Już lekko opadł z nas pył podróżny i wracamy do roboty, ale podróż do Wenecji, Triestu, Lubljany i Esztergomu była bardzo udana i pełna inspiracji. Z tym powrotem do roboty, to taki sobie żarcik, bo właściwie byliśmy w pracy i to czasem po 10 godzin dziennie czyli tak jak zwykle... Są już pierwsze wyniki, bo udało się wyedytować sporo plików z zapisem
soundwalków w każdym z wymienionych miast jakie odwiedziliśmy i są one warte utrwalenia w formie kolejnych płyt z dźwiękowym zapisem podróży. Do tego mam szereg interesujących tematów etnobotanicznych, które opiszę na
www.etnobotanicznie.pl bo zainteresowanie roślinami w kulturze jest całkiem duże i widzę w tym sens. W dużym stopniu, cała nasza podróż dotykała sztuki, tej współczesnej i tej nastarszej, ale też problemu wyborów w kulturze i czasem zadziwiająco mylnych obrazów jakie serwuje nam utarta, popkulturowa i marna dykciana dekoracja klecona przez media wspierane niekompetencją i nonszalancją wielu recenzentów kultury, dawniej i dziś.
Wenecja jest bardzo specyficznym miastem i od pierwszej chwili, gdy tylko wyszliśmy z dworcowego budynku nad kanał, schody i mosty poczuliśmy, że warto się w nim zatopić i szybko pozbyć się stereotypowych ocen i kulturowych kalek. Pierwszym odczuciem była jakaś spokojna siła, taka sama jaką odczuwaliśmy w Benaresie, indyjskim pra-mieście nad Gangesem. Wenecja żyje od półtora tysiąca lat i czuje się to na każdym kroku. Przy dziejach Wenecji i Republiki Weneckiej nawet najbardziej znane kościoły i relikwie są jakieś bardziej umowne, lżejsze i czasowe. Tylko morze jest prawdziwym partnerem dla tego miasta i tylko bezmiar morza/natury przyjmie je kiedyś do siebie. Pierwszy rzut oka na mapę Wenecji ukazał mi piękny obraz ryby skierowanej głową ku brzegowi... na jakiś czas. Uliczki Wenecji swym charakterem i gabarytami eliminują raz na zawsze ruch samochodowy, który wdarł się wprawdzie bardzo blisko, ale tej bariery nie pokona. To wielka ulga chodzić po mieście, które nie jest zaśmiecane przez całą dobę przez ten najgorszy z prymitywnych wynalazków XX wieku. I także pod tym względem Wenecja jest arystokratyczna i jedyna w swoim rodzaju. Kiedy rozpoczęliśmy rejestracje
soundwalkowe i mikrofon plus słuchawki dawały nam ten mocny, wyraźny dźwiękowy smak miasta, od zaraz poczułem ulgę. Tak, po kanałach pływają łodzie motorowe... Tak, pod sam główny plac miasta podpływają gigantyczne statki o wysokości 60 m i długości, jak się wydaje, połowy miasta, ale brak samochodów i tak stwarza wyraźnie wyczuwalną przestrzeń wolną od toksyn z jakimi musimy żyć prawie wszędzie i prawie zawsze. Wysokie góry, tundra za kręgiem polarnym i Wenecja...
W Wenecji mieliśmy spotkać się z największą wystawą sztuki współczesnej na świecie, która jest tu organizowana od 1895 roku... Biennale to około 80 miejsc wystawiania setek dzieł, które rozsiane są po całym mieście, ale są dwa główne skupiska pawilonów narodowych i ekspozycji: Giardini i Arsenale. Odwiedzanie pozostałych miejsc daje okazję na zobaczenie poza sztuką także budynków, starych mieszkań i wewnętrznych ogrodów jakie w innej sytuacji nie moglibyśmy oglądać. To duża atrakcja i czasem rekompensata za kiepskie dzieła i słabawe ekspozycje. Pomiędzy punktami Biennale trafia się ślad jaki pozostawił Claudio Monteverdi lub Antonio Vivaldi, który pracował w Wenecji jako nauczyciel muzyki w jednym z "konserwatoriów" czyli weneckich sierocińców, gdzie jako metodę wychowawczą stosowano naukę wszelkich umiejętności związanych z muzyką. Główne place, most i kościoły warto omijać z daleka, bo i tak zobaczymy je zbyt wiele razy mimo uników.
Na zobaczenie większości z ekspozycji i dzieł wystawionych zgodnie z zamysłem kuratora Biennale nie wystarczą dwa, ani nawet trzy dni i jest to stresujące. Tym bardziej, że szybko odkrywa się jak bardzo mylne, słabe i zwyczajnie nieprawdziwe są opisy polskich recenzentów. Jeden z nich, publikujący w Polityce postarał się nawet o to aby nie podać właściwych cen biletów, nie mówiąc o tym, że jak to zwykle w budyniowie przecenił obecność Polaków i nie zrozumiał (ale nie omieszkał zlekceważyć) pracy kuratora Biennale - Massimiliano Gioni. Nie odwiedził ekspozycji nagrodzonej (bo jeszcze nie była nagrodzona i nie miał cynku...), ale musiał wspomnieć, że od 20 lat odwiedza Biennale. I po co? Megalomania w twierdzeniu o znaczącej obecności polskich artystów jest smutna. Może lepiej byłoby opisać jak obecni byli artyści ze Słowenii, Tajwanu i Azji Centralnej... jak Chiny Ludowe wykupują Afrykę nawet na Biennale i jak artyści chińscy tworzą ważną sztukę bez zezwolenia Komitetu Centralnego...albo co pokazano w Pawilonie Wielkie Brytanii. Może warto byłoby zauważyć, że na Biennale wystawiono prace artystów lub ludzi nie mających na celu tworzenia tzw. sztuki, którzy w swoich czasach zostali pominięci przez promotorów sztuki, galerie i rynek sztuki, mimo, że ich prace są intrygujące i zaskakująco dobre, a nawet genialne. Kiedy chcieliśmy poczuć wspaniałą obecność polskich artystów i popławić się w soundartowej instalacji na dwa dzwony i przetworniki... zastaliśmy kartkę, że instalacja jest wyłączona. Była tak dobra, że musiano ją wyłączyć? Zmowa, zmowa... a poważnie to kuratorowi naszego pawilonu zlałbym dupę analogowo...i we dwa kije, nie dzwony.
Wieczorna Wenecja z tłumem ludzi na placach i przy stolikach restauracji, barów i kawiarni... rano zaskakiwała nas przemianą za sprawą znikających przed brzaskiem miejsc miłych spotkań, rozmów, doskonałego jedzenia i turystów, którzy przybyli tu na kilka godzin lub jedną noc. W labiryncie uliczek obserwowały nas setki intrygujących masek i przedmiotów, które tylko z trudem zaliczyć by można do niewinnych pamiątek z turystycznej eskapady... jak ta kolorwa przepaska biodrowa z napisem FUCK THE WAR. Z setek kolorowych masek wybraliśmy całkiem białe, bo tylko one mogą ciągle się zmieniać i przybierać wszelkie formy jakie przynosi wyobraźnia. Certyfikat załączony do masek potwierdzał, że weneckie maski nie są jedynie maskami... No i dotykamy tu dziwnej zdolności Wenecji do stwarzania silnego poczucia wejścia w kręcony właśnie film... O nierealności i wciągającej magii. Ale kiedy rano kupujemy flagę Wenecji i przekonujemy się, że wyprodukowano ją w ... Bangladeszu czar wcale nie znika. To niepokojące uczucie powoduje, że pojedziemy kiedyś do Wenecji raz jeszcze. O Trieście, Ljubljanie i Esztergomie w następnym odcinku... :-)
No comments:
Post a Comment