Wybierając się na weekend do Berlina nie sądziłem, że będzie to druga (po wakacyjnej wyprawie w tundrę) co do ważności wyprawa 2011 roku! Berlin znamy z wielu wypadów i nie liczyłem, że powróci to dobre poczucie obcowania z żywą kulturą wielkiego miasta znane mi z Berlina lat 90. XX wieku. Uwielbiam dzikie przestrzenie, ale także naprawdę wielkie miasta: NYC, Berlin, Londyn, Pragę, San Francisco... i kilka innych.
Oczywiście, tak udany czas zawdzięczamy nie tylko sobie, ale głównie Jackowi S. , który zna nasze upodobania i nie popuścił nam nawet w pierwszy wieczór po 10. godzinach jazdy pociągiem z Krakowa. Pierwsza wizyta to był powalający strzał: koncert
Silesian Quartet grający utwory Knapika, Szalonka i Pendereckiego i po nim koncert kontrabasisty, wokalisty i performera Ryszarda Gabrysia. Wszystko to w otoczeniu interesujących prac zebranych na wystawie pt.
Recycling the Iron Curtain Na zakończenie uczty muzycznej pomknęliśmy aby przyłączyć się do akcji rozbijania wielkiego bloku czekolady w ramach akcji kuratora wystawy Piotra Szmitke. Wszystko to działo się w znakomitym, industrialnym budynku Kuhlhaus. Co można byłoby po takim wieczorze zrobić jeszcze bardziej odlotowego... okazało się, że można i wylądowaliśmy na prywatnym przyjęciu ze sporą grupą Gruzinów. Było to podsumowanie pewnego projektu i podczas gdy raczyliśmy się znakomitą kuchnią gruzińską, zebrani czytali niemieckie wersje kwiecistych toastów z Kaukazu. Ot, Berlin...
Sobota rozpoczęła się równie barwnie od szukania specjalistycznego sklepu muzycznego, do którego musiałem wpaść po kołki do strun jakich używa się w harfach wiatrowych. Po pewnym czasie i sporym spacerze w dzielnicy, która jest niezwykle malownicza udało się do sklepu trafić, kołki zamówić (dzisiaj przyszła wiadomość, że idą już do nas pocztą) i całkiem nieoczekiwanie kupić bardzo interesujący bęben z Alaski. To ten moment, gdy bierzesz instrument do ręki, słyszysz jego brzmienie i już wiesz; on jest mój! To spotkało A. i resztę dnia maszerowaliśmy z rytualnym bębnem ogniowym! Tak uzbrojeni mogliśmy śmiało wpaść na wystawę prac plastycznych dedykowaną legendarnemu zespołowi CAN. Z wokalistą CAN - Damo Suzuki, graliśmy we Wrocławiu, więc na wystawę musowo iść musieliśmy. Na obiad wpadliśmy do znanej nam dobrze knajpki z kuchnią perską... ot Berlin.
Celem naszej wyprawy były dwie wystawy i w sobotę pognaliśmy do Hamburger Bahnhof czyli wielkiej galerii sztuki nowoczesnej urządzonej w starym dworcu kolejowym. Tam wpadliśmy na niesamowutą instalację
Cloud Cites Tomasa Saraceno! To było coś; wielkie kule z kombinacji folii i lin plus zieleń wisiały zakotwiczone zbiornikami z wodą. Do wielkich sfer można było wejść i oglądać świat z innej perspektywy. Wystawa jest czynna do 15 stycznia, a
HB zawsze warto odwiedzić.
Na piętrze oglądaliśmy wystawę prac z kręgu Land Artu i mimo, że nie była zbyt duża, to kilka rzeczy zainspirowało mnie bardzo. Land Art jest z natury dość trudny do pokazania w salach muzealnych, ale i tak udało się nieźle. Największa niespodzianka czekała nas jednak w sali gdzie wystawiana jest niesamowita praca Dietera Rotha i przygotowywano się do czytania jego tekstów. Istotnym elementem tego eventu była muzyka: elektroniczny noise plus akustyczne wjazdy na alphornie (!) i tubie. To było coś! Siedzieć prawie w środku graciarni Rotha i słuchać tak swobodnych rzeczy, to było dla mnie jak deszcz na wiosnę... po tym co serwuje nam Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Krakowie. Sztuka tam może i nowoczesna, ale kuratorzy jak z mentalnej naftaliny.
