Monday, January 13, 2014

Równowaga!


Umownie weszliśmy w nowy, umownie 2014 rok, ale zawsze mam z tym problem, bo wszystko mi mówi (wiedza zawodowa, wiedza szkolna, intuicja, doświadczenie płynące z wieloletniej obserwacji...), że nowy cykl roczny zacznie się za dwa, może trzy tygodnie. No dobra, grajmy w to, skoro kalendarze już wiszą i zaczynamy rytuał zaznaczania zaplanowanych wyjazdów, koncertów, wykładów i sesji nagraniowych... Było tego całkiem sporo, a zapowiada się naprawdę mocno i intensywnie... :-) czyli jak zwykle.
Dzisiaj przeczytałem wiadomość od Dawida (DA, Tundra), w której pytał mnie czy planujemy koncertować w tym (nowym) roku czy może spasować nieco i zająć się naszymi zawodowymi sprawami? To dobre pytanie i przyniosło trochę zadumy... :-) Pytanie zakłada, że jakoś tam planujemy, wybieramy i określamy co ważniejsze... i tak jest w jakimś stopniu, ale i nie jest. Bo chodzi o równowagę, a nie sukces. W sukcesie nie ma nic złego o ile nie jest osiągany za wszelką cenę i nie pozbawia równowagi. Równowaga jest właściwym sukcesem, ale to prawdziwie trudna sztuka, bo jesteśmy zdolni do jej uprawiania dopiero w momencie gdy mamy dystans do swoich planów i wizji sukcesu. Jak prosto i łatwo byłoby, gdyby sensem sukcesu było zebranie na koncie określonej sumy pieniędzy, albo pojechanie na trasę koncertową do USA czy wydanie płyty w Kaliforni... może tytuł profesorski, albo samochód za cenę domu? Ale nie, jest znacznie trudniej gdy pojawia się świadomość ważności równowagi... Bo nie: to albo tamto, ale wszystko we właściwych proporcjach ponieważ wszyscy jesteśmy buddami, co manifestuje się przez zachowanie równowagi.
Takie tam refleksje, nic poważnego...
W 2013 roku zagraliśmy kilkanaście koncertów i odbyły się one od Szczecina i Olsztyna (Planetarium!), poprzez Zieloną Górę, Gdańsk i kilkukrotnie (!) Wrocław ( mocne granie z Michałem Litwińcem) do Krakowa. U siebie czyli w Krakowie często gramy z zaproszonymi gośćmi, aby nie zamęczać sobą miasta i w tym roku zagraliśmy z Tundrą z Gdańska, z Bird People z Austrii, z Jankiem Kubkiem... Mieliśmy trzy sesje nagraniowe: z Tomkiem Hołujem (opublikowana na płycie T.A.M.), sesja i praca studyjna nad nową formułą wydawnictwa (Long Waves, Long Strings Installations) i sesyjne materiały z Tundrą (płyta Reindeer Luck, od wczoraj udostępniona w całości przez Tundrę) oraz LARVA01 czyli zapis koncertu z Tundrą (ale tym razem graliśmy w Stacji Orunia w Gdańsku)... zadziwijące odsłony miała też sesja nagraniowa w słowackim Keżmarku i wspaniały (2 płyty!) album Michala Smetanki jaki ukazał się w listopadzie na Słowacji! To byłaby piękna, antybudyniowa opowieść, ale jak mawiają Słowacy: kaszlem na to! Więcej oczywiście na http://worldflagrecords.blogspot.com bo wiele czasu poświęcam dokumentacji. Myślę, że to kwestia szacunku dla energii naszej i wielu ludzi z jakimi współpracujemy. W 2013 roku wyszła nasza nowa książka pt. Vaggi Varri. W tundrze Samów co wymogło na nas uczestniczenie w kilkunastu spotkaniach autorskich, festiwalach podróżniczych (mamy do nich kiepski stosunek) i Targach Książki...a nawet zawiodło nas do Lublina gdzie Vaggi Varri promowaliśmy nawet i naszą muzyką. Bo książka to także płyta (jest dołączona do niej jako stała i ważna część), ale nie wszyscy to zauważają. Książka (i płyta) jest ważna i kosztowała nas wiele pracy, ale podsumowuje też kilka lat naszych wysiłków i podróży, a także fascynacji muzycznych i nagrań terenowych! Zaskoczeniem i to bardzo miłym, było opublikowanie naszej książki (i dla wielu ludzi dobrej legendy) pt. Ucho Jaka. Muzyczne podróże od Katmandu do Santa Fe z 2003 roku (!) jako eBook (w kilku formatach dostępnych na tablety i laptopy). To udostępnienie Ucha Jaka wprawia mnie w dobry humor, bo jest wyłomem w budyniowym prawie NWCD czyli: niknięcia w czarnej dziurze. Wiele wysiłków jest tu tradycyjnie marnowanych i z premedytacją upychanych po piwnicach, aby nic nie mąciło spokoju chłopskich domków i radosnych idiotów... wypisz wymaluj jak z dużej części reklam piwa lub niektórych komisji sejmowych. W roku, który (umownie) minął, prowadziliśmy też wiele warsztatów: muzycznych, etnobotanicznych i naszych zawodowych (osobno). Te warsztaty to wyjazdy do Białegostoku, na Słowację i w Beskid Sądecki. W 2013 roku uczestniczyliśmy w interesujących akcjach artystycznych (event:-) ) i bardzo miło i twórczo wypadła uprawa fotografii organicznej w Małopolskim Ogrodzie Sztuki w Krakowie jaką zorganizowaliśmy z Bogdanem Kiwakiem oraz zaledwie godzinna akcja fotograficzno-muzyczno-społeczna w krypcie pod kościołem ewangelickim w Nowym Sączu (Także z Bogdanem K.), a także zaskakująco inspirujące odtwarzanie idei Antonisza w postaci dronowego instrumentu muzycznego uczynionego z roweru i gitary elektrycznej. Ta ostatnia akcja odbyła się w herbaciarni Czajownia w Krakowie. Do tego przeglądu naszych wysiłków zachowania równowagi życiowej :-) dodam istotne podróże: styczniowa do Berlina, wakacyjna do Wenecji, Triestu, Ljubljany i Esztergomu nad Dunajem... co z trudem tylko zrównoważyło solowe podróże A. do Paryża, UK i Austrii... Wszystkie podróże były zrównoważone wewnętrznie, bo miejsca były nasycone bio i etno, ale także tzw. sztuką współczesną... co starałem się opisywać na bieżąco. Sztuka współczesna w swym wydaniu światowym zaczyna  się jawić jako integralny (z innymi) żywioł. To ciekawe, ale i czasem bardzo wyczerpujące. Warto może wspomnieć o wizytach w studiach radiowych. Było ich kilka i to w bardzo różnych miejscach...tak, nawet Program 2! Ukazały się recenzje naszych płyt i nagrań koncertowych, co samo w sobie jest już sukcesem wobec tego z nadzieją na przyszłość musiałem je odnotować.
Może warto też zauważyć, że w 2013 roku celebrowaliśmy 15-lecie Karpat Magicznych, czyli projektu, który w dużym stopniu służy do utrzymywania równowagi życiowej w trudnym środowisku beztlenowego budyniowa... :-)
Mam nadzieję, że nasz sposób na zachowanie równowagi, okaże się interesujący i skorzystacie z niego w swoich planach i praktyce życiowej?! :-) Na fotografii Bogdana Kiwaka nasza lira rowerowa rodzi się w Czajowni!

