiracją, a czasem fundamentem powstania nowych projektów artystycznych albo zmiany zainteresowań muzycznych. Wiele mi opowiedziano na ten temat, ale jak zwykle chlupnęło w budyniu raz czy dwa, poszły bańki i jedna zmarszczka na tężejącej skorupie i po sprawie. Nie godzę się z budyniowymi strategiami i planujemy plasnąć pdf-em :-)

15 lipca zagramy specjalnie opracowany program do rewelacyjnego filmu F. Langa pt. Zmęczona śmierć. To świetna okazja aby trochę popracować nad muzyką i wyjąć kilka instrumentów "z szafy"... a do tego zagramy drugi już raz w cyklu letnich imprez organizowanych przez Teatr Słowackiego w Krakowie. Tomek Czermiński zaprojektował udany poster i z przyjemnością pokazuję ten projekt nad wpisem.

Z mojej perspektywy najważniejszy jest długi dystans. Nowe możliwości (także techniczne) cały czas się otwierają i szkoda czasu na łapanie bieżących fantasmagorii kolejnych koterii. Niby to "oczywista oczywistość" :-) ale ilu ludzi naprawdę to rozumie?


Monday, May 20, 2013

Cuda, cuda czyli Glenn Branca w Lublinie!

W drodze do Olsztyna odwiedziliśmy Lublin (!) z okazji kolejnej tury wykładów A. na tamtejszym Uniwersytecie. Wieczorem w Lublinie spacer na starówkę jest nieomal obowiązkowy i z przyjemnością poszliśmy "z prądem". W czasie naszej zwyczajowej rundki wokół placu i wyszukiwania pretekstu aby delektować się kolejną kawą lub herbatą... do naszych uszu dobiegła znajoma nuta i nasza czujność wzrosła natychmiast. Dźwięki prowadziły nas w zaułek z odrapaną bramą i gorączkowo szukaliśmy możliwego źródła ekscytującego dźwiękowego fluidu, tłumacząc sobie, że to zapewne tzw. "muzyka teatralna". W bramie zobaczyliśmy plakat z dużym napisem KODY Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej i wszystko było jasne, ale jeszcze nie wierzyliśmy, że za chwilę znajdziemy się na koncercie Glenn Branca Ensemble! A jednak! Na scenie stało siedmioro muzyków i dyrygent - Glenn Branca. Bateria gitarowa złożona z sześciorga osób plus fenomenalna Libby Fab na perkusji (!), od pierwszych sekund wbiła nas w koncertowe foteliki. Branca zapowiadał (lub nie zapowiadał) kolejne utwory, a każdy był znakomity i doskonale zagrany. Gitarzystka (prawdopodobnie Reg Bloor), wspomniana perkusistka oraz basista Greg McMullen pozostaną moimi faworytami. Partytury wspomagane żywą gestykulacją dyrygenta nie zdołały ukryć indywidualnych zainteresowań poszczególnych muzyków i nie obyło się bez żartobliwej sekwencji grania zębami na gitarze i skoków, ale szybko wszystko wracało do zdyscyplinowanej i znakomitej formy. Miejscami mocne gitary grane nakładającymi się ( 6 gitar!) sekwencjami wzbudzały lamentacyjny śpiew, a czasem wzniecały energetyczne pomuchy, które miło poruszały nogawkami spodni... :-) Jeden z utworów wg. słów dyrygenta był premierowy i to miło, że mogliśmy tej premiery wysłuchać w Lublinie. Organizatorów warto pochwalić za znakomite nagłośnienie, bo nawet taka orkiestra jak GBE z USA nie zabrzmiała by dobrze na dwóch "budkach dla szpaków" czyli zestawie znakomitych (jak zapewnia każdy tzw. akustyk) głośników umieszczonych na czarnych rurkach podpartych składanymi drutami, jakie często zastajemy w salach koncertowych. Nie jestem złośliwy - GBE brzmiałby jak dwa szpaki i tylko szkoda czasem tak straconych szans na obcowanie z czymś ciekawym. Bardzo interesujące było to, że gitarzyści zostali pozbawieni swoich zabawek w postaci "kostek" do sterowania przetwornikami dźwięku i było widać jak im tego brakuje. Deptali po scenie i wykonywali ten taniec gitarzystów bez możliwości włączenia fuzza, delaya czy wah-wah... To chyba musi być straszne dla gitarzystów? Gitarki miały wzmocnienie jak za dawnych starych lat i wszyscy grali na tych samych warunkach bez możliwości efektownego włączenia najnowszej generacji czegoś tam. GB wiedział co robi i wszystko zagrało jak Jego muzyka, a nie jak przegląd nowinek technicznych. Pośród wielu określeń na muzykę jaką zajmuje się Glenn Branca najbardziej trafnym jest dla mnie: minimal, a najbardziej dziwnym wydaje mi się post-punk, ale pewnie się nie znam. Szlachetność formy, energetyczność i doskonałe wykonanie powodują, że koncert GBE w Lublinie przebił nawet bardzo ciekawy projekt z Berlina z udziałem Biosphere jaki słuchaliśmy w styczniu tego roku!

Na drugi dzień dotarliśmy do Olsztyna... i zagraliśmy w Planetarium koncert, który nazwaliśmy Drum Time ze względu na wizualizacje oparte o rysunki z samskich bębnów obrzędowych plus wzorowane na nich grafiki wykonane specjalnie dla ilustrowania rozdziałów naszej książki Vaggi Varri. W tundrze Samów. Grafiki zamienione na białe obrazy na czarnym tle nieba pełnego gwiazd robiły wrażenie. Nagłośnienie Planetarium było dość specyficzne (głośniki umieszczone są wokół kopuły) i trudno było się nam w tym odnaleźć, ale muzyka miała być podporządkowana obrazom i tak było. Minimalizm i długie sekwencje powtarzanych układów dźwięków wypłoszyły z sali przypadkowych poszukiwaczy atrakcji Nocy Muzeów, ale i tak byliśmy zaskoczeni zainteresowaniem i wytrwałością słuchaczy. Po koncercie jeszcze gadaliśmy ze słuchaczami i starymi znajomymi! Dostaliśmy nawet świetną domową szarlotkę, co okazało się ratujące podczas śniadania. W pobliżu Planetarium i naszego hotelu mijaliśmy małe jeziorko pełne żab zielonych. To wodne płazy, które mają fantastyczne i donośne głosy! Ich śpiew (a śpiewaków było kilkadzisiąt!) oraz solowe występy oczarowały nas całkowicie. Żaby grały przez całą noc, ale także podczas śniadania. Minimalizm czy post-punk?

