Monday, February 23, 2009

FOKI w BESKIDACH


Kilka ostatnich dni to całkiem interesujący czas. Nie w tym rzecz, że atakuje mnie nuda ale pośród powodzi terminów, spraw do załatwienia i fascynujących (mniej lub bardziej....) akcji zaczynam zwracać uwagę na sąsiedztwo wydarzeń. To trochę tak jak w kuchni, są potrawy, które lepiej smakują w zestawieniu z innymi, co więcej ; pewne zestawy tworzą odrębne światy kulinarne. I tak było w ostatnim tygodniu. Zaczęło się od koncertu (w Muzeum -manggha-) gamelanu z Indonezji. Mimo, że część muzyków okazała się młodymi ludźmi z Warszawy przebranymi za Jawajczyków, było bardzo sympatycznie i inspirująco. Sam kiedyś męczyłem się trochę z gamelanem (i to w Warszawie !) i wiem, że to nie jest proste zajęcie... Muzyka gamelanu w wydaniu warszawsko-jawajskim była ciepłym przekazem i wielkim relaksem estetycznym w naszym bogoojczyźnianym raju kultury cholernie wysokiej. Wokalistka i tancerka dodały tego czegoś, co powoduje, że wszystko nabiera sensu i zaczynamy wierzyć w siłę sztuki. Roztkliwieni kosmicznym brzmieniem gamelanu zagapiliśmy się i nie uciekliśmy zaraz po złowieszczej zapowiedzi pana Antoniego Krupy (człowieka legendy, w znaczeniu : swobodnie snującym gawędy / legendy ), który występ kilku czarnoskórych klubowych wyjadaczy raczył zaanonsować jako niezwykłe wydarzenie. Pan Antoni K. opowiadał coś o tradycji ale mili goście Afrykę widzieli chyba w National Geographic i tak ją też czuli. W Niemczech jest zwyczaj letnich koncertów dla tzw. ludności z prowincji lub emeryckich dzielnic wielkich miast. Jest piwko, kiełbaski i World Music. Na tych letnich koncertach jest troszkę Czarnego Lądu, troszkę magicznej Azji i czasem Cygan, wolny jak wiatr! albo Inka z kondorem na ramieniu ... a z jazzu to zazwyczaj Zamfir! I taki to kontekst przyszedł mi na myśl po pierwszych walnięciach w bęben ! Sorry !
Umknęliśmy jednak bez wielkich strat własnych, udało się zapomnieć o ferii afropodobnych rytmów i zasypialiśmy w ekscytujących, muzycznych emanacjach krajobrazów Jawy, Sumatry i troszkę Bali. A jak mawiał Profesor Andrzej Strumiłło : eh, Bali, Bali, Bali....
Na drugi dzień, ale w tym samym miejscu znaleźliśmy się z okazji koncertu mistrza Triloka Gurtu z zespołem Arke. I znowu musieliśmy przebrnąć przez legendziarza Antoniego K. , który raczył nas poinformować, że : " jest tylko jeden muzyk z nurtu World Music, bardziej znany niż Trilok Gurtu. Jest nim Ravi Shankar". To nic, że Pandit Ravi Shankar gra klasyczną muzykę Indii i Jego interpretacje rag są dzisiaj jak żywa legenda i wzór wzorów. Jak nie jest z Europy to musi grać WM, to jasne jak słońce! Zaczynam się domyślać, kto jest autorem słynnej radiowej zapowiedzi : "na prymitywnej lutni sitar zagra ludowy muzyk Ravi Shankar"....z której obyci muzycy śmieją się od blisko 30 lat.
