Na Sajecie spotykają się jastrzębie i wróbelaski na jednej scenie, to jest dobra koncepcja ale - jak to bywa - o wróbelasy dużo łatwiej. Po Terrastocku 6 w USA przestałem słuchać muzyki i większość płyt jakie mamy z tamtej wyprawy leży spokojnie w nienaruszonym celofanie... Przed Sajetą "wróciło mi czucie" i miałem ochotę na posłuchanie muzyki "na żywo". Pierwszy zwiastun udanego słuchania to był Mikrokolektyw. Chłopaki zagrali bardzo konkretną, mocno osadzoną w ekstatycznym rytmie i pełną interesujących smaczków produkowanych przez legendarne maszyny Mooga, muzykę. Muzyka albo jest albo jej nie ma. Podczas koncertu Mikrokolektywu muzyka była! I już myślałem, że na tym się skończy moja frajda słuchacza gdy wiedziony przeczuciem (wzmocnionym dwoma płytami jakie mamy w domu, nie dajcie się nabrać na same przeczucia...) zasiadłem do wysłuchania perkusisty Zlatko Kaućić' a i jego kolegi : saksofonisty Trevora Watts'a. To było fantastyczne! Solo na perkusji naogół jest nawałnicą szybkich i głośnych szaleństw w typie : sypanie kartofli lub zamęczymy blaszki bośmy jazzmaniaszki... Nic z tych rzeczy! Piękna, pełna pasji i olbrzymiej wyobraźni muzyka na zestaw perkusyjny! Tak granej perkusji jeszcze nie słyszałem (wiem, wiem, w piwnicach Kazimierza nie takie rzeczy... ja i mój szwagier to nie takie sola.... tylko gdzie to jest nagrane? A może jednak to zbyt dużo piwa i paru innych drobiazgów?). Po solowej części Kaucic zajął się zestawem drobnych instrumentów perkusyjnych i zabawek ( myślałem, że tylko ja puszczam bąka podczas koncertu... cyfrowe dzieci informuję, że chodzi o bąka - zabawkę, sorry) i do sceny podeszła kobieta z wyraźnym zamiarem czytania poezji (najpewniej własnej). Już miałem w szale i przerażeniu uciekać z klubu systemem wentylacyjnym, gdy zobaczyłem kilka prostych fotek wyświetlonych z rzutnika video (coś jakby foty ze spaceru z bliską osobą) i masa pięknych dźwięków spadła na mnie znowu. Nawet widmo poezji, która wyraźnie miała zamiar się ujawnić i była nieuchronna jak solówka na gitarze elektrycznej, nie zepsuła mi tego popisu. A była to poezja, która pojawiła się jak to poezja (dobra) jakby mimochodem i na tyle, że : w sam raz! A potem na scenę wszedł drobny gość z siwym włosem i zagrał solo na saksofonie... Grał na sto sposobów ( na oddechu kołowym też i to sporo) i widać było po paru zabiegach technicznych, że słyszał coś poza tuzami w postaci Ptaszyna... W tym saksofonie była taka elegancja i tak wiele ethnocore'a (ale pewnie dlatego na fonogram roku by się w Warszawie nie załapał), że mnie zatkało. I tak ogłuszony zwisałem już z krzesła i błagałem o litość gdy do Wattsa dołączył Kaucic i zaczęli dopiero wspólny koncert... Nie ma miejsca na blogu aby opisać to co Ci Dwaj Panowie robili! Nasi jazzmani i jassdobani powinni dziękować takim muzykom bo przywracają wiarę w sztukę i prostotę. Po takim koncercie, na widok perkusji lub saksofonu nie będziemy stali przed wyborem: umrzeć w męczarniach na sali koncertowej albo zmieścić się w instalacji elektrycznej lub okienku w ubikacji. I nie napiszę Wam kim jest Watts i co robi (i z kim) Kaucic, przecież Internet jest wielki i wszystko może.
I jeszcze odpowiedź na setki zaptyań o fotografię ze świnkami z poprzedniego blogu : to wystawa sklepu mięsnego z Biecza. Pewnie ze względu na ten śmiały projekt Biecz otrzymał jakieś wyróżnienie za atrakcyjność turystyczną (no bo z pewnością nie za dobrą kawę lub jedzenie).
Ale wracając do koncertu na Sajecie, tak sobie marzę: może kiedyś w Polsce, zamiast koncertu prawie Pink Floyd, posłuchamy czegoś podobnego? Radujmy się nadzieją!