W stawie zastaliśmy także bardzo intrygujące rośliny - osoki aleosowate, ale o tym napisałem już na www.etnobotanicznie.pl

Sunday, May 05, 2013

DRUM TIME

Choroba ojca i wiele zobowiązań wiążących się z wyjazdami daje efekt w postaci marzeń o totalnym domatorstwie, nie wychodzeniu z mieszkania przez dwa tygodnie i unikaniu wszelkich kontaktów z szeroko pojętym elementem ludzkim. Niestety, prawo karmy działa bezlitośnie i pokazuje, że aby osiągnąć tego rodzaju ukojenie należy nie ulegać namowom, kuszeniu i przywiązaniu do dóbr materialnych... :-) To trudne. Inną stroną tak bogatego programu życiowego i wymuszonego artystycznego nomadyzmu transhumancyjnego jest bogactwo inspiracji, obserwacji, emocji i pomysłów jakich nie daje siedzenie w domu. Zastanawiam się od kilku dni nad źródłami inspiracji (lub innego źródła?) do tworzenia muzyki. Ja sam wiem dokładnie z jakiego źródła i kiedy pojawia się gotowa pula brzmień i dźwięków, czasem nawet także instrumentów, ale obserwuję (chcąc czy nie bardzo chcąc... :-)  ) wielu muzyków i nadziwić się nie mogę ich stylowi pracy. Te różnice napawają otuchą, bo ilość muzyków, zespołów, projektów muzycznych i innych zjawisk grających koncerty i nagrywających jest oszałamiająca, ale wygląda na to, że nawet gdyby wielokrotnie przekraczała liczbę ludności świata, to i tak będzie w jakiejś części budzić ciekawość i zaskakiwać. Bo ciągle trafiają się ludzie budzący ciekawość i zaskakujący nas niemal każdego dnia. Warto byłoby jeszcze nauczyć się wzajemnego okazywania zainteresowania i będzie super! Temu, jak sądzę prawidłowemu stanowi rzeczy, przeszkadza trochę uzurpacja i romantyczne modele artysty przewodnika, artysty czempiona, artysty nad artystami, artysty znającego-kogo-trzeba, artysty mającego-wujka-w-ministerstwie, a nade wszystko artysty mającego wejścia-w-telewizji. Ci są najgorsi.  Zbierają się przy stole i gadają do kamery artystyczną nowo-mową o bardzo-ważnych (a lepiej: ważkich!) sprawach. Zauważyłem, że radio w budyniowie nie wierzy już w siebie i swój specyficzny czar "eteru" i zaczyna naśladować telewizję. Nie ma już informacji i muzyki w radiu, a zastępuje je parada skeczy roześmianych redaktorów, którzy błaznują ile się tylko da. Błazenada na chwilę ustaje tylko przy relacjach z Watykanu i innych wiadomościach kościelnych, albo ważkich wypowiedziach muzyków zespołu Mysłowice bez pana Rojka. Z Rojkiem była to podobno kapela psychodeliczna ale nie tak demokratyczna jak teraz. Ten bardzo interesujący pogląd lansuje coś co udaje dawną Trójkę i tylko trudno mi się zorientować czy jest to błazenada czy doniesienie z serii watykańskich prawd objawionych, podobne do tego, że komisja lekarzy potwierdziła cud. Ale właściwie nie ma się co dziwić, bo wiele komisji lekarskich dokonywało cudów aby możliwie wszyscy rolnicy w budyniowie poza zniżką w płaceniu ubezpieczenia miało jeszcze renty. Tylu ciężko pracujących rolników tak poważnie chorych, obrabiających jednocześnie ojczystą ziemię i kładących flizy w Norwegii i Austrii to przecież cud! A skoro cuda istnieją pośród tzw. rolników i tzw. lekarzy, to ... wiadomo!
Wczoraj jeszcze siedzieliśmy w domu Gosi na Sopatowcu i słuchaliśmy burz nadchodzących z wielu kierunków, a dzisiaj wreszcie chwila w domu... jutro nowa podróż, pod koniec tygodnia warsztat w Teatrze Łaźnia Nowa w Nowej Hucie w ramach bardzo ładnie zatytułowanej akcji: Tymczasowa Strefa Przetrwania - Inny Świat. Oczywiste odniesienie do teorii Hakima Beya (Tymczasowe Strefy Autonomiczne) zmodyfikowano tu do kwestii przetrwania. Niestety, chyba tak to należy dzisiaj rozumieć, bo autonomiczni i tak już jesteśmy do bólu.
Pierwszy z naszych majowych eventów to warsztat etnobotaniczno-ogrodniczo-partyzancki 10.05.2013, a po nim - 12.05.2013 koncert Karpat Magicznych. Zagramy nowe rzeczy: Noise to Silence z wizualną pomocą Wobixa. Przygotowujemy także inny interesujący koncert i wizualizacje do Olsztyna. Mamy tam grać 18.05.2013 w ramach organizowanej przez BWA i Planetarium akcji nocnego zwiedzania przybytków muzealnych. Udało się zgromadzić grafiki z bębnów samskich goabdes i trochę ikonografii samskiej i kilka osób stara się zrealizować wizję pokazania ich na tle nieba. Najbardziej cieszę się z tego, że dzięki nowej technologii będzie można pokazać płaskie grafiki z membran bębnów w układzie przestrzennym czyli tak jak były kiedyś odczytywane. Nie ma pewności, że merytorycznie interesujące założenie będzie także interesujące wizualnie, ale warto pracować nad tym projektem nazwanym DRUM TIME. Nazwę zapożyczyłem z samskiego wydawnictwa na temat ich liturgicznych bębnów o wielu innych zastosowaniach (m.innymi jako pra-GPS) pt.: Drum - Time. The drums and religion of the Sami.  
Końcówka kwietnia nie specjalnie była dla mnie budująca i doskonale ilustruje ją meteorologiczne powiedzenie: kwiecień plecień... bo złożył się na nią występ na UJ na temat kultury Samów (w kontekście naszej książki), a przybyło nas posłuchać aż 5 osób (poza nami, ale licząc organizatora i jedną naszą dobrą znajomą), miły wieczór w Tajnych Kompletach we Wrocławiu i dość marny odbiór mojej wersji etnobotaniki przez joginów zebranych na Sopatowcu. Miłym akcentem kwietniowym było sprawne opracowanie i wyprodukowanie płyty koncertowej pt. Reindeer Luck (WFR042), a teraz czekamy na recenzje i już się cieszę na niektóre... bo łatwo je przewidzieć. Tak więc, biorę się do roboty! Sława i pieniądze czekają...
Na focie z połowy kwietnia 2013 roku... A. w Pieninach, Słowacja.