Pomijając kabaretowe popisy i autoreklamowe spoty Pana Gawędziarza, koncert wbił nas w (niestety niewygodne) krzesełka dostawkowe, po 30 zł od ebonitowego siedziska! Zestawienie włoskiej ekipy smyczkowej z fenomenalnymi rytmami i brzmieniami instrumentów Triloka Gurtu było baaardzo smakowite! I wcale nie chodziło o wirtuozerię ale o muzykę w czystej postaci, o zaangażowanie i odwagę. Od dawna już odróżniam zestaw tzw. patentów, także popisowych autorskich brzmień od odwagi zaryzykowania czegoś nowego, odwagi zmiany płynącej ze swobody poruszania się wewnątrz muzyki. Jestem przekonany, że dźwięk jest żywiołem jak woda, ogień, powietrze i ziemia, jak elektryczność. Praca z żywiołem nie polega na jego pacyfikacji, na rozebraniu na czynniki pierwsze, na panowaniu nad nim ale na uważności , rozumieniu i szacunku. To co, że mistyka?! A 300 osób słuchających siwego Pana nurkującego w rytmach to nie mistyka? Wszystkim by się przydało w tej kwestii więcej mistyki a mniej biznesu, naprawdę.
Koncert podbił nieco ostrożną na początku publiczność i sprawił, że kończył się już wspólnie i z wielką radością. Oczywiście, były malutkie minusiki w postaci (jednak) różnicy pomiędzy żywiołem Gurtu i akademizmem Arke (oczywiście : Boże daj innym absolwentom taki akademizm, ale jednak...) i jak powiedziała Ania : był to przykład uczynienia interesującego tła dla Triloka Gurtu, tła na bardzo wysokim poziomie. A to sztuka , szczególnie w kraju indywidualistów. Mnie trochę brakowało poważniejszego wprowadzenia, zwłaszcza, że koncert odbywał się w ramach 6. Festiwalu Muzyki Perkusyjnej i w dużej mierze był skierowany do studentów. A warto byłoby wspomnieć o matce Triloka Gurtu, o jego pojawieniu się na Zachodzie, o tym co i jak grał w Shakti Johna McLaughlina, o licznych własnych projektach i płytach. A nie jest to wiedza powszechnie znana, co było słychać u tak doświadczonego znawcy jazzu światowego jakim jest pan Antoni K.
Nie jestem pewien, czy mój odbiór tego koncertu jest jedynym możliwym. Ciągle jeszcze dość powszechne jest przekonanie, że dyplom czyni muzykiem... a wystarczy posłuchać kompozycji reklamujących różne produkty w tv. Te poukładane według prawideł niby-melodie, zaśpiewane ustawionymi głosami są tak estetyczne, że budzą u mnie odruch wymiotny lub łzawienie oczu w wyniku nerwowego napadu śmiechu. Ale co tam, to nie moje zmartwienie i faktycznie po koncercie nie martwiłem się nawet przez chwilę. No i jakoś mnie nie dziwi, że te koncerty i Festiwal jest dziełem człowieka, który świetne rzeczy w muzyce robił na długo przed tym jak stał się profesorem w Akademii Muzycznej.
Tak podbudowani, następne dwa dni spędziliśmy na tułaczce po Beskidzie Sądeckim na trasie : Rytro - Hala Konieczna - Prehyba - Szczawnica. Nasze turowe narty oblepione zostały paskami granatowego materiału, nazwanego na pamiątkę pierwotnych dawców tego urządzenia - fokami! Foki powodują, że można iść pod każdą górę. To automatycznie powoduje, że idzie się pod każdą górę i kończy się to fatalnie dla wpadających w przesadę. Ale widoki, smak powietrza, samopoczucie jest niewiarygodne. Da się to porównać do momentów z naprawdę dobrych koncertów, ale tylko w pewnym zakresie. Naprawdę nie mogę zrozumieć jak można uczyć muzyki bez kursu narciarstwa turowego i trekkingu w Himalajach, bez wałęsania się po otwartych przestrzeniach i spania w nocnych pociągach, bez praktykowania zachwytu trudnego do wypowiedzenia słowami i przymusu robienia rzeczy, które okazują się sensowne dopiero po latach ?
Dwa dobre koncerty i dwa dni fantastycznego trekkingu na nartach w jednym tygodniu to jest coś bardzo wyjątkowego. Na resztę można swobodnie smarkać. Na mrozie zalecam jednak pewną ostrożność!