Saturday, November 30, 2013

LIRA ROWEROWA


28.11.2013 roku udało się zrealizować projekt jaki pojawił się po zobaczeniu maleńkiego szkicu w jednym z zeszytów ("pomysłowników") Juliana Antonisza podpisany: lutnia rowerowa... Inspiracja ta nałożyła się na stare pomysły i zabawy kołami roweru, brzmieniem dynama i stukotem potrącanych kijkami szprych. Tak więc, to musiało się stać i stało się w herbaciarni Cajovnia na Kazimierzu w Krakowie. Antoniszową "lutnię" zamieniłem na "lirę" z odniesieniem do liry korbowej. W tym wspaniałym instrumencie koło natarte kalafonią pociera struny, a grający jedną ręką kręci korbką uruchamiając koło, a drugą wciska proste "klawisze - zapadki", które skracają struny przez co można wygrywać wiele tonów. Obraz rower i liry korbowej zapoczątkował proste rozwiązania konstrukcyjne i jeszcze tylko szukałem strun, które wytrzymają pocieranie kołem wprawionym w ruch z pomocą pedałów, łańcucha i przekładni... Ustawianie roweru na jakimś stelażu byłoby dobre, ale nie miałem czasu ani warsztatu aby taki stelaż zrobić (co jest już zaplanowane w nowej wersji instalacji) i postanowiłem rower odwrócić w pozycję jak podczas naprawy czy zmiany dętek/kół. Jedna z naszych starych gitar, znaleziona gdzieś za szafą w domu kultury i odnowiona u lutnika i w ten sposób uratowana dla muzyki... wydawała się doskonała do tego rodzaju eksperymentu. Pozostawało jeszcze wzajemne ustawienie koła pocierającego i gitary. Wybrałem prosty i dostępny wariant w postaci ruchomego stelażu z dwóch naszych statywów mikrofonowych, do których z pomocą taśmy klejącej przymocowałem gitarę. Aby móc wzmocniać i modyfikować dźwięk - sygnał z gitary został wyprowadzony kablem jack-jack do wzmacniacza z głośnikiem. Pocieranie kołem strun gitary dało dobry dźwięk, ale był on dość monotonny (zbyt starte opony...!) więc postanowiłem poeksperymentować z nakładkami na koło. Po kilku próbach z różnymi konstrukcjami najlepiej spisywały się węzełki z naddatkiem, zrobione z gumy modelarskiej. Zakładanie ich w różnych miejscach na obwodzie koła i ilość powoduje modyfikację dźwięku. Po pierwszej domowej próbie bez świadków, dość szybko nadszedł termin publicznego eventu w Cajovni. 

Lira rowerowa doskonale pasowała do prezentacji instalacji muzycznych i nowych instrumentów, których brzmienie opublikowaliśmy w specjalnym wydawnictwie (płyta, opis w formie maleńskiego zeszyciku, wspaniała okładka zaprojektowana przez Tomka Rolnika Czermińskiego/Ubojnia, a wszystko w pudełku na DVD) zatytułowanym: LONG WAVES / LONG STRINGS INSTALLATION i ono było tematem wieczoru w herbaciarni (opis znajdziecie na http://worldflagrecord.blogspot.com)

Szybko okazało się, że budowa liry rowerowej wymaga pomocy i idealny zestaw realizacyjny to trzy osoby. Pierwsze uruchomienie liry rowerowej było bardzo ekscytujące i po chwili z pomocą wolontariusza (ale także muzyka) uzyskaliśmy różne szybkości koła pocierającego, które wzbudzało burdonowe dźwięki o zmiennych sekwencjach rytmicznych: tym szybszych im szybciej się obracało koło... aż do szybkości, która na powrót dawała jeden mocny dron. Mając pomoc i wolne ręce mogłem zastosować kilka wariantów uzyskiwania dźwięków akustycznych z potrącania szprych drewnianymi patyczkami o różnej długości i grubości, z pomocą pióra oraz akustycznej sprężyny. W tym samy czasie A. przetwarzała uzyskane dźwięki w sposób jaki zazwyczaj stosujemy wobec gitary elektrycznej czyli z wykorzystaniem sprzętu vintage ... oraz ebow. Po ustawieniu szybkości, rytmu i dodatkowych efektow perkusyjnych (ale także ciekawych brzmieniowo) udało się A. dostroić głosem do tak powstałego środowiska brzmieniowego i po raz pierwszy wyemitowaliśmy całkiem interesujący fragment improwizacji na głos i elektro-akustyczną lirę rowerową.

Doskonałe przyjęcie tego eksperymentu w całości zrealizowanego na oczach publiczności, potwierdziło moje przypuszczenie, że akcja ta ma sens i otwiera w nas coś nowego. Warto pamiętać, że poza iskrą w postaci szkicu Antonisza w budowie i pokazaniu tej roboczej i mocno jeszcze koślawej kontrukcji publicznie, towarzyszył nam duch realizacji wielu zadziwiających pomysłów Juliana Antonisza. Jednym z nich był interesujący pojazd wykonany na bazie samochodu, ale także coś, co biorę na warsztat: zgubny szukacz melodji ukrytych i niesionych z wiatrem... Pewnie we wszystkim pomógł nam kontakt z bratem Juliana, który przywiózł nam ze Sztokholmu grafiki Tomka Hołuja do płyty T.A.M. ... może rozmowy po spotkaniu z MOCAKu...