Sunday, April 07, 2013

TRANSHUMANCJA

Powinienem i ten wpis rozpocząć od frazy: tak wiele się dzieje... ale to jest stały element naszego stylu życia jaki od lat zgodnie realizujemy z A. w projektach muzycznych, wędrówkach i tzw. życiu prywatnym. To styl podobny do zasad tzw. nomadycznego pasterstwa transhumancyjnego czyli opartego o długie wędrówki, ale ze stałymi punktami, do których powraca się z drogi co jakiś czas. Zatem, nomadyzm transhumancyjny i samskie reindeer luck (pisałem o tym w plaśnięciu, ale przypominam, że jest to tradycyjne określenie Samów na styl życia polegający na upartym realizowanie swej własnej ścieżki, który nie przynosi bogactwa i wielkiej sławy, ale daje realne oparcie życiowe i otwiera wiele niedostępnych drzwi) to wyznaczniki tego co staramy się robić.

Rezultatem takiego podejścia do naszego zajmowania się muzyką jest obecność w oczekiwanej od lat książce (i towarzyszącej jej muzyce) na temat yodellingu - prastarej techniki głosowej. Książka nosi tytuł: Yodel in HIFI From Kitsch Folk to Contemporary Electronica. U nas jodłowanie jest tematem żarcików i w sferze popularnej wyświetla się na to hasło obrazek facetów w kapelusikach z piórkiem, którzy ozdabiają jodłowaniem skoczne melodyjki grane na akordeonie. Do tego najczęściej jodłujący faceci i panie w naszym obrazku... grają dla ekipy w brunatnych koszulach mówiących po niemiecku i raz po raz zamawiając piwo... i trudno się dziwić, że yodelling nie ma u nas dobrego ( czyli właściwego) odbioru. Yodelling jest jednak interesującą, archaiczną techniką wokalną, której centra daleko wykraczają poza Alpy i sięgają gór Nowej Gwinei, a jeden z najstarszych obszarów narodzin tej praktyki głosowej przypisywany jest Karpatom. Pisałem na ten temat w Glissando (numer tematyczny - Szwajcaria), rozmawialiśmy o tym wiele w Bernie u naszych przyjaciół, a teraz jest książka Barta Plantengi wydana w USA. To książka dla wiedzy o technice jodłowania przełomowa (a Bart zalicza w jej poczet najwyraźniej niektóre formy joiku i technik azjatyckich) i jesteśmy w trakcie ustalania jej odbiorców w Polsce. Ustalamy to my, gdyż w książce Bart umieścił rozmowę z A. i dodał wokalny utwór (zatytułowany Artemisia Absinthum) nagrany podczas pamiętnej sesji w zaimprowizowanym, górskim studiu w ośrodku Sopatowiec w Karpatach w 2008 roku. W rejestracji tego niezwykłego utworu brał udział Andrzej Widota (elektronika), a rejestrowali go niezależnie Piotr Pietrzak (NS Studio) oraz Mirek Badura. Powstała w tym czasie nasza płyta (Nacher/Styczyński/Arn/ Widota) - Acousmatic Psychogeography, ale nagranie dla Barta przygotowaliśmy osobno i nie zostało opublikowane wraz z innymi utworami. Jest interesujące, że moment nagrywania tego utworu został uchwycony i wielokrotnie wykorzystany przez Waldka Czechowskiego, ktory kręcił w czasie sesji dokument z okazji naszego 10-lecia (2008 rok!). Film jest cały czas dostępny na DVD pt. Carpathians TV - Sopatowiec Session w serii World Flag Records (WFR 021/2008), stale można go zamawiać w Serpent.pl i dostać po naszych koncertach. Plik audio z "Absyntem..." czekał blisko 5 lat! Doczekał się umieszczenia w doskonałej książce i zestawie przykładow muzycznych tuż obok Meredith Monk... Praca, cierpliwość i prawdziwe (a nie jedynie biznesowe czy medialne) kontakty zaowocowały wielorako, ale zgodnie z praktyką reindeer luck musieliśmy czekać bardzo cierpliwie na namacalne rezultaty. Zainteresowanych książką odsyłam do dwóch wpisów na naszej www.magiccarpathians.com

Do nieco innego kalibru, ale jednak... efektów wspomnianego stylu życia muszę zaliczyć odnotowanie dzisiaj 1001 fana, a raczej fanki naszego fp na fejsie. Wiem, że Bajer Full i Patrycja Markowska ma pewnie znacznie więcej, a Awaria Peszek dostała już w pakiecie wstępnym ze sto tysięcy... ale jakoś nie specjalnie zazdroszczę, a naszych przyjaciół bardzo cenię!

Tym bardziej z radością organizujemy w najbliższy czwartek - 11.04.2013 r. Psychedeliczne powitanie wiosny w Magazynie Kultury wraz z Ulrichem Roisem i Garekiem Drussem. Goście z Wiednia i Seattle plus my (pod szyldem Noise to Silence) zagramy muzykę określaną jako: folkowa psychedelia / droniczne alterharmonie / organiczne środowiska brzmieniowe i sedymentacje dźwiękowe... tak malowniczo określa się ducha wolnej, w specyficzny sposób (nie jazzowo i nie bluesowo) improwizowanej muzyki, która jest po czasie jazzu i po erze rocka (a tym bardziej po folku) aktualną sferą swobody i innowacji. Rois i Druss grają obecnie gdzieś w Europie w ramach trasy Spring Ceremonies Tour i jesteśmy ciekawi spotkania z Nimi w Krakowie, a także późniejszych, wspólnych koncertów w Austrii?! To taki bonus stylu reindeer luck...

Za dwa tygodnie odwiedzimy Oleśnicę (tam spotkanie z miłośnikami Skandynawii i promocja naszej książki o tundrze i Samach) oraz Lublin i Białystok w ramach projektu jaki realizuje A., a pod sam koniec miesiąca "odrobimy" z nawiązką (bo także zagramy koncert!) naszą nieobecność we Wrocławiu! W Tajnych Kompletach na samym środku wrocławskiego Rynku są wszystkie nasze ostatnie książki i cieszę się, że najstarsza z nich (ma już rok!) : Zielnik podróżny... ciągle znajduje nabywców! Maj zaczynamy na Sopatowcu, a potem dwa spore projekty: koncert i warsztaty w Teatrze Łaźnia Nowa w Nowej Hucie oraz ekscytujący event muzyczny i wizualny w Planetarium w Olsztynie organizowany przez BWA. Zagramy nasze sedymentacje dźwiękowe z Noise to Silence, a wspólnie z ekipą olsztyńską pokażemy czym były rysunki na membranach szamańskich bębnów Samów. Bo były one tradycyjnymi mapami nieba i spełniały rolę GPS... ale też znacznie więcej! Mając takie bębny wie się gdzie warto iść aby mieć reindeer luck!

W (prawie) każdy piątek realizujemy z Gochą Nieciecką audycję w stylu free form radio w krakowskiej Radiofonii. Niestety, trudno powiedzieć ile piątków jeszcze to Radio będzie istniało, więc odsyłam do kilku podcastów jakie uzbierały się dotąd i są dostępne m.innymi z www.etnobotanicznie.pl
Rektorzy, cofając wsparcie dla tego miejsca, ludzi pracujących w Radiofonii i skupionych wokół niej oraz samych odbiorców, wykazali się ignorancją i brakiem wyczucia. Radiofonia zaczyna spełniać rolę miejsca gdzie mają szansę spotkać się bardzo różni ludzie i gdzie zaczynają się bardzo ciekawe zjawiska i projekty. Czyżby poziom zarządzających nauką i szkolnictwem wyższym w perle tychże - Krakowie wymaga, aby dużymi literami napisać zamiast Radiofonia: INNOWACJA, KLASTER...? Bo na taką rolę stworzonej dotąd przestrzeni są w oparciu o Radiofonię szanse, których jakoś nie widzę w wielkich i dotowanych setkami milionów przeszklonych budach z napisem: Jagiellońskie Centrum Innowacyjności jakie mijam tramwajem... Takie sztucznie tworzone niby klastry przypominają mocno niby lofty ... budowane (sic!) w Krakowie w samym centrum miasta. Jedno i drugie jest kosztowną ściemą dla naiwnych.

Na focie Asi z 26 numeru pisma Lodołamacz  - Lodołamacz. Pismo Ludzi Walczących :-) zasłania mnie żuchwa jelenia, paleolityczna grzechotka rytualna, której pierwsza, niewielka brzmieniowa odsłona nastąpi na przygotowywanej do wydania płycie koncertowej: The Magic Carpathians & Tundra... pt. Reindeer Luck :-) O sile i rytualnej mocy żuchwy niech zaświadczy fakt, że sesja fotograficzna udała się jedynie w części gdyż okazało się, że karta w aparacie uległa uszkodzeniu... :-)

Monday, March 25, 2013

Naga Day

Nadchodzi interesujący księżyc czyli tzw. Storm Moon, a w tym samym dniu wypada Naga Day czyli czas, który dobrze jest wykorzystać dla praktyki. Wszystko to około 27 marca. Z mojej perspektywy Naga Day mamy o wiele częściej...

Różne okoliczności uniemożliwiły nam zrealizowanie planu spotkań z zainteresowanymi naszymi książkami i nie dojechaliśmy do Szczecina, Wrocławia i Poznania. Książki jednak dotarły na miejsce i mam nadzieje, że kilka osób zdecydowało się je przeczytać. Będziemy się starali zorganizować spotkania w innych terminach i z pewnością dotrzemy wiosną przynajmniej do Wrocławia.

Dzieje się wiele interesujących spraw i to z rodzaju tych, które wpływają na czas jaki nadejdzie. Należy do nich bardzo konkretna, nie specjalnie rozgadana i rozedrgana, ale miła i interesująca pod wieloma względami, współpraca z Krzyśkiem Joczynem i Dawidem Adrjanczykiem z formacji Tundra (to tylko jedna z Ich emanacji muzycznych). Po pierwsze; jest kilka dobrych do słuchania fragmentów naszego wspólnego koncertu na scenie Magazynu Kultury w Kolanku nr 6 w Krakowie. Powinny one umocnić legendę naszej muzyki jako doskonałej do tripowania ... cokolwiek by to oznaczało :-)
Wszystko jest w fazie uzgodnień, ale w wersji minimalnej część tych nagrań, które dokonali "z sali": Krzysiek, Dawid razem z bardzo obiecującym, młodym dźwiękowcem Mateuszem Sieniawskim... i niezawodnym Zoomem, trafi do chętnych. To mój ulubiony sposób nagrywania koncertów, bo to co słychać potem z płyty czy z sieci jest tym, co słyszała publiczność. Są też inne pomysły, ale zbyt wcześnie by o nich pisać. Z inicjatywy Krzyśka, być może w najnowszym numerze toruńskiego zina Menażeria (Toruński Miesięcznik Kultyralny Menażeria, znajdziecie na FB) ukaże się rozmowa ze mną o starych i nowych czasach, planach i intuicjach.
W tym samym czasie (a "ten sam czas" to nasza specjalność z okresu, gdy nagrywaliśmy po dwie lub trzy płyty rocznie i to w odmiennych stylistykach) uczestniczyliśmy w sesji nagraniowej na płytę (płyty?) Michala Smetanki. Główną sesję nagraniową Michal zorganizował w Kezmarku na Słowacji i te trzy dni wytrwałej pracy i słuchania było ważnym czasem. Poza Michalem, który w sesję wszedł totalnie i z wszystkim co przez ostatnie lata robiliśmy razem, a także wszystkim co jest Jego solową pracą, mieliśmy wielką przyjemność zagrać z trzema muzykami ze Słowacji. To młoda, ale bardzo już uznana ekipa formacji L'udova hudba Stana Balaza z Raslavic: Stano Balaz - skrzypce, gitara elektryczna, gitara basowa, Pet'o Germuska - cymbały (ale jakie!), Miso Germuska - akordeon. Tych trzech gości robiło rzeczy, o których najstarszym "góralom" po naszej stronie Tatr się nie śniło, a jak się przyśniło, to oblewali się zimnym potem ze strachu, że się wyda, że nie mają o takiej muzyce pojęcia. Doskonałe instrumenty, doskonałe rzemiosło i do tego osłuchanie, wszechstronność i otwartość powaliła mnie na kolana. Co innego słuchać takich muzyków na koncertach (co robimy od lat...), a co innego uczestniczyć w sesji nagraniowej, rozmowach, obiadkach...  Zajmujące było też bserwowanie sposobu pracy, uzgadnianie ostatecznych wersji, a potem wspólne słuchanie tego co powoli się z nagrań wyłania... Ej boy! Mój bezpośredni udział w tej sesji jest dość niewielki, ale A. pokazała klasę i zaskoczy wielu... Praca nad nagraniami idzie powoli, ale wiemy, że są w doskonałych rękach i będziemy czekali tyle ile będzie trzeba. O realizatorze dźwięku napiszę jeszcze osobno, ale poczekam do płyt matek z gotowymi nagraniami. To będzie bardzo zaskakująca sesja na jesienną celebrację 15 lat Karpat Magicznych i w pewnym sensie zamknięcie wielkiego kręgu naszych poszukiwań karpackiego ethnocore.
Z drogami po Karpatach na Słowacji wiąże się też zapis naszej trasy - Andy Warhol Tour z 2009 roku. Tomek Rolnik Czermiński, nasz "oprawca" plastyczny i autor new look okładek płyt z World Flag Records pociął go i zlepił cyfrowo i jest to jakiś ślad pracy, jaką kiedyś wykonaliśmy. Znajdziecie go na You Tube. Chodzi o projekt, który przypomina rusińskie korzenie Andy Warhola i objaśnia moją tezę, że w Jego sztuce jest więcej tradycji ze wschodniej Słowacji (przekazanej małemu Andy'emu przez matkę Julię), niż się to powszechnie zauważa. Wytropiłem też ważny wątek ucieczki ojca, a potem matki Andy Warchola, pieszo (!) ze Słowacji przez Polskę, Bogdan Kiwak zbudował - z moją pomocą teoretyczną - artefakt w postaci dziecinnego "wózka Warhola", a nawet pojawiła się specjalna kompozycja dla potrzeb tego projektu, którą stworzył i nagrał Andrzej Widota. Po trasie na Słowacji, podczas której dotarliśmy do wsi Mikova i graliśmy koncerty (Koszyce, Preszow), a Bogdan działał w nurcie street artu :-) , a także pięknym późniejszym ujawnieniu w sali Muzeum -manggha- w Krakowie (m. innymi z Risą Takitą - butoh) zostały blaszane kwiaty Julii Warholowej, wózek, mała płytka ze wspomnianym utworem i filmik... W 2012 roku odbyły się w Krakowie i Rzeszowie dwie wystawy traktujące o słowackich kontekstach Andy Warhola i nic... jak grochem o ścianę?! A może właśnie nie? Może to był odzew ściany?

Wczoraj przeprowadziliśmy rytuały współbrzmień w sali Nowohuckiego Centrum Kultury i nie była to łatwa praca. To był nasz nadliczbowy i bardzo osobisty Naga Day?! Nazwa tego eventu, która nie pochodziła od nas (chyba zaproponowali ją Ela i Andrzej Lisowscy, gospodarze trzeciego dnia Navigator Fest.) okazała się dość ryzykowna. My sami od lat doskonale współbrzmimy, ale współbrzmieć z NCK nie jest łatwo, a nawet zorientowaliśmy się szybko, że jest to niebezpieczne. Współbrzmienie ze specyficzną sferą NCK, na prawach tej sfery, oznaczałby dla nas ciężki uszczerbek na psychice, kalectwo mentalne i powolne osuwanie się w obszar mroku... a współbrzmienie na naszych prawach, to wysiłek, który musieliśmy leczyć 9 godzinnym snem i mogę mieć tylko nadzieję, że uda się zamknąć etap rekonwalescencji wyjściem na wielki szczyt tzw. Niskich Tatr w najbliższy weekend. Niestety, sukcesem w takich sytuacjach jest już samo ujście z życiem i szansa na poskładanie się swoimi sposobami. Rytualna zmiana w tamtym miejscu wymaga znacznie bardziej potężnych mocy i radykalnych środków niż to czym dysponujemy, a do tego nie jest to nasze posłannictwo. Całe zajście z Navigator Fest. ma też inne aspekty i jak to zwykle bywa naszą ochroną była publiczność, doskonała fotograficzka z Redakcji nowohuckiego pisma Lodołamacz, Lisowscy i efekty wcześniejszej konferencji prasowej... a także przestrzeń tundry lekko dotykająca tę dziwną sferę, poprzez naszą książkę Vaggi Varri, która ładnie (a niespodziewanie) zaistniała na scenie. Aby była całkowita jasność: nie mam nic do organizacji Festiwalu, nasze instrumenty zostały przywiezione i odwiezione, umowa podpisana, nagłośnienie pięknie działało... ale to coś jest poważnym kłopotem NCK i w koniecznej i radykalnej zmianie nie pomoże wlepianie p. Andrusa w program, nagradzanie p. Marka Kamińskiego albo wynajmowanie firmy, która oferuje kiepskie pierogi z mikrofali na tacce ze styropianu pokrytej folią... w oprawie jak ze złych wspomnień. Długi czas byliśmy pewni, że to nowohucka stylizacja i stoi za nią przewrotny śmiech dyrektora Łaźni Nowej... albo organizatorów wycieczek śladami PRL-u. Może jednak?