Monday, February 16, 2009

Halny


Jakieś dwa tygodnie temu, korzystając z chwilowej przerwy w zimie, wybraliśmy się w Pieniny. Narty są super, rowerki są super, jazda Landroverem po Serbii jest interesujące ale moim przeznaczeniem jest trekking. Trekking to intensywna piesza wędrówka o charakterze bardziej kulturowym niż sportowym. Piszę na wszelki wypadek, gdyż kilka razy napisano mi (w opisie mojej barwnej osobowości) mylnie zamiast "trekker" - "traker", co oznacza kierowcę wielkich ciężarówek... To prawda, że mam do nich pewną słabość... ale myślę o lśniących potworach w USA, a nie brudnych i podobnych do siebie jak dwie kozy w nosie ciężarówkach, wymuszających wszystko na drogach naszej części Europy, których kierowcy zajmują się polowaniem na rowerzystów i usługami "tirówek". Te potwory na drogach w USA są tak wypicowane, że działają jak lustra - wiem, bo filmowałem je od Nowego Jorku do San Francisco i mam wiele godzin dowodów.
Tak więc mini trekking pieniński polegał na przecięciu Pienin z Krościenka przez przełęcz Szopka do Czerwonego Klasztoru i przejściu wzdłuż Dunajca do Szczawnicy. Mocny ale ciepły wiatr przeganiał chmury i odsłaniał, zasłaniał, odsłaniał, zasłaniał... jak to halny. W knajpie w Czerwonym Klasztorze zjedliśmy spokojnie -vyprazany syr- i napilismy się Kofolii (ja) i wina (Ania). Sala była pusta (wiadomo drożyzna na Słowacji : wino 4-razy tańsze niż w Krakowie i 2-razy smaczniejsze...), eh kryzys! Wiadomo, że z Pienin świetnie widać Tatry i tym razem to było znowu mocne! Trasę pod Trzema Koronami przechodziliśmy już dziesiątki razy : pieszo, na rowerach, na nartach ... i zawsze jest r e w e l a c y j n i e.
W Czerwonym Klasztorze pojawił się nowy (czerwona dachówka) dach na budynku klasztoru ,w którym dotąd znajdował się zaimprowizowany sklep i WC ! Mamy nadzieje na małe pokoiki...
W Szczawnicy miło (po raz drugi!) zaskoczyła nas drewniana knajpa nad Grajcarkiem. Można tam zjeść bez narażania się na bierne wypalenie 20 papierosów i to zjeść całkiem dobrze, szkoda tylko, że nie jest tak drogo jak na Słowacji (ale drożej, nieco).
Nogi nas troche bolały i Ania się smiała, że zachowujemy się jak starzy "Krakusi" : jak nie Tatry to Pieniny. Dobrze, że nie mamy jeszcze jamnika...
Fotkę wykonała Ania z kładki na Dunajcu pod Trzema Koronami, ostatnio wyrywa mi aparat i umyka z nim w celu wykonywania całkiem niezłych fotografii. Chyba wrócę do rysowania...

Friday, February 06, 2009

Guerrilla gardening - ciąg dalszy...