Po akcji w Cajovni, która ma bardzo bogatą dokumentację (gdyż fotografowana była aż przez troje znakomitych fotografików: Bogdana Kiwaka, Ewę Grzeszczuk i Adriana Spułę) jeden jedyny maruder napisał na FB coś o dużej ilości srebrnej taśmy klejącej... i jak rozumiem, dał w ten sposób upust swej frustracji i dezaprobaty roboczymi formami instalacji, które wymykają się dostępnym programom komputerowym i nie są osiągalne na Allegro. Dla tego typu osób mam propozycję aby trochę poczytali i pomyśleli, zrobili cokolowiek sami i zaryzykowali swój spokój w odważnej prezentacji publicznej. Pozwoli im to doświadczyć tego, co Julian Antonisz tak ładnie ujął w tytule swego dzieła: Co widzimy po otrzymaniu w mordę?

Fotografie z eventu w Cajovni - Bogdan Kiwak.

The Zone of Silence


Przemysław Rychlik pojawił się na mojej muzycznej drodze ładnych parę lat temu. Początkowo, były to podsyłane przez Niego płyty, a później także i mocniejszy kontakt w postaci utworu jaki PR zbudował wokół dronów wypreparowanych z mojej solowej sesji Cybertotem (2006/2007) opublikowanej na płycie Cybertotem. Utwór Przemka znalazł się na płycie - Marek Styczyński: Cybertotem Remix Project (wydanej w 2009 w serii World Flag Records) pod tytułem: Accomplice Affair - 4:22. Na tej płycie Rychlik znalazł się obok takich artystów jak: Andrzej Widota, Emiter, Hati, Trepang, Ramunas Jaras, Konrad Gęca, duet Centrum. Płycie towarzyszył opis, odnoszący poszczególne autorskie wersje muzyki osnutej wokół moich dronów do składników UTINAM (Orygin Indian Essence)...ziołowej mieszanki aplikowanej w postaci naparu. Przemysław Rychlik i jego AA został przypisany do sfery działania dziurawca lekarskiego (Hypericum perforatum): działanie uspokajające, łagodzi ból, chroni przed złymi wpływami.
Po tej wspólnej akcji zostałem zaproszony do udziału w budowaniu sesji nagraniowej na nową płytę Przemysława w podobny sposób i podesłałem Mu drony specjalnie nagrane dla Jego potrzeb z użyciem fidoli (rodzaj cytry). Drony te, o charakterze rytmicznym, weszły do materiału jaki Accomplice Affair opublikował na płycie. W tym okresie było jeszcze zaproszenie PR do udziału w Karpaty Offer Fest., podczas którego artysta ten został "wydelegowany" do grania w pełnym słońcu na miejskim basenie w Muszynie...
Wieści z Kalisza, gdzie stacjonuje i działa AA opowiadały o budowaniu miejsca i czasu do grania w postaci miejscowego Festiwalu. Kontakty z innymi muzykami, którzy po latach działalności Przemka i Jego pierwszej płycie zauważonej w wielu miejscach na świecie, "odkryli" wreszcie oryginalnego muzyka i gitarzystę oraz organizacja festiwalu w Kaliszu ograniczyła nasze kontakty na jakiś czas. Ucieszyłem się kiedy w sieci znalazłem fantastyczne i też jakoś tak dziwnie "odkrywcze" recenzje nowej płyty Przemysława Rychlika wydanej przez Zoharum www.zoharum.com pod tytułem The Zone of Silence. Płyta jest nagrana z udziałem gości i to jest dobry krok, chociaż gitara Rychlika z pierwszych płyt broni się ciągle doskonale! Podoba mi się wprowadzenie kontrabasu, także niektóre perkusyjne sample i utrzymanie wyciszonego, zamglonego charaktery muzyki AA. Bez szkody dla tej sesji byłoby wycofanie kilku wokali, ale pewnie się nie znam i liczę na zrozumienie ze względu na to, że jestem całkowicie rozbestwiony :-) głosowymi praktykami Anny Nacher. Mimo wszystko dla mnie PR zostanie wysmakowanym samotnikiem wsłuchującym się w pojedyncze, długie dźwięki gitar. Rozumiem, że wszystko ulega zmianie i granie nad basenami w Muszynie dało Przemkowi do myślenia...
Natomiast bogatego składu z płyty bronią znakomicie filmowe relacje z ostatniego Festiwalu w Kaliszu. To jest dla mnie całkiem jasne i akceptuję sporą różnicę pomiędzy żywym graniem, a zbudowaną w studiu sesją. Nie bawię się w ocenianie i nawet sporą ilość wokali zaakceptowałem po drugim przesłuchaniu płyty... bo przyjmuję za pewnik, że muzycy (a i Wydawca) produkujący płytę dokładnie wiedzieli czego chcą i to właśnie zrealizowali. Mogę jedynie polecić Strefę Ciszy Przemka Rychlika i pochwalić staranne wydanie albumu. Mam nadzieję, że doczekam czasów, w których tak interesujących jak On artystów i takich płyt jak The Zone... będzie w Polsce tysiąc, a animozje, blokowanie "własnych" festiwali przed "konkurencją", rankingi mądralińskich i hipsterskie dołowanie wszystkiego poza własnymi trampkami, stanie się nie do zaakceptowania jak puszczanie bąków w towarzystwie.

Płytę nagrano w Studiu 5150 w Kaliszu pomiędzy styczniem a majem 2012 roku, a poza Przemysławem Rychlikiem (muzyka i idea całości płyty, gitara elektryczna i akustyczna, śpiew, sample, koncept okładki) w nagraniach wzięli udział: Baltazar Kobera - sample / Lugshar - instr. klawiszowe / Meres - perkusja, kontrabas, śpiew. Okładka złożona jest z bardzo udanych rysunków/grafik Sławomira Wawrowskiego.

Fotografie okładek jakie zamieściłem pochodzą z iPhona i nie odpowiadają dokładnie rzeczywistym walorom tych wydawnictyw... :-)

Monday, November 18, 2013

LARVA


Symbiotyczne powstawanie muzyki jest bardzo obiecującym doświadczeniem. Dla udokumentowania interesujących realizacji w tym nurcie zdecydowałem się utworzyć serię nazwaną LARVA i będzie dostępna jedynie poprzez kontakty prywatne i w sytuacjach koncertowych/warsztatowych. Nie ma potrzeby męczyć wszechświata/sieci informacjami i anonsami, zwłaszcza, że problem jest w trakcie opracowywania i konstruowania teorii, która weszła w bardzo ciekawą fazę. Określenia typu: "improwizacja", "free music", "komponowanie w czasie realnym" odsyłają do stylów, praktyki muzycznej, mentalności, które nie tłumaczą tego co dzieje się w pewnych warunkach na koncercie lub sesji domowej (a co nas: MS i AN najbardziej interesuje). LARVA oznacza nie tylko stadium rozwojowe owada, ale także: maskę, widmo (łac.). Dla mnie zapisy udanych symbiotycznych doświadczeń muzycznych są bliskie idei postaci larwalnej, maskowania istotnych zjawisk komunikacyjnych jakie zachodzą podczas symbiotycznych sesji muzycznych, są też one nieokreślonym jeszcze i mało poznanym, pojawiającym się (nie zawsze i nie wszędzie) widmem, zapowiedzią/obietnicą metody. Chciałbym podkreślić słowo "muzyka" przy moim podejściu do symbiotyczności w muzyce. Zdecydowanie chodzi mi o muzykę, a nie o zbiór dźwięków "odemocjonowanych", "estetycznych", "przykrojonych pod media"... Tego rodzaju podejście, które często nazywane bywa "soundartem" (a powinno neomuzakiem) jest mi w gruncie rzeczy obojętne i nie zajmuje zbytnio mojej uwagi. To nie jest krytyka, a jedynie stwierdzenie stanu obecnego.
LARVA 01 (pod katalogowym numerem WFR043/2013) przynosi trzy części wyjęte w studiu nagraniowym z zapisu koncertu w sali Stacja Orunia w Gdańsku. Koncert odbył się 12.10.2013 roku, zapisu dokonał Adam Górski, systemem "field recordings" z sali i w trybie mono. Koncert The Magic Carpathians był wzbogacony udziałem dwóch muzyków: Dawida Adrjanczyka i Krzysztofa Joczyna (Tundra). Koncert firmowany przez The Magic Carpathians od lat obejmuje trzy stałe elementy (co uwidocznione jest na plakatach, ale nigdy nie wzbudziło zainteresowania...): Image, Event, Concert. W zależności od sytuacji zmieniają się proporcje tych elementów. Wszystkie te elementy były obecne w koncercie w Stacji Orunia i dwa pierwsze służą jedynie próbie stworzenia warunków do symbiotycznego grania. Dlatego też, część spełniająca rolę Eventu (tym razem było to akustyczne wprowadzenie i zbadanie klimatu sali) nie mogła/nie musiała być brana pod uwagę w przygotowaniu istotnych części zapisu przeznaczonego do kopiowania. Wybrałem (dla archiwizacji) cztery części, jedna z nich nie spełniała w pełni kryterium symbiotyczności, trzy pozostałe to kryterium spełniały. Dwa z nich udostępniliśmy do swobodnego odsłuchu przez naszą stronę www.magiccarpathians.com, wszystkie trzy są umieszczone na płycie Larva 01. Czasy utworów: dwa po około 8 minut i jeden ponad 24 minuty pokazują najczęściej powtarzające się okresy czasu, podczas których udaje się utrzymać symbiotyczną wymianę energii w warunkach koncerowych. Na okładce wykorzystano ilustracje z opracowania naukowego, dotyczące termitów występujących w Europie z ich niezwykle złożoną biologią wykształcania się różnych postaci dorosłych z wielu przejściowych postaci larwalnych. Projekt okładki: MS, realizacja projektu: Bogdan Kiwak.

Monday, November 11, 2013

Fale Martenota vs Shamanic Verses


Koncert na scenie Magazynu Kultury w Krakowie, jaki odbędzie się 6.12.2013 postanowiliśmy uznać za symboliczną cezurę i czas celebracji 15 lat pracy w ramach naszego Projektu Karpaty Magiczne. W takich sytuacjach robi się zazwyczaj podsumowania, wspomina i snuje plany na przyszłość. Wybieraliśmy zawsze raczej drogę środkową (mimo opinii o naszych ekstremalnych poczynaniach...) i trochę tych celebracyjnych przypadłości będzie, a trochę nie... Raczej, jak w czasach realnego socjalizmu: czynem uczcimy jubileusz! :-) Z koncertu w Stacji Orunia (zagranego w towarzystwie Dawida Adrjanczyka i Krzyśka Joczyna) udało się wyjąć 4 części stanowiące energetyczne całości (jedna z nich ma grubo ponad 20 minut, ale symbiotyczność często wymaga czasu) i dwie z nich można odsłuchać swobodnie (link z naszej strony www.magiccarpathians.com), ale z 3 lub 4 części zestawimy płytkę z nowej serii wyłącznie dla najbardziej zainteresowanych. Tak zaczniemy nasz nowy cykl wydawniczy o nazwie LARVA... Przyjdzie czas aby go opisać dokładniej, a teraz tylko anons... W "czynie" jakim chcemy uczcić jubileusz mieści się także zupełnie niezwykłe wydawnictwo T.A.M. z symbiotycznego grania z Tomkiem Hołujem (ex Ossian, ex Tomasz Stańsko Trio... Szczurek... ) oraz pokaz prac i premiera płyty LONG WAVE / LONG STRINGS Installation (więcej na http://worldflagrecords.blogspot.com) jaki zaplanowaliśmy na 28.11.2013 w Czajowni na ul. Józefa w Krakowie, a także koncert w Teatrze Kalambur we Wroclawiu (5 grudnia) i specjalny event w Lublinie (8.12.2013)... Karpaty Magiczne zawsze były projektem szerszym niż koncerty i wydawnictwa muzyczne, bo mamy takie staromodne przeświadczenie, że warto kimś być i stale się uczyć. Pamiętam, jakim szokiem była dla mnie informacja z mojej wczesnej młodości, że John Lennon uznawał światek muzyków rockowych za wioche... a teraz to dobrze rozumiem. Tak więc, poza płytami (teraz w świecie hipsterki to już nie płyty, to fizyczne kopie...), plikami i fotografiami z koncertów w podsumowaniach naszej pracy koniecznie trzeba brać pod uwagę książki: Ucho Jaka - muzyczne podróże od Katmandu do Santa Fe (2003, a teraz być może szybko jako eBook!), Zielnik podróżny. Rośliny w tradycji Karpat i Bałkanów (2012), bardzo ważna książka A. - Rubieże kultury popularnej. Popkultura w świecie przepływów (2012), bo w niej bardzo dokładnie i z pełnym uzasadnieniem A. odniosła się do takich zjawisk jak world music, neoszamnizm, kultura slow, czy media taktyczne, nowe ogrodnictwo i inne przejawy kontrkultury. Wspomnę tylko, że wymienione wydawnictwa, to zaledwie część tego co się nam udało opracować i wydać, ale ta część, którą uznajemy za podstawową dla naszej pracy w KM. Na autobiografie i inne bajeczki przyjdzie czas, albo i nie przyjdzie, bo nie mamy zamiaru skończyć przed czasem... :-)

Pośród licznych płyt jakie dostają się w moje ręce czasem jakieś recenzuję... unikam tego, bo czynny muzyk nie powinien tego robić, ale płyty o jakich chciałbym dzisiaj wspomnieć nie mają wiele wspólnego z naszą sceną więc uznałem, że droga wolna... Pierwsza z nich to poważna sprawa i waga ciężka! Music for Ondes Martenot Thomasa Blocha zawiera 16 utworów zagranych na instrumencie nazwanym Falami Martenota. Instrument należy do tej fascynującej grupy zarzuconej kiedyś jako zbyt trudne i nie nadające się do masowej produkcji, podobnie jak thereminovox czy szklana harmonica (glassharomoica) albo coś tak fantastycznego jak Cristal Baschet albo stosunkowo nowy i z innej beczki (instrumenty nowe) Waterphone...                                                                             Thomasa Blocha (więcej o Nim znajdziecie w kryształowej kuli pod hasłem: www.thomasbloch.net ) polecam uwadze, bo gość ma za sobą 3000 koncertów i 150 sesji nagraniowych udokumentowanych wydawnictwami... a urodził się w 1962 roku... Muzyk ten gra na Falach Martenota (polecam znowu kryształową kulę...) i przez swe upodobania do starych, zapomnianych instrumentów (gra na kilku z nich) nagrywał już z... tu wymienię tylko kilka nazw i nazwisk: Radiohead, Milos Forman (w filmie Amadeusz), Tom Waits, Daft Punk, John Cage (rozumiem, że wszyscy teraz kleczą...), Olivier Messiaen (teraz ja klęczę...)... zagrał w 40 krajach i bardzo mnie ciekawi czy dostałby w Polsce paszport Polityki czy nie? Płyta jest powalająca i powala stopniowo i z rozmysłem... Pierwszych utworów można słuchać na stojąco, następnych już siedząc, a później człowiek już może tylko leżeć i czołgać się do przycisku powtórz... Pewnego rodzaju ciekawostką (to jest radiowa formuła stosowana w programach na wysokim poziomie wiedzy o muzyce...) jest to, że na wspomniane 16 utworów - 5 jest zarejstrowana w Pomeranian Philharmonic Hall w Bydgoszczy...
Druga płyta to Shamanic Verses Volume I (ale dodam do niej jeszcze: Sound Journey by Rami Shaafi) czyli dziełko dwóch sympatycznych panów, są to: Colin Didj i Rami Shaafi... Panowie Ci grają na wszystkim tym, na czym w takich sytuacjach grać należy: didjeridu, trąby tybetańskie, konchy, gongi, czuringi, bodhrana, crystal (oczywiście!) singing bowls, ale też śpiewają (style: overtone - Rami, khargira - Colin)...  Tandetna okładka płyty nieco stopuje naszą otwartość na nową porcję "uzdrawiających" dźwięków i szamańskich wpływów... ale zawartość traktowana "posztucznie" jest w wielu wypadkach interesująca, szczególnie dobrze wypadają głosy. Trochę rozczarowuje maniera i przypadłość wielu tego typu realizacji i projektów muzycznych, która polega na tym, że nagrania nie zawierają muzyki, a raczej popisy różnych umiejętności. Często są to umiejętności na wysokim poziomie technicznym, ale brak muzyki na płycie jest dość mało miłym zaskoczeniem. Panowie wpadli na moment do naszego przyjaciela Michala Smetanki do Brutowiec, bo miejsce zaczyna być słynne... i zadali szyku w domu Michała bardzo mocno. Obaj, co wynika z opisu na płytach (i na stronach internetowych w dużej rozsypce)... są nauczycielami gry na didjeridu, śpiewu itd. (patrz opis płyty: instrumentarium) i to tłumaczy pewnego rodzaju brak spójności wydawnictw od strony muzycznej... :-)
No i problem: z jednej strony Thomas Bloch i zapomniane Fale Martenota z muzyką klasyczną i awangardą akademicką, a z drugiej dwaj świetni instrumentaliści i wokaliści z dobrym przesłaniem dla świata... Fale Martenota czy Szamańskie wersety? Sztuczne przeciwstawienie, różne światy, inne szkoły... inne systemy wartości? A jednak chodzi o energię zwaną muzyką... albo jest albo jej nie ma.
Sięgnijcie po te nagrania i sami rozważcie...

Saturday, September 28, 2013

Quadrat:sch - Stubenmusic


Najbardziej interesującym zjawiskiem w muzyce europejskiej jest dla mnie pojawienie się nowego brzmienia, które oscyluje gdzieś pomiędzy muzyką współczesną, elektroakustyczną muzyką eksperymentalną, poetyką free jazzu, a tym wszystkim, co dzieje się w środowiskach uprawiających muzykę medytacyjną i psychodeliczny folk-rock. Wszystkie te określenia są więcej niż umowne i najbardziej mnie fascynuje nieortodoksyjne podejście do wielu instrumentów muzycznych. W tego rodzaju nagraniach słyszymy znane instrumenty na nowo, a sposoby gry napawają nową nadzieją na muzykę wolną od schematów i traktowaną jak sztukę, a nie jedynie jak towar do upchnięcia. Jest to potwierdzenie mojego przekonania, że instrumenty muzyczne są najważniejsze i stanowią coś na kształt materialnej manifestacji symbolu, w której zawarte są nieskończone możliwości. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich instrumentów muzycznych, ale wiele tradycyjnych konstrukcji przechowuje inicjalne dźwięki, rytmy i harmonie jakie ciągle zadziwiają, o ile są użyte przez odpowiednich artystów. Instrumenty to jedna, a szukanie smaku określonych krajobrazów, miejsc i sytuacji pomiędzy ludźmi, to druga ścieżka inspiracji i intuicyjnego procesu w jakim powstaje interesująca muzyka. Kiedy piętnaście lat temu zaczynaliśmy nasze świadome dążenie do dźwiękowego etno-core Karpat, wielu ludzi stukało się w głowę z politowaniem. Nie czytali i nie podróżowali tyle co my, albo zbyt mocno tkwili w naszych środkowoeuropejskich kompleksach? Nigdy nie chodzi o tani folkloryzm, ani też o połączenie instrumentów etnicznych z orkiestrą symfoniczną, z takich działań rodzą się tylko pokręcone potworki. Jeżeli żywa kultura Europy jeszcze istnieje, to łapie drugi oddech w nowym języku muzyki związanej z europejskim krajobrazem i swoistością/mitycznością pewnych miejsc, sytuacji i stanów ducha.
Podwójny album formacji Quadrat:sch pod tytułem Stubenmusic jest dowodem na to, że opisywany nurt (a może raczej przeczuwany...?) ma się dobrze w strefie kultury alpejskiej: od Austrii po Szwajcarię. O nowej muzyce w Szwajcarii pisałem jakiś czas temu w Glissando, a Quadrat:sch obserwuje od niedawna i ich album wydany w 2011 roku przez col legno www.col-legno.com jest swietnym świadectwem nowych brzmień. Muzyka wywodzi się z typowego dla brzmienia alpejskiego folkloru (w XVIII wieku) zestawu instrumentów: cymbałów, cytry, harfy, gitary i kontrabasu, wzbogaconych o obiekty z drewna, kamienia i wodę. Pośród tych ostatnich zespół wykorzystał rzeźby dźwiękowe Kassian Erhart. Jego rzeźby odwołują się do podstawowych elementów krajobrazu Tyrolu: skał, drewna i wody. Mamy to już dość dobrze przepracowane, więc dodam, że chodzi o specyfikę krajobrazu jaka istnieje realnie, ale też w mitach i wyobraźni. Skały, drewno/drzewa i woda to elementy podstawowe dla wielu innych rejonów Europy czy świata, ale kiedy do nich dodamy klimat, zapach, dotyk wiatru, smak i światło, tworzą swoisty, miejscowy, organiczny kod rozpoznawalny zawsze i bez trudu. Ta łatwość nie ma nic wspólnego z łatwością zdefiniowania... Odniesienie do krajobrazu i jego organicznych elementów, jest uzupełnione w opisie albumu odniesieniem do stanu ducha i poczucia swojskości w postaci tytułowego Stuben, co oznacza rodzinny, ładnie urządzony pokój w domu rolników, gdzie się spotykało i m.innymi razem muzykowało.
Quadrat:sch to autorski projekt artystyczny małżeństwa: Christofa Dienza i Alexandry Dienz. Oboje nie są początkującymi muzykami i tworzyli kiedyś legendarny zespół Die Knodel, w którym  zajmowali się eksperymentalną muzyką na "loopowaną" cytrę (Christof Dienz), kontrabas (Alexandra Dienz), cymbały i orkiestry z Linzu, Wiednia, Insbrucku i kilka innych zespołów muzycznych. W 2009 roku założyli Quadrat:sch koncertując w Austrii, USA, Australii. Koncertom poza Austrią pomogła współpraca z amerykańską harfistką Zeeną Parkins (jest także obecna na omawianym albumie), pionierką elektronicznych wersji harfy.
Quadrat:sch poza małżeństwem Dienzów tworzą:  Barbara Romen grająca rewelacyjnie na cymbałach i gitarzysta Gunter Schneider. Poza wymienionymi w nagraniu Stubenmusic wziął udział perkusista Herbert Pirker.
Album składa się z dwóch płyt CD, zatytułowanych: Quadrat:sch (12 krótkich kompozycji o łącznym czasie 42:07) oraz Quadrat:sch Extended z gościnnym udziałem Zeeny Parkins i podtytułem: Stubenmusic na cymbały, cytrę, harfę, gitarę, kontrabas, drewno, kamień i wodę. Ta druga płyta przynosi 9 kompozycji o łącznym czasie 39:52.
Materiał muzyczny bardzo różni obydwie płyty na "pierwszy rzut ucha", pierwsza jest zbiorem tematów quasi folklorystycznych, domowych, austriackich melodii popularnych, a druga to sam miód na nasze krnąbrne serca... piękne, wyrafinowane improwizacje i preparowane instrumenty, a przy tym odwołanie do miejsc i krajobrazów. Przy kolejnych odsłuchaniach odkrywamy, że w pozornie folklorystycznych tematach z pierwszej płyty kryje się ten sam duch, co na płycie Q. Extended, a płyty różni jedynie podejście do materii muzyki w sensie traktowania instrumentów i gospodarowania energią. Podział na różne sposoby opowiadania o tym samym jest charakterystyczną cechą nowego fluidu jaki starałem się opisać wyłuskując go z moich przeczuć.
Takie zespoły mają u nas dość kiepsko, bo nie przystają do folkowych festiwali, niezbyt dobrze mają się w grupie zespołów muzyki współczesnej i przepadają w wyścigach na eksperyment, bo za eksperyment ciągle uchodzi uporczywe wpatrywanie się w monitor laptopa... Wiem coś o tym i cieszę się, że można robić coś poza określoną sceną i robić tak doskonałe rzeczy! Oczywiście w Austrii, Szwajcarii i Niemczech jest nieco inaczej, bo i więcej jest tam wyrobionych słuchaczy szukających czegoś prawdziwie autentycznego i poza pop-obiego-wciskaczem :-)
Na szczęście nie jesteśmy już zamknięci w jedynie słusznej klatce realnego socjalizmu i możemy obserwować i kosztować muzyki Quadrat:sch z pierwszej ręki na ich ojczystej ziemi lub z płyt... Jakie to piękne uczucie, że są artystyczne przedsięwziecia, które nijak się mają do koncepcji stu zespołów na jeden festiwalowy wieczór... 
O źródłach nowej muzyki/praktyki i nowych instrumentach (m.innymi o instrumentach z kamieni i bloków skalnych) napisałem na zaproszenie Krakowskiego Biura Festiwalowego do materiałów towarzyszących Festiwalowi Muzyki Filmowej... tekst pt. Biomuzyka znajdziecie na http://www.fmf.fm/pl/8/416/462/eko-teksty 

