Monday, August 06, 2012

SLOW TREK i Suszone Pomidory!

Od 12 do 31 lipca zleciało nam na kolejnym trekkingu, którego treścią było swobodne wędrowanie po tundrze Samów w zimnej i wietrznej krainie za kręgiem polarnym. Zważywszy na upały jakie mieliśmy w Krakowie od czerwca, można by pomyśleć, że to szalenie sprytna akcja. A tu nie, wyjazd z upałami, wakacjami i sprytem nie miał nic wspólnego. Robota i tyle. Za miesiąc powinniśmy oddawać Wydawcy tekst książki o naszych wędrówkach po Sapmi i postanowiliśmy ambitnie wybrać się kolejny raz, aby kilka spraw dopiąć, doczytać, zobaczyć i zrozumieć. Sytuacja stała się nieco inna od momentu wizyty u naszych zaprzyjaźnionych Samów i ich pobycie w Polsce. Wiele spraw zobaczyliśmy inaczej i chcieliśmy to zweryfikować. Postanowiliśmy wejść w wyjazd jak w praktykę slow i nie zakładać bardzo konkretnej trasy, dat i celów poza zasadniczym kierunkiem. Nie uratowało nas to od dwóch ciężkich plecaków, namiotu i pełnej gotowości bojowej, co w drodze na lotnisko w Krakowie w środku 30. stopniowego upału wyglądało malowniczo. Z tego wszystkiego nie zabrałem części trekkingowej odzieży i zaliczałem później "pierwsze przejście Laponii w krótkim rękawku" w stylu dawnych opowieści z rodzaju: w ortalionie przez Patagonie... Slow to slow i histerii nie było i tylko troszkę wiało w pobliżu lodowca.
Dotarliśmy nad jezioro Sitas i także w stylu slow i odmianie zwanej w kung-fu stylem pijanego kręciliśmy się po okolicy, aż wyszliśmy na górę Alepoajvve na ponad 1500 metrów co za kręgiem polarnym znaczy minimum dwa razy tyle. Więc nie dość, że pierwsze przejście w krótkim rękawku i starej kurtce, którą wreszcie z radością wywaliłem bo zamiast chronić przed deszczem wytwarzała białą, zagadkową pianę z resztek membrany (firma Salewa najwidoczniej nie wie jak się robi membrany na prawdziwe trekkingi w prawdziwym deszczu, a nie spacery po muzeach...) to jeszcze pierwsze polskie wejście na Alepoajvve filarem południowo-wschodnim. Zaśmiewaliśmy się z treści depesz jakimi można by zalać nasz ulubiony portal OjNiet.pl, ale zamiast wykorzystać okazję dla odrobiny sławy w postaci np. takiego tekstu: niewielki polski zespół wspinaczy operuje w górach za kręgiem polarnym, weszli bez butli tlenowych na grań Alepoajvve tuż pod lodowiec zajmujący partie szczytowe wytyczając drogę filarem.... to jak zwykle przegapiliśmy kolejną szansę! Oczywiście o krótkim rękawku ani mrumru.
Po pierwszym udanym slow szturmie na szczyty i granie powędrowaliśmy do wyżej położonego rejonu jeziora Huke tuż przy granicy z Norwegią. Mieliśmy tak tajny plan, że nawet nie mówiliśmy o nim do siebie, ale udało się i dostaliśmy na kilka dni samski dom, którego wiek szacujemy na blisko sto lat. Z tego slow treku weszliśmy na górę, wytyczając pewnie pierwszą polską drogę filarem wscgodnim. Góra miała około 1200 m n.p.m. i nie miała dotąd nazwy. Miejscowi tam najwyraźniej wychodzą czasem, ale trekkerzy chyba nie i może uda się nadać jej nazwę Góra prof. Baltazara Gąbki, na cześć wiadomego słynnego profesora z grodu Kraka? Gród nasz może okazać się bardziej Kruka niż Kraka i taka wersja już krąży pośród wpływowej części samskich artystów. Po tych wyczynach i psychogeograficznych dryfach w temperaturze 3 stopni rano i padającym śniegu... wróciliśmy nad Sitas. Tam w schronisku STF spotkaliśmy samską rodzinę, która zmierzała po swoje stado reniferów i wymieniliśmy uprzejmości. Po chwili okazało się, że rozmawiamy z kuzynem naszego nauczyciela joiku Per Niila Stalka! Kiedy pochwaliliśmy się, że zorganizowaliśmy wizytę naszych znajomych Samów w Polsce, kuzyn rzucił: wiem, widziałem na fejsie. Musieliśmy wyjść na chwilę nad brzeg Sitas aby ochłonąć i zamierzamy zimą poznać wszystkich Samów jakich się da poczynając od pierwszych do ostatnich kuzynów. To co wynosi się z jednego takiego spotkania odpowiada wertowaniu wielu tekstów i książek, a jest znacznie zabawniejsze i inspirujące. mamy tylko wspólny kłopot: co odpowiemy na pytanie o to, czy spotkaliśmy "prawdziwych Samów". Pytanie nagle stało się palące, bo kuzyn Per Niila Stalki podbiegł do okna i za moment wypadł na brzeg jeziora, my oczywiście za nim. A tam akcja tego rodzaju: helikopter leci z podwieszonym na linie wielkim quadem, zawisa nad drogą tuż obok miejsca gdzie zazwyczaj mamy rozbity namiot i precyzyjnie opuszcza pojazd na lawetę podpiętą do terenowego Volvo... Grupka Samów pomaga, macha do pilota, helikopter siada przy drodze na skrawku poziomego terenu porośniętego brzozą karłowatą i wszyscy idą coś zjeść i napić się piwa? Gdzie są prawdziwi Samowie... kołacze nam w głowie pytanie, od którego zależy nasza książka, nasza wiarygodność, wyobrażenia tysięcy miłośników zaprzęgów reniferowych, które na niebie zmieniają się jak wiadomo w ciężarówki z coca-colą...
Najciekawiej jednak zakonczył się nasz badawczy slow trek do Sapmi ... wylądowaliśmy nad zatoką Botnicką w pięknym mieście Lulea, które jest stolicą Norrboten czyli północnego województwa i krainy będącej zsyłką dla Szwedów  - pewnie dlatego umieszczają tam Sikhow, ludzi z Tajlandii, a nawet Laosu... cóż chęć pomocy i eksperymentowanie z gatunkiem ludzkim Szwedzi mają we krwi? Nawet tam nie kupiliśmy nawet najmniejszego słoiczka z naszą ulubioną maliną moroszką i tylko oglądaliśmy w miejscowej tivi jak kilkuset Bułgarów radzi sobie po porzuceniu ich w tajdze... Mieli zbierać jagody (m.innymi moroszkę!), ale wobec słabego urodzaju ich promotorzy gdzieś przepadli i zbieracze musieli sobie radzić sami. Coś nam Ci Bułgarzy dziwnie przypominali Romów, ale jedno nie wyklucza drugiego, a moroszki i tak nie było! W Lulei z miejsca trafiliśmy na koncert eksperymentatora z Chile, później do jego mieszkania gdzie na gotowaniu wspaniałej zupy i gadaniu o scenach w Santiago i Krakowie zeszło nam ładne kilka godzin. Wszystko za sprawą nagromadzonej wcześniej karmy, ktorej wykonawcą był człowiek, który pokazał nam zimowy targ w Jokkmokk i to w Jego samochodzie po raz pierwszy przekroczyliśmy krąg polarny i pamiętne ubieranie kalesonów pod tablicą zaświadczającą, że go właśnie przekraczamy, w trakcie której to czynności z jedną nogą gołą a jedną zaplątaną w ciepłe gacie zaskoczyła nas cała, autokarowa wycieczka Japończyków...! Zajścia w Lulei i swietny koncert muzyki na jaką trudno trafić na naszych scenach uznaliśmy za doskonały omen i zwolniliśmy się całkowicie z szukania prawdziwych Samów, prawdziwej tundry i innych prawdziwych rzeczy. Nigdy bowiem nie uda się nam przebić wiedzy o świecie czerpanej wprost z klasycznych części o prawdziwych przygodach niejakiego Indiany J. albo z oryginalnych rytuałów szamańskich w stylu "szamańska majówka" u nas w chałupie.
Do domu wróciliśmy z otwartym umysłem i zielnikiem podróżnym (tym razem dosłownie!) roślin arktycznych...

Atrakcja goni atrakcję i w ostatnią sobotę zagraliśmy w ramach letnich imprez organizowanych przez CSW w Warszawie - Zielony Jazdów. Cały wyjazd i pobyt w Stolicy, który zaczęliśmy od nieomal rytualnego posiłku w Quchni Artystycznej w Zamku Ujazdowskim, organizację, publiczność itd. itd. aż po rozmowy z taksówkarzami... muszę zamknąć w jeden epitet: rewelacja! Wiem, wiem... i odszczekuję, kajam się i wyciągam wnioski! Warszawa zmieniła się tak, że aż chce się wracać ot tak, aby połazić i pobyć. Nie sądziłem, że kiedyś to napiszę! Dziękuję Andrzejowi Załęskiemu za zaproszenie i ekipie organizatorów z Natalią Starowieyską na czele! Do tego nasza i Tekli obecność sprowadziła taką ekipę przyjaciół, że głupio o tym pisać... a po tym jak Robert B. wdrapał się na scenę i zagrał z nami, bo miał ochotę, a i my mieliśmy to na myśli... trudno rozwijąć ten wątek. Tym samym po raz kolejny okazało się, że jak coś żyje i spokojnie / konsekwentnie celebruje niezależność, to nawet najbardziej przemyślane i zakontraktowane na setki sposobów imprezy nie mają startu. Kulturalny off tego wieczoru był w parku przy Zuju, jeżeli był też jeszcze gdzieś to bardzo dobrze, tylko się cieszyć... A do tego zamiast identyfikatorów, opasek na przeguby i innych wspaniałych wynalazków pod Zamek Ujazdowski wjechaliśmy po wyjawieniu hasła: "suszone pomidory"... poczucie humoru to miłe doświadczenie.

1 comment:

Anonymous said...

Koncert na suszonych pomidorach był bardzo piosenkowy i łagodny. No i oczywiście za krótki, co pozostawiło przyjemne poczucie nienasycenia.
Najbardziej podobał mi się utwór o bajce co miała się nie wydarzyć. Bardzo dobra muzyka.