Po ostatnim wpisie nt. partyzantki ogrodniczej mój dobry znajomy wylał mi niespodziewanie kubeł zimnej wody na głowę : a to, że poetyka "bombowa" go wcale nie kręci, a to, że stare babcie też sadzą kwiatki gdzie mogą i nikt z tego nie robi wielkiego "halo" i to, że cały ten proceder nie jest wcale pozytywny bo jak gdzieś nie rosną kwiatki to może oznaczać, że rosnąć tam nie powinny...
No i zacząłem się zastanawiać... Sami wiecie jak to jest : gdzieś poza Polską tyle spraw wydaje się nam sensownych, zabawnych, potrzebnych i godnych zaangażowania, ale po powrocie nagle zmienia się nam optyka i wszystko jest bezsensowne, głupie, zbędne i warte jedynie wzruszenia ramionami. Ileż to razy wracając samolotem / koleją / pieszo / na rowerze / promem / samochodem mieliśmy głowy pełne znakomitych pomysłów i entuzjazmu ale wystarczyło dwa - trzy dni na ojczystej glebie aby głupoty zostały odessane i pojawiła się swojska, depresyjna i podzielana przez szerokie masy tzw. polska rzeczywistość. Specjalnie wymieniłem wszystkie zastosowane dotąd osobiście środki transportu gdyż kiedyś sądziłem, że te wyjaławiające powroty mogą być skutkiem dekompresji wywołanej szybkim schodzeniem do lądowania lub nagłym zmniejszeniem prędkości samochodu ze względu na nasze drogi... ale wolny rowerek ?, jeszcze wolniejsza (nasza) kolej ? Jedynie podróż promem, w moim przypadku jest oczywistą przyczyną zapadania na DNW (Depresyjną Negację Wszystkiego) na terytorium Polski ; to tzw. choroba morska.
Prawie już zniechęcony do partyzantki ogrodniczej, w ostatnim akcie obrony mojego naiwnego entuzjazmu, zapragnąłem sam się przekonać jacy naprawdę są guerrilleros - ogrodnicy? Kilka dni zajęło mi wyszukanie ich kryjówki ale znalazłem i... udało mi się wejść tam pod ich nieobecność ! W małej kanciapce znalazłem : paprotkę znaną wszystkim uczniom polskich szkół, cebulki irysów, siatkę pełną cebulki do sadzenia (tzw. dymki) i małe bulwki niezidentyfikowanych roślin. Na ścianach buntownicze gryzmoły jak w jakimś kiblu na PKP. Aby mieć dowód niecnego procederu wyjąłem aparat fotograficzny i już miałem fotografować gdy jeden z bojowników wpadł do pomieszczenia. Strasząc paprotką i dymką ostro mnie pogonił ! W ostatniej chwili udało mi się pstryknąć i sami widzicie : ohyda!!! Wyszło szydło z worka.
Mój znajomy miał jednak rację - to skandaliczne zajęcie powinno być u nas szczególnie karane ,
aby nigdy nic zielonego - nielegalnego nas nie wytrąciło z pięknej szarej rzeczywistości. O kolorowych głupich kwiatach to nawet nie wspomnę. Zasrani "guerrilleros" z bożej łaski. Do roboty by się zabrali....

Monday, February 02, 2009

GUERRILLA GARDENING


Instytucja opanowały już wszystko - a (...) "Nowa Lewica tak naprawdę nigdy nie potrafiła uwierzyć we własne istnienie, póki nie usłyszała o sobie w Wieczornych Wiadomościach" (z "Tymczasowa Strefa Autonomiczna" Hakim Bey) i w tej sytuacji najzdrowiej jest zająć się tworzeniem własnych miejsc w czasie i przestrzeni w rodzaju TAZ : Temporary Autonomous Zone i ...nie zapominać przy tym o przyjemności.
Oczywiście gość o ksywie Hakim Bey niczego nie odkrył i niepokojąco zaczyna dobrze definiować to, co garstka ostatnich partyzantów robi od pół wieku z okładem...ale dziełko małe i interpretacje jakże różnorodne. Jest szansa, że oko Mordoru tego nie wyłapie. Podoba mi się też opisanie taktyki znikania (chociaż wolę Carlosa Castanedę, bo dowiódł skuteczności tej taktyki swoim życiem), gdyż opis niczego nie przybliża osobom, które nigdy jej nie zastosowały! Powraca więc alegoryczny styl i język zrozumiały tylko zaufanym. To krzepi... bo Instytucje słabo sobie radzą z językami innymi niż ich własne. Efekty zastosowania technik TAZ i znikania, także starej dobrej szkoły DYI ( jak u pana Słodowego : zrób to sam!), która w dobie internetu nabrała nowych znaczeń, bywają zaskakujące. Jeden z takich efektów interesuje mnie już od blisko dwóch lat i nazywa się : guerrilla gardening.
Słowo -guerrilla- jest pochodzenia hiszpańskiego i oznacza -małą wojnę- ( w Polsce to : partyzantka), którą to taktykę zapoczątkowano (na Zachodzie) w 1808 roku podczas najazdu Bonapartego na Hiszpanię. Przez 8 lat, bojownicy nazywani "guerrilleros" nękali i zniechęcali pana Bonapartego. Jako jeden z prawzorów tej taktyki wymienia się także polskie powstanie przeciwko carskiej Rosji z 1863 roku, a także wojnę domową w USA i kilka innych kampanii. W XX wieku określenie "guerrilla" utrwaliły dwa dzieła : "On Guerrilla warfare" Mao-Tse-Tunga (1937r.) oraz "Guerrilla warfare" Ernesto "Che" Guevary (1961 r.) opisujące nękanie wojsk Fulgencjo Batisty na Kubie.
Fundamentalną różnicą pomiędzy działaniami regularnych wojsk a bojownikami (guerrilleros) jest to, że wojsko ćwiczy działanie na rozkaz bez osobistego angażowania się w politykę, bojownicy całkiem na odwrót. Wojsko wykonuje rozkazy i ma wielką siłę, guerrilleros mają osobistą, silną motywację, która sprzyja kreatywności w osiąganiu celu. Budując TAZ lub znikając stajemy się guerrilleros i walczymy swoim uporem i pomysłowością. Często są to akcje pozornie żartobliwe i mało znaczące (dla regularnej armii tak, dla bojowników nie). Od siebie dodałbym, że ważnym zadaniem każdej akcji guerrilleros jest przekaz jaki niesie akt sprzeciwu innym bojownikom.
Pozostawmy militarne akcje za sobą i rozglądnijmy się wokoło (jak wielu przed nami...) po naszym mieście i dzielnicy. Wszędzie panuje dyskurs komercji i władzy. Jedne pomniki zastępują inne i od zmian politycznych jakoś nie przybywa przestrzenii czysto publicznej, wolnej i zabawnej. Instytucje są pozornie otwarte bo dysponują już procedurami tzw. "ujawniania aktorów konfliktów" i zawsze można się z nimi zmierzyć. Powodzenia ! Ale można je także systematycznie ignorować, stawiać w kłopotliwych sytuacjach, ośmieszać lub unikać ich. Jedną z takich technik miejskiej walki partyzanckiej (guerrilli) jest praktyka GUERRILLA GARDENING. Polega ona na nieuzgadnianym, nielegalnym i często spontanicznym sadzeniu roślin w miejscach gdzie stanowią one (miłe) zaskoczenie, estetyczną prowokację, sposób zwrócenia uwagi na problem miejskiej pustynii i zaniedbań Instytucji ale także sprawianie sobie przyjemności z sadzenia i obserwowania roślin. Do fantastycznych pomysłów tej techniki należy tzw. "seeds bombing" czyli bombardowanie (często z pędzącego roweru !) wybranych terenów kulami (chociaż nie tylko...) zrobionymi z ziemi wymieszanej z nasionami i kompostem.
Ile grup guerrilleros tyle pomysłów na ogrodniczą partyzantkę ! Nie warto (poza ideą "seeds bombing") wzorować się zbytnio na już przeprowadzonych akcjach, rzecz w tym by zastosować własne taktyki bojowe! Na swój użytek zaliczam guerrilla gardening do szeroko rozumianej sztuki ulicy (street art). W skali świata ruch ten ma przyszłość ; przyjmuje się, że do 2050 roku 2/3 ludzkości będzie żyło w miastach!
Od jakiego momentu stajesz się ogrodniczym "gueerrilleros"? Od chwili kiedy przeprowadzisz swoją własną pierwszą akcję!
Milowym krokiem na ścieżce do masowego "ogrodniczego powstania" jest książka Richarda Reynoldsa pt. " On guerrilla gardening". Była ona w zeszłym roku wielkim hitem wydawniczym w Londynie. Autor nie rości sobie pierwszeństwa ani też wyłączności na partyzantkę ogrodniczą, nie wydaje też certyfikatów ale opisuje wiele interesujących wątków tej ogrodniczej i osobistej Tymczasowej Strefy Autonomicznej. Bo jest jeszcze inne odgałęzienie tej metody. Są to ogrody społecznościowe zakładane w miastach... To już w innym odcinku. Póki co, zaglądnijcie na strone miejskiem partyzantki Richarda.
Tak więc do boju : Enjoy your plants!