Cieszę się już na Snehovą Jamę i Certovą Skale w drodze na umykającą nam od lat Kralova Holę na Słowacji. To w najbliższy weekend, a po nim: kilka koncertów z Bird People i Garekiem Drussem. Zaczynamy 11.04 w Krakowie na scenie Magazynu Kultury, 17.04 mamy spotkanie z fanami Skandynawii w Oleśnicy!, a 18, 20, 21.04 gramy w Austrii.  Zaplanowany jest też koncert i promocja książki o tundrze w Warszawie: 26.04 w Ukrytym Mieście. Niestety muszę się oderwać od tego wpisu, bo do środy muszę skończyć nową wersję (mocno zmienioną) przewodnika po Starym Sączu... Naga Days?

Saturday, March 02, 2013

Vak days albo żuchwa jelenia.

Nasza nowa książka Vaggi Varri. W tundrze Samów i praca wokół niej, to główny motyw ostatnich dni. W budniowie tzw. media są tak wykoślawione, że każda udana akcja i dotarcie do kilku nowych czytelników wydaje się wyłomem w ścianie obojętności i niekompetencji. Wersja, że panuje jakaś zmowa milczenia lub coś w tym rodzaju, jest bardzo optymistycznym poglądem na naszą rzeczywistość. Tu jest bezmiar grząskiego budyniu złożonego z braku wiedzy i orientacji w świecie, lenistwa i interesowności oraz nawykowych sposobów funkcjonowania wyuczonych na wzór tresury tzw. psów Pawłowa. Tym bardziej cieszy i zastanawia ( a czasem włącza czerwoną lampkę z napisem: uwaga, ostrożnie!) każdy drobny wyłom w tym mało przyjaznym otoczeniu. Wyłom raczej nie pojawia się samoczynnie i pracujemy wytrwale, aby zawartość książki dotarła do właściwych ludzi. Optymizmem napawa spore zainteresowanie podczas oficjalnej promocji zorganizowanej przez Wydawnictwo Alter i Środmiejski Ośrodek Kultury (26.02.2013 - oficjalne narodziny książki!) w Krakowie, obszerne notki na kilku portalach i w Gazecie Górskiej, starania naszych przyjaciół z Redakcji pisma Dzikie Życie i zaproszeniach z Radia Kraków, ale także świetnej i bezcennej otwartości Radiofonii. Robi co trzeba także Serpent.pl i pierwsze hurtownie, które podobno boją się... Ja też się boję takiego kraju, w którym hurtownie boją się, że nie sprzedadzą takiej książki jak Vaggi Varri... Zimny pot oblewa mi plecy! Poza naszą ciężką robotą na kształt książki złożyła się praca kilku osób i to jak książka wygląda to zasługa zdolnej artystki Magdy Konik!
W dwa dni po oficjalnej premierze książki odbył się wieczór celebracji w Magazynie Kultury (28.02.2013r.) i nie mogło się obyć bez muzyki... Zaproszony przez nas duet Tundra z Gdańska i my, już bardziej jako Noise to Silence z doskonałymi wizualizacjami wobixa (dzięki wielkie Jarek!), ale także czytanie wybranych akapitów (dziękujemy za kulturę sceniczną Marceli Bożek z Magazynu Kultury!), rozdawanie martenic specjalnie przygotowanych na ten dzień (kilka godzin przed 1 marca i świętem Baba Marta) przez Bogdana Kiwaka plus torcik (dziękujemy Nataszy!) i doskonała organizacja i sympatyczne przyjęcie w Kolanku nr 6 ... znowu niezrównana Marcela!!! i ekipa wolontariuszy! Osobne dzięki dla władcy nagłośnienia Mateusza Sieniawskiego! ALE to wszystko by nie zadziałało tak dobrze, gdyby nie Ci wszyscy ludzie, którzy przyszli, kupowali książki, prosili o podpisy i najwyraźniej nie uznali swej wieczornej wyprawy za kiepską! Dla mnie jest szczególnie ważne to, że przy profesorach siedzieli studenci, a przy nich trekkerzy, fani muzyki i miłośnicy dobrej wizualizacji, byli też zainteresowani tortem... Tundra okazała się ekipą doskonale osłuchaną i potrafiącą się znaleźć muzycznie nawet w takim przerażającym otoczeniu jak my... kilka znacznie bardziej doświadczonych, a może tylko znacznie bardziej zarozumiałych zespołów, boi się tego jak ognia... :-) dzięki czemu kilka festiwali jest dla nas zamkniętych. Wspólny i w dużej mierze swobodnie kształtowany koncert został zarejestrowany i o ile jakość pozwoli, to pewnie uda się część udostępnić w sieci. To, mam wrażenie, nie ostatni akt współpracy z Dawidem Adrjanczykiem i Krzyśkiem Joczynem / Tundrą?! Jak już tyle słodyczy w tym budyniowie, to muszę wspomnieć o hicie moich medialnych akcji czyli słynnej już w kilku środowiskach żuchwie jelenia! To bardzo intrygujące narzędzie muzyczne lub prosty instrument (?) ma brzmienie specyficznej grzechotki, ale wygląd mocno wpadający w oko i w wyobraźnię. To wszystko bowiem jest wprost z paleolitu... Miałem dużo radości gdy przetestowałem żuchwę jelenia na konferencji prasowej zorganizowanej przez Nowohuckie Centrum Kultury w związku z Navigator Fest. (nasz dzień na tym Festiwalu to niedziela palmowa...! -24.03.2013! od 16.40). Nieomal wszyscy dziennikarze zostali uwiedzeni żuchwą jelenia i wcale się Im nie dziwię... :-) Potem był Magazyn Kultury i opisany już wieczór okraszony solówkami na żuchwie jelenia... a w piątek, w audycji Gochy Niecieckiej w Radiofonii, którą (Radiofonię, nie Gochę!) krakowscy rektorzy postanowili zamknąć, bo podobno dużo kosztuje i nikt jej nie słucha (co jest kompletną bzdurą!), żuchwa wróciła do swej pierwotnej, magicznej funkcji... Wyleniałe gronostaje vs sprężysta żuchwa jelenia! W trzy dni udało mi się żuchwę jelenia przywrócić do obiegu aktualnej kultury i śmiem twierdzić, że nie mogłaby tego sprawić nawet największa gablota w najbardziej zasłużonym muzeum przez kilka tysięcy dni... :-) , co także znacznie więcej kosztuje niż moje skromne eventy. Ale ja nie apeluję o zamykanie muzeów, bo różnorodność jest podstawą zdrowego ekosytemu.
Vak jest Boginią i Patronką muzyków i pisarzy... i kilka najbliższych wyjazdów dla promocji naszej książki polecamy Jej uwadze... Zaczynamy od Wrocławia gdzie w Tajnych Kompletach zjawimy się 14.03.2013, w dwa dni później - 16.03 opowiemy o tundrze i książce w Szczecinie w ramach Nordic Cross Point, a w niedzielę - 17.03, mamy nadzieje spotkać się z zainteresowanymi w Poznaniu w Kluboksięgarni Głośna. Potem będzie wspominany Navigator Fest. w Krakowie, a w kwietniu spotkania w Katowicach i Warszawie. W Warszawie szykujemy także koncert Noise to Silence! Zagramy także koncert z przyjaciółmi z Bird People (Austria) i Garekiem Druss z Seattle... oczywiście w Magazynie Kultury w Krakowie  i oczywiście we czwartek: 11.04.2013r. Ale o tym w następnych relacjach z frontu anty-budyniowego!
Właśnie w sieci pojawiła się wiadomość, że ziemia się trzęsie pod Tatrami... pamiętam jak nas wyśmiewano gdy w czasie kampanii przeciw zalewaniu wodą przedpola wapiennych Pienin (to się nazywa Zespół Zbiorników Retencyjnych...) były obawy o trzęsienia ziemi i nagłe zejście wody Dunajcem... Rektorzy opamiętajcie się, bo nawet ziemia się trzęsie z żałości nad tym co wyprawiacie z Radiofonią! A żuchwa jeszcze czeka na opamiętanie... :-)
Na obrazku mapka z naszej książki, która pokazuje gdzie umiejscowiona jest akcja... :-)
  