Co tu pisać, może to, że muzyka, którą 30 lat temu udawało się czasem zagrać i tylko czasem/czasem usłyszeć; jest już kanonem i tyle. Nie chce mi się znęcać nad MOCAKiem (bo to smutne jest i mam jednak nadzieje, że może coś się tam zmieni?) ani też nad naszą niby sceną... szkoda słów, a do Berlina nie jest tak daleko.
Mała herbata w domu Jacka i wieczór zastał nas w klubie
Helmut Khol... gdzie przenieśliśmy się w czasie za sprawą dwojga ludzi z USA. Facet ubierał i zdejmował różowe, okrągle okulary i razem śpiewali wariacje Hotelu Kalifornia na gitarę, flety i harmonijkę. Gitara jak należy była dość nietypowa, a całość była tak niewiarygodnie słodka, że aż nas wcisnęło w krzesła. Bez szemrania daliśmy 15 EUR do słoika i przypomnieliśmy sobie znowu za co tak kochamy alternatywną scenę w USA. Po dawce
hippie not dead ruszyliśmy do do klubu West Germany na izraelski punk pod szyldem
TV Buddha. Klub okazał się stylową czyli maksymalnie obskurną norą przystosowaną do grania ostrych rzeczy, ale TV Buddha zaserwował nam tak samo pretensjonalną muzykę jak nazwę. Umówienie się w tym miejscu i czasie na rozmowy o planowanym koncercie to nie był chyba zbyt dobry pomysł, ale co tam. W gruncie rzeczy to lubimy takie kluby, ale wymagają pewnej gry, która nam się chyba już nieco nudzi.
Niedziela to dwie niezapomniane akcje. Pierwsza z nich to wystawa
Tracing Mobility: Cartography and Migration in Networked Space This Incorporeal Space Has Diffrent Rules pod prawdziwym hasłem: The conventional map is useless! Faktycznie, ani raz nie rozkładaliśmy papierowej mapy, bo A. korzystała z iPhona i iPada... Wystawa to bardzo myląca nazwa w przypadku tej instalacji: filmy, schody, konstrukcje, mapy, modele, dźwięki... zaryzykuje twierdzenie, że tego typu "wystaw" nie da się zwiedzać czy oglądać. Albo się w to wchodzi, albo szkoda czasu. Całość miała miejsce w
Haus der Kulturen der Welt, gdzie kiedyś, w innym wcieleniu słuchaliśmy koncertu Shiv Kumara Sharmy!
Przed HKW natknęliśmy się na bardzo ciekawą instalacje Pia Lindman - kostkę z odpadowych materiałów i posadzonych tam roślin, która pięknie filtruje powietrze! Finka zrobiła tę konstrukcję o nazwie:
Oxid Bungalow w ramach
Labor Berlin 6 tego roku i akcji o nazwie Poison and Play. Oj jak mi tego brakuje w Krakowie... zamiast tych serwet i papierochów w Bunkrze Sztuki?
Wracając z HKW pod Reichstagiem fotografowaliśmy Parliament of Trees - Bena Wargina, po drugiej stronie rzeki. Zupa w restauracji tajskiej przyprawiona była bazylią o smaku bazylii z nutką kolendry. To była tajska odmiana indyjskiej tulsi, świętej bazylii.
Ale to nie był koniec berlińskiej ekapady... Muzycy grają i późnym wieczorem zamknęliśmy się z Jackiem w dawnym budynku służby bezpieczeństwa NRD... w salce prób ekipy The Curators i zagraliśmy te wszystkie emocje z trzech ostatnich dni... Kilka nowych instrumentów, kilka znanych instalacji i bardzo dobra akcja
real time.
No i od rana znowu: Błota czyli Lubnau, Chosebuz czyli Cottbus, Glinka czyli Klinge... a potem stary mostek i miejscowość Zasieki... dalej już Wrocław aż do domu, do KRK. Dzięki temu mogłem przeczytać pół biografii Steve Jobsa...
Na mojej focie A. i Jacek podczas akcji w Berlinie, może uda się kiedyś opublikować kilka fragmentów rejestracji z tamtej sytuacji, bo są intrygujące.