Problem z tęczowymi owcami


Po ostatnim wpisie jeszcze dwukrotnie badaliśmy domniemany wzrost cen na Słowacji i w wyniku tych badań postanowiliśmy wybrać się tam w lutym na kilka dni. Pozwoli nam to na jeszcze wnikliwsze badania terenowe i uzyskanie materiałów porównawczych. Góralska tuba TVN-u (ledwo zamaskowana tzw. "zakopiańska 5. kolumna") pewnie za moment zasugeruje, że i śnieg na Słowacji jest zdecydowanie gorszy. Mamy nadzieję, że w tym czasie Mazowsze ruszy tradycyjnie do taniego, miłego, cichego i stylowego Zakopanego ! Ostatnio słyszałem w radiu, że tzw. "górale z Zakopanego" leją łzy bo ponoć cepry z centrali nie kupują już swetrów ! O laboga, nieszczęście... a może taniej watę w aptece kupić?
Ciekawe jak idą skórki z owiec w kolorach : czerwony, żółty, fioletowy, zielony! Takie skórki zobaczyć można już przy drodze tzw. "zakopiance" (nazwa na pamiątkę starej prawdy, że z tzw. góralami z zakopanego jeszcze nikt się nigdy nie dogadał) na ozdobnych regionalnych konstrukcjach z ledwo ostruganych desek. Wysyp kolorowych owiec można tłumaczyć różnie : biała owca to banał, a czarna ...sami rozumiecie. Tzw. górale udają, że pozostałymi kolorami sondują rynek ale wiadomo, że skończy się na tęczowych "łowieckach" i ( uwaga : subtelny żarcik, sorry) w konsekwencji na... kozach. A może nie? Ciągle przecież nieprzebrany tłum wali do "stolicy" Tatr... a potrzeby rosną bo teraz to i Chicago na utrzymaniu!?
No i ten tłum tworzą specyficzni "turyści" tworzeni przez podaż : " (...) Z tymi typami to jednak daremny trud. Jedyne książki jakie potrafią czytać, to księgi główne Kompanii zawierające wykaz zysków z jej monopolu (...)" /Claudio Magris "Na oślep"/.

Monday, January 19, 2009

MIX


Wczoraj śmigaliśmy na nartach w Tatrach. Oczywiście, że na Słowacji ! Nie uwierzyliśmy w dziwne i nieprawdziwe materiały w tv, typu : raj jest w Zakopanem, na Słowacji strasznie drogo, bo EURO! Lobby pseudo górali z Zakopanego to jest UKŁAD, inne układy przy tym to małe piwo... W lecie tropiliśmy pod Rohaczami arcydzięgle a w zimie oddajemy się bezmyślnie szybkiemu zsuwaniu w dół. Nie jest drożej (nigdzie nie jest drożej niż w Zakopanem), nie ma kolejek i spokojniej jakoś. Nawet w zimie można też coś ciekawego dopisać do kajetu botanicznego; piękne okazy brodaczki! To nie góralka z brodą ale porost rosnący na drzewach. Wracając zobaczyłem na płotach plakaty : XXX lecie KSU ! Cóż, lata lecą ale coś mi nie gra w obchodzeniu 30-lecia przez punkowców!?

Monday, January 12, 2009

Guru przemówił ! a sikorki srają dalej...