Sunday, September 01, 2013

la biennale di Venezia 55. Esposizione Internazionale d'Arte


Już lekko opadł z nas pył podróżny i wracamy do roboty, ale podróż do Wenecji, Triestu, Lubljany i Esztergomu była bardzo udana i pełna inspiracji. Z tym powrotem do roboty, to taki sobie żarcik, bo właściwie byliśmy w pracy i to czasem po 10 godzin dziennie czyli tak jak zwykle... Są już pierwsze wyniki, bo udało się wyedytować sporo plików z zapisem soundwalków w każdym z wymienionych miast jakie odwiedziliśmy i są one warte utrwalenia w formie kolejnych płyt z dźwiękowym zapisem podróży. Do tego mam szereg interesujących tematów etnobotanicznych, które opiszę na www.etnobotanicznie.pl bo zainteresowanie roślinami w kulturze jest całkiem duże i widzę w tym sens. W dużym stopniu, cała nasza podróż dotykała sztuki, tej współczesnej i tej nastarszej, ale też problemu wyborów w kulturze i czasem zadziwiająco mylnych obrazów jakie serwuje nam utarta, popkulturowa i marna dykciana dekoracja klecona przez media wspierane niekompetencją i nonszalancją wielu recenzentów kultury, dawniej i dziś.
Wenecja jest bardzo specyficznym miastem i od pierwszej chwili, gdy tylko wyszliśmy z dworcowego budynku nad kanał, schody i mosty poczuliśmy, że warto się w nim zatopić i szybko pozbyć się stereotypowych ocen i kulturowych kalek. Pierwszym odczuciem była jakaś spokojna siła, taka sama jaką odczuwaliśmy w Benaresie, indyjskim pra-mieście nad Gangesem. Wenecja żyje od półtora tysiąca lat i czuje się to na każdym kroku. Przy dziejach Wenecji i Republiki Weneckiej nawet najbardziej znane kościoły i relikwie są jakieś bardziej umowne, lżejsze i czasowe. Tylko morze jest prawdziwym partnerem dla tego miasta i tylko bezmiar morza/natury przyjmie je kiedyś do siebie. Pierwszy rzut oka na mapę Wenecji ukazał mi piękny obraz ryby skierowanej głową ku brzegowi... na jakiś czas. Uliczki Wenecji swym charakterem i gabarytami eliminują raz na zawsze ruch samochodowy, który wdarł się wprawdzie bardzo blisko, ale tej bariery nie pokona. To wielka ulga chodzić po mieście, które nie jest zaśmiecane przez całą dobę przez ten najgorszy z prymitywnych wynalazków XX wieku. I także pod tym względem Wenecja jest arystokratyczna i jedyna w swoim rodzaju. Kiedy rozpoczęliśmy rejestracje soundwalkowe i mikrofon plus słuchawki dawały nam ten mocny, wyraźny dźwiękowy smak miasta, od zaraz poczułem ulgę. Tak, po kanałach pływają łodzie motorowe... Tak, pod sam główny plac miasta podpływają gigantyczne statki o wysokości 60 m i długości, jak się wydaje, połowy miasta, ale brak samochodów i tak stwarza wyraźnie wyczuwalną przestrzeń wolną od toksyn z jakimi musimy żyć prawie wszędzie i prawie zawsze. Wysokie góry, tundra za kręgiem polarnym i Wenecja...
W Wenecji mieliśmy spotkać się z największą wystawą sztuki współczesnej na świecie, która jest tu organizowana od 1895 roku... Biennale to około 80 miejsc wystawiania setek dzieł, które rozsiane są po całym mieście, ale są dwa główne skupiska pawilonów narodowych i ekspozycji: Giardini i Arsenale. Odwiedzanie pozostałych miejsc daje okazję na zobaczenie poza sztuką także budynków, starych mieszkań i wewnętrznych ogrodów jakie w innej sytuacji nie moglibyśmy oglądać. To duża atrakcja i czasem rekompensata za kiepskie dzieła i słabawe ekspozycje. Pomiędzy punktami Biennale trafia się ślad jaki pozostawił Claudio Monteverdi lub Antonio Vivaldi, który pracował w Wenecji jako nauczyciel muzyki w jednym z "konserwatoriów" czyli weneckich sierocińców, gdzie jako metodę wychowawczą stosowano naukę wszelkich umiejętności związanych z muzyką. Główne place, most i kościoły warto omijać z daleka, bo i tak zobaczymy je zbyt wiele razy mimo uników.
Na zobaczenie większości z ekspozycji i dzieł wystawionych zgodnie z zamysłem kuratora Biennale nie wystarczą dwa, ani nawet trzy dni i jest to stresujące. Tym bardziej, że szybko odkrywa się jak bardzo mylne, słabe i zwyczajnie nieprawdziwe są opisy polskich recenzentów. Jeden z nich, publikujący w Polityce postarał się nawet o to aby nie podać właściwych cen biletów, nie mówiąc o tym, że jak to zwykle w budyniowie przecenił obecność Polaków i nie zrozumiał (ale nie omieszkał zlekceważyć) pracy kuratora Biennale - Massimiliano Gioni. Nie odwiedził ekspozycji nagrodzonej (bo jeszcze nie była nagrodzona i nie miał cynku...), ale musiał wspomnieć, że od 20 lat odwiedza Biennale. I po co? Megalomania w twierdzeniu o znaczącej obecności polskich artystów jest smutna. Może lepiej byłoby opisać jak obecni byli artyści ze Słowenii, Tajwanu i Azji Centralnej... jak Chiny Ludowe wykupują Afrykę nawet na Biennale i jak artyści chińscy tworzą ważną sztukę bez zezwolenia Komitetu Centralnego...albo co pokazano w Pawilonie Wielkie Brytanii. Może warto byłoby zauważyć, że na Biennale wystawiono prace artystów lub ludzi nie mających na celu tworzenia tzw. sztuki, którzy w swoich czasach zostali pominięci przez promotorów sztuki, galerie i rynek sztuki, mimo, że ich prace są intrygujące i zaskakująco dobre, a nawet genialne. Kiedy chcieliśmy poczuć wspaniałą obecność polskich artystów i popławić się w soundartowej instalacji na dwa dzwony i przetworniki... zastaliśmy kartkę, że instalacja jest wyłączona. Była tak dobra, że musiano ją wyłączyć? Zmowa, zmowa... a poważnie to kuratorowi naszego pawilonu zlałbym dupę analogowo...i we dwa kije, nie dzwony.
Wieczorna Wenecja z tłumem ludzi na placach i przy stolikach restauracji, barów i kawiarni... rano zaskakiwała nas przemianą za sprawą znikających przed brzaskiem miejsc miłych spotkań, rozmów, doskonałego jedzenia i turystów, którzy przybyli tu na kilka godzin lub jedną noc. W labiryncie uliczek obserwowały nas setki intrygujących masek i przedmiotów, które tylko z trudem zaliczyć by można do niewinnych pamiątek z turystycznej eskapady... jak ta kolorwa przepaska biodrowa z napisem FUCK THE WAR.  Z setek kolorowych masek wybraliśmy całkiem białe, bo tylko one mogą ciągle się zmieniać i przybierać wszelkie formy jakie przynosi wyobraźnia. Certyfikat załączony do masek potwierdzał, że weneckie maski nie są jedynie maskami... No i dotykamy tu dziwnej zdolności Wenecji do stwarzania silnego poczucia wejścia w kręcony właśnie film... O nierealności i wciągającej magii. Ale kiedy rano kupujemy flagę Wenecji i przekonujemy się, że wyprodukowano ją w ... Bangladeszu czar wcale nie znika. To niepokojące uczucie powoduje, że pojedziemy kiedyś do Wenecji raz jeszcze. O Trieście, Ljubljanie i Esztergomie w następnym odcinku... :-)

   

Sunday, August 11, 2013

T.A.M.

2 sierpnia udało się zorganizować długo wyczekiwaną sesję nagraniową z Tomkiem Hołujem. Korzystając z kilku dni pobytu Tomka w Karpatach (TH mieszka na stałe w Sztokholmie) zamknęliśmy się na kilka godzin w górskim domu w okolicach Mszany z całym zestawem instrumentów i sprzętu. Przed rokiem muzykowaliśmy już razem w tym samym miejscu, ale tym razem zabraliśmy nagrywarkę i sprzęt umożliwiający użycie naszych instrumentów silnie modyfikowanych elektronicznie. Zdecydowaliśmy się na pewnego rodzaju minimal :-) a przynajmniej naszą wersję minimalu: Ania zabrała tzw. dużą gitarę (piękny i wyjątkowy elektroakustyczny zwierz!) plus mikrofon do instrumentu, który ma zawsze ze sobą czyli do: głosu. Ja zdecydowałem się wyłącznie na mocno modyfikowane, ale także z opcją akustyczną! - cymbały santur. Tomek tak długo stroił swój zestaw tabli, że dzień przed nagraniami bayan przestał grać...ale na szczęście był mój zestaw tabli, bardzo fachowo "ogarnięty" kiedyś przez Janka Kubka. Moje przeświadczenie o tym, że instrumenty powinny być "na chodzie" niezależnie od tego czy się aktualnie na nich gra czy nie przyniosły ratowniczy skutek. Do tabli dodaliśmy nieco gongów, garnków, blach, czyneli, dzwonków, czukpi (drewniane pałki przecięte wzdłuż do praktyki buddyjskiej medytacji i rytuałów) i kawałków drewna akustycznego.
Tomek Hołuj, kiedyś współzałożyciel grupy Ossian jest czynnym malarzem i grafikiem. Mieszka w Sztokholmie, a ja od dawna ceniłem Go najbardziej i jego wyjściem z Ossian (a później Osjana) mierzyłem koniec mojego zainteresowania muzyką tej formacji. Zdaję sobie sprawę, że dla młodszych fanów Osjana jest całkiem odwrotnie, ale tym gorzej dla nich... :-) Warto może przypomnieć, że przed autorskimi płytami tej grupy Polskie Stowarzyszenie Jazzowe wydało nagranie pt. Księga deszczu (fragmenty) (kompozycja zbiorowa) Zespół Ossjan... które zajmowało jedną stronę LP. Po drugiej stronie tego longplaya znajdowały się nagrania... "zespołu Deep Purple"...! Wydawnictwo PSJ w serii Klub Płytowy PSJ nie było powszechnie dostępne, ale dla zainteresowanych wystarczyło. Nagranie z tej płyty nie ma wiele wspólnego z pierwszą płytą Księga deszczu... ale to jest inna historia. Tomek H. popełnił też muzykę w składzie Stańko/Szczurek/Apostolis/Hołuj wydaną jako LP pt.Lady go... (1984, aktualna cena tej płyty w 1984 roku to 250 zł, Księga deszczu z Deep Purple była wcześniej i kosztowała 65 zł...). Długi czas Tomek nie grał i malował swoje piękne obrazy w Sztokholmie. W Jego pracowni stał jednak wielki bęben wystrugany niegdyś przez Słomę... i pewnie to on nie pozwalał odejść od muzyki zbyt daleko?
Nasz kontakt był przez wiele lat dość sporadyczny i zawieszony, aż tu nagle...
Decydując się na sposób w jaki chcieliśmy muzykować postawiliśmy wszystko na jedną kartę czyli uznaliśmy, że jedynie autentyczna improwizacja i rejestracja tego co słychać (bez możliwości mieszania ścieżkami w studiu) to jedyna uczciwa droga. Nie chcę w tym miejscu nikogo oceniać ani też przyszywać łatek, ale kiedy widzę i słyszę co pod improwizacją rozumieją różne składy młodych wilków, to litość mnie ogarnia i zażenowanie. Improwizacja jest staranną mieszanką odwagi, otwartości, gotowości słuchania innych, odpowiedzialności i uczciwości. Dopiero po tym wymieniałbym wyobraźnię, umiejętności techniczne i intelektualne wybory. Bez odwagi... i uczciwości wszystkie te elementy można o kant d... rozbić.
Wiejski dom, piec lampowy, mały mikser, trochę przetworników, mikrofon bez statywu, brak kolumn głośnikowych i nie nagłośnienie instrumentów perkusyjnych... wspaniały chleb i ser, doskonały makaron z pomidorami i paprykami, zielona herbata... Wsparcie ze strony Ewy... sąsiad, który zgodził się zrezygnować na ten wieczór z cięcia piłą tarczową :-) ciepło, jabłka w ogrodzie, świerszcze i pasikoniki, które nie zgodziły się zrezygnować tego wieczoru ze swoich sesji... :-)
Trzy godziny nagrań. Teraz mamy już wyedytowane 7 długich (za długich?!) fragmentów stanowiących osobne całości, osobne energetyczne muzyczne istności, muzyka to magia jakiej nikt nie zna całkiem dobrze, dotykamy jej tylko. Teraz wielkie stoły mikserskie i decydowanie z innymi, innymi zaufanymi, co było muzyką, a co jedynie stwarzaniem warunków, sposobności, miejsca?
Usłyszymy, zobaczymy. Piękna sesja i taka bez oczekiwań. Taka będzie płyta... już wiem, że piękna i czuję, że bez oczekiwań. Nie nazwiemy się Wielkim Improwizatorami, nazwaliśmy się tak jak nas rodzice nazwali T(Tomek).A(nna).M(arek). Nie oryginalnie, nie światowo, bo już dość oryginalności i światowości. Mamy tego po dziurki w nosie, niech Improwizatorzy zdobywają ułudę. Tomek napisał do mnie: przy następnym spotkaniu będziemy mniej grali, bo chcemy z Wami pobyć i porozmawiać... Tak, kiedyś nawet muzyka przestanie być aż tak ważna.