Saturday, February 09, 2013

SUBHARCHORD

Nasz coroczny wypad do Berlina na Festiwale: Transmediale 2013 i Fest. for Adventurous Music & Art był i tym razem niezwykle ciekawy i inspirujący. Ciekawy, bo pojechaliśmy do Berlina zaraz po udziale w Festiwalu digital-ia w Szczecinie (o ktorym pisałem wcześniej) i okazało się, że w klubie 13 Muz było całkiem, całkiem przyzwoicie i bodaj ciekawiej niż na Transmediale! Bio-art wydaje się być obiecującym polem doświadczeń i dyskusji i pewnie dlatego digital-ia porwały mnie bardziej?
Transmediale 2013 pod ładnym tytułem BWPWAP (Back When Pluto Was A Planet) to dla mnie, laika i obserwatora: prezentacja prac filmowych z doskonałą muzyką People Like Us, wykład i prezentacja przygotowywanej nowej książki Siegfrieda Zielińskiego (jestem Jego fanem),  wystawa prac graficznych (stare maszyny powielające!) i zabawa systemem poczty pneumatycznej (jako przykładu niezależnych sieci komunikacyjnych i wyczekiwanej alternatywy dla znienawidzonego :-) FB... :-)  ) ... i prezentacja - On the Politics of Blaxploitation-Cinema and Sun Ra's Afrofuturism.
Z tej ostatniej pogadanki okraszonej fragmentami filmów i fotką przedstawiającą rewolwer i czarny penis, jako obrazowego ujęcia lęków bladych twarzy przed legendarną witalnością seksualną i przemocą czarnych obywateli USA... nic właściwie nowego nie winikało. Sądząc po proporcjach penisa i pistoleciku, zdaniem prelegenta lęki białej Ameryki ogniskowały się raczej na witalności seksulanej Innych niż na przemocy, no i co to za odkrycie? Do przemocy garną się widać wszyscy, nawet ci z małymi pistolecikami!? Poza penisami i fascynacją bladego akademika Czarnymi, ujawniono także kilka interesujących kwestii. Szczególnie ciekawy był cytat z Kodwo Eshun opisujący dokonania Sun Ra: Hi's using the Moog to produce a new sonic people. He's using it to produce new astro-black Americans. Kiedy słucham takich wystąpień, to targają mną skrajne uczucia: od ciekawości, akceptacji i pochwały zajmowania się twórczością artystyczną przez tzw. naukę, po irytację i sprzeciw wobec posługiwania się czyjąś sztuką dla przeprowadzania swoich naciąganych tez i tworzenia bytów wydumanych.
Zielinski ze swym legendarnym rzutnikiem na kalki foliowe pokazał książkę - archiwum, w której nie będzie papierowych stron, a zbiór foliowych kalek... Książka będzie bardzo gruba i droga (są już przyjmowane zgłoszenia chętnych), ale byłoby dobrze mieć do jej czytania także stary typ rzutnika. Muszę poszperać na zapleczu mojego biura...
Zieliński i plątanina żółtych rur poczty pneumatycznych plus wydruki z kolorowych powielarek dodawały do nostalgicznego tytułu Festiwalu specyficznego smaczku, który jednak nie wróży dla niego ekscytującej przyszłości i ktoś (a wiemy kto...) musi się chyba nieco wysilić za rok?!
W 2012 roku byłem jednym z nielicznych, którzy zamiast wodzić palcem po ekranie iPoda, otwierali reporterski notes i robili notatki ołówkiem... w 2013 zauważyłem już cały wysyp notesów, notesików, a nawet poczciwych zeszytów w kratkę spiętych gumką... Za to mniej się piło bionady...?
Haus der Kulturen der Welt czyli wielki obiekt goszczący Transmediale ma dobrą stołówkę i sklepik z książkami, płytami, drobiazgami różnej maści... gdzie można kupić np. nową płytę... T. Spassova, mistrza fletu kaval z Bułgarii. Z przyjemnością kupiliśmy także nową płytę CD People Like Us pt. Welcome Abroad (Illegal Art 124)  i dwa single winylowe: Moon Magic (IA 702) i Withers in the Waking (Touch Seven 08), znakomta muzyka!
Prawdziwie duże emocje wyzwoliły w nas jednak dwa eventy jakie wydarzyły się w ramach  Festiwalu CTM.13, który odbywa się prawie równolegle z Transmediale. Pierwszy z tych eventów to wielogodzinny maraton zatytułowany: Subharchord - a child of the Golden Age i wystarczy wspomnieć, że poza fantastycznym i wielkim instrumentem (subharchord) elektronicznym brzmiącym jak pre-Moog znaleziony w świątyni Azteków, wysłuchaniem w towarzystwie samego artysty (!) kompozycji Frederica A. Rzewskiego - Zoologischer Garten event ten zamykał koncert intrygującego składu Biosphere + The Pitch. Geir Jenssen (aka Biosphere) jest dobrze w Polsce znany, ale z The Pitch zabrzmiał całkiem rewelacyjnie! W koncercie użyto odrestaurowanego i całkiem sprawnego subharchordu (!) i kilku instrumentów akustycznych (bęben obrotowy, wibrafon, kontrabas, klarnet) i klawiszowych, wyraźnie starszej generacji. Muzyka była doskonale zagrana, przemyślana i z dużą dozą tej pięknej improwizacji, która pojawia się gdy muzyk jest swobodny i otwarty. Jeszcze bogatszy global sum of all ecosystems jak definiuje się w ekologii pojęcie biosphere.
Jedynym (dla mnie) zgrzytem w starannie przygotowanym wieczorze był laptopowy set Kippschwingung Franka Bretschneidera. "Szwingung" był jak jasna cholera, oko oscylatora pulsowało jako wizualizacja na wielkim ekranie, A. zasnęła mimo zabawy artysty wirtualnym potencjometrem, a scena laptopowa nie zyskała u mnie nawet najmniejszego punktu. Frank B. jest pewnie znakomitym artystą i może w innych warunkach, w innym czasie ... ale laptopy do Złotej Ery muzyki elektro-akustycznej i archeo-elektroniki nigdy nie wejdą i nie bardzo wiem czego tam szukały.
Jak zeznał zagadnięty przez A. Jenssen; ten właśnie koncert plus nagrania zrobione podczas prób do niego, będą materiałem do wykrojenia nowej płyty Biosphere i The Pitch. Ma być szybko! Czekamy...słuchając własnej małej rejestracji.
Bardzo podobała mi się koncepcja zestawiająca wykład inżyniera dźwięku z dawnego studia eksperymentalnego berlińskiego radia z Rzewskim, który bywał w Berlinie za czasów NRD oraz Biosphere i doskonałymi muzykami z The Pitch ożywiającymi niezwykły instrument w 2013 roku. Przypominam, że Rzewski (którego kompozycje zaczynają mi się podobać bardziej niż S. Reicha) to rocznik 1938, a Jenssen urodził się w 1962 roku ... wspomniany inżynier ma pewnie bliżej do Rzewskiego. Na sali wielu słuchaczy z Włoch, za nami siedziała ekipa ze Słowacji...Polaków nie widziałem, ale zapewnie byli?
Drugi ze wspomnianych eventów, który zapadł nam w pamięć to koncert (?) Sunn O))). To specyficzne wydarzenie miało oprawę klubową i kilkaset osób stało na betonowej posadzce, a na scenie najpierw pojawił się dym wprowadzający osobliwy (dla mnie) klimat... a potem wyszli dwaj goście, jeden z lutnią ud, a drugi z wielkimi płaskimi bębnami i zagrali. Na lutni grał młody muzyk - Khyam Allami, na bębnach - Vasilis Sarikis... Duet ten pokazał tak dobry set akustycznej muzyki, że cała sala fanów najcięższych brzmień zawyła (dosłownie, styl to styl) z zachwytu. Allami wspomniał, że kompozycje są z jego (ich) debiutanckiego albumu i warto się za nim rozglądać! Potem było dużo dymu, jeszcze więcej dymu i znowu dym uzupełniony nowym dymem i ustawianiem gitar... Po dość irytującym odczekaniu w garderobie dalszych kilkunastu minut i dodaniu dymu do dymu jaki zaczęli robić niektórzy słuchacze plus dymu z papierosów i jointów pokazujących się to tu, to tam.... na scenie pojawili się Artyści w kapturach mnisich. Taki Zakon Grzmiącej Gitary, czy coś... Rozpoczęła się akcja w postaci emitowania dźwięków o sile stu bomb atomowych oraz teatralne dodatki w postaci wygrażania (nam?) zaciśniętymi pięściami muzyków (jedna ręka przy tej technice gry na gitarze jest prawie zawsze wolna) lub pokazywaniem gestów przypominających zrywanie dużych jabłek (ale zapewne było to wyrywanie serca wrogom), co podchwyciło zaraz kilku wyznawców ZGG ze świątyni Sunn O))). Teatr jak teatr, ale sam dźwięk zaczynał mnie powoli przekonywać i z zazdrością patrzyłem na kilka ton głośników jakie Zakon miał do dyspozycji. Bo w budyniowie też by tak chcieli, ale w zestawie są głośniki typu - dwie "budki dla szpaków" i końcowka mocy... no właśnie, raczej końcówka niż mocy. Zaczynałem się rozsmakowywać w bliskim mi noise sound, ale goście z papierochami dymili bardziej niż dymiarka na scenie, jakiś Turek wymachiwał A. identyfikatorem, który znalazł chyba w śmieciach i który w jego mniemaniu uprawniał do deptania po butach i chamskiego zasłaniania widoku gestykulujących członków Zakonu. Aby nie narazić się szczytnej (chociaż nie działającej od dawna) idei Multikulti, oddaliliśmy się nieco od sceny. Słychać było dalej dobrze :-) , a mogliśmy podziwiać koszulki Zakonu po 20 i 40 euro ... Kiedy jeden z Zakonników zaczął niestety śpiewać, naciągneliśmy kaptury i rzuciliśmy się w ciemność i deszcz Berlina, ku naszej przyjacielskiej kwaterze. Z Jackiem S. wymieniliśmy potem uwagi i doceniliśmy to przebieranie w habity... Jacek nawet sugerował aby poszperać w internecie i zobaczyć czy w tym samym czasie klony Sunn O))) ukryte w kapturach nie grały w innych miejscach?! Tak, poważnie, to brzmienie było super (bez wokalu), nawet ten dym można jakoś znieść, ale koncepcja magicznych gestykulacji jakoś mi nie leży, co w ocenie samej muzyki (zakonnego sound artu?) nie ma znaczenia. Poszedłbym z chęcia na Sunn O))) do miejsca gdzie można siedzieć i słuchać w spokoju... z zamkniętymi oczyma.
Na focie A. subharchord tuż przed koncertem...