W niedzielny wieczór Guru przemówił ! Przemówił wobec milionów ludzi czekających w napięciu na wizytę duszpasterską, a póki co, zgromadzonych wokół telewizorów ! Jak przystało na Guru, przemówił ustami Pana Owsiaka ! A Pana Owsiaka nie można nie słuchać, bo kładzie na łopatki rok za rokiem, takich sprawnych populistów jak Pan Rydzyk... Respekt ! Owsiak to fenomen i tuba zwykłych ludzi. No bo te miliony na chore dzieciaki (i niemożność urzędników od zdrowia), to datki - głosowanie, to plebiscyt. Bo wszyscy wiemy, że jak sobie sami nie pomożemy... Szkoda, że przy tym zawsze się jakiś kabotyn przemyci do mediów. Pan Guru słusznie i trafnie nazwał kilka (3 ?) ekip -medialnych odcinaczy kuponów - hujami, nazywając ich przy tym nieco górnolotnie "muzykami". Tak jakby nie rozumiał, że o muzykę chodzi w tej grze najmniej. "Muzykom" tym ubliżył publicznie i użył słów, które oddają ich najskrytszą istotę. Ale czy to jakieś odkrycie? I czy dotyczy to tylko tej sytuacji?
Grzać się trzeba ! - bo mróz i nowy kryzys ! Tym razem gazowy i znowu te poważne miny i pryncypialne tony naszych telewizyjnych mądrali. Kto za Rosją, kto za Ukrainą? Gaz gdzieś w tle...uchodzi z seriali pod myląca nazwą "wiadomości / fakty /serwisy informacyjne". I w dwa telewizyjne dni; wirują w tzw. eterze : sprostytuowane ministerki, huje (niby) muzyczne, "goebelsy" prawicy itd. itd.
A u nas w Krakowie ... sikorki (te bez duszy wg. święcącego samochody księdza) zajadają się na balkonie słonecznikiem i zerkają na nas przez okno. I jakoś tak miło się robi, bo sikorki niczego nam nie załatwią, nie są też kool, nie mają znaczenia dla globalnej polityki, są obojętne dla polskich biskupów i nie są najwyraźniej zmanipulowane przez pana Sierakowskiego. Raczej też nie trafią do wolnościowego dodatku Wysokie Obcasy, nie poprowadzą feministycznego teleturnieju i nie wywindują Andrzeja Leppera. Nawet panem Olejniczakiem się nie martwią! One tylko latają, piszczą, jedzą i srają na całe to otoczenie.

Sunday, January 04, 2009

Bułgarski surwakane w Karpatach !


No i już "w robocie"... Wczoraj wróciliśmy z sylwestrowego warsztatu na Sopatowcu i jeszcze trochę żyję naprawdę dobrą atmosferą spotkań, wycieczki na Prehybę i spaceru etnobotanicznego. Zrobiliśmy wspólnie kilka surwaczek (opis znajdziecie w poprzednim wpisie na tym blogu) z czerwonych gałęzi derenia i spontanicznie przeprowadziliśmy surwakane czyli tradycyjny, noworoczny obrzęd bułgarski w... Karpatach. Należy pamiętać, że Sopatowiec to sioło położone na tzw. łazach czyli pasterskim siedlisku pozostałym po Wołochach... Będę jeszcze drążył te tradycje związane z dereniem, bo z takich samych czerwonych gałęzi innego gatunku derenia Indianie budują swoje "łapacze duchów"... Ale już trochę pracuję nad czymś innym ; małą ale fascynującą częścią festiwalu Karpaty Offer 2009. Chodzi o Andika czyli Andy Warhol'a. Jego rodzice pochodzili z małej wioski rusinów słowackich w Karpatach.
W kolejnej książce na jego temat : "Andy Warhol - Życie i Śmierć" (Victor Bockris) znajduję co chwilę jakieś znaczące zdanie lub informację. Jakąś nową/inną perspektywę dla naszych działań daje (?) zdanie samego Andika (tak nazywała go matka Julia, z domu Zavacki) : "Pochodzę znikąd". Kolejna perspektywa jawi się dość delikatnie po przeczytaniu zdania : " Dla