Thursday, April 27, 2006

Santa Cruz

Droga z Oakland do Santa Cruz sprowadza sie do powiedzenia - czym dalej w las tym wiecej drzew... faktycznie, wreszcie sie pojawia jakis interesujacy kawalek lasu....bo dotad tylko pustynia i pustynia! O jak fajnie sie pisze, tym razem wyjatkowo PC a nie MAC i znajoma klawiatura. Tak wiec, dojechalismy do Santa Cruz, podziwiajac amerykanska bioroznorodnosc po drodze plus niesamowite chmury i zachod slonca (A. zrobila kilka ujec, wiec moze kiedys zobaczycie). W SC mamy zagrac koncert domowy, forme popularna tutaj, ktora jakby zaniknela w Polsce zupelnie. Moze sie myle?
Tak wiec klebilo sie troche mlodych ludzi i duzo dobrego sprzetu (tak ze dwa domy kultury u nas mozna by nim obdzielic) plus wino, herbata. Po jedzenie poszlismy za rog do restauracji chinskiej (swoja droga A. dostala tak dobre baklazany, ze dotad nie jedlismy tak smacznych, no moze w Bulgarii) i po jedzonku na stojaka rozpoczal sie pierwszy koncert. Wczesny Pink Floyd plus aktualny noise to tutaj standard - zawsze sie to sprawdza i tym razem bylo oki jak na poczatkujaca grupe. Oni zreszta znaja swoje miejsce i nie leca zaraz do studia aby wydac setki plyt i oglosic, ze starsi koledzy nie potrafia grac i sie skonczyli. To jest tutaj nie na miejscu. Cos bym teraz walnal o naszej - scenie - ale mialo byc bez porownan.
Nastepny koncert, po chwili instalowania sie, daja Living Breathing Music. Cello, sax basowy, trzy glosy i sporo elektroniki. Bardzo interesujacy i mocny koncert. Jest w tym cos pociagajacego i wartosciowego - bez odniesien do rocka, a raczej do muzyki wspolczesnej, Meredith Monk itd. Cieszymy sie, ze razem zaczynamy od SF trase koncertowa. No i my, troche szamotaniny i odpalamy. O tym niech inni...

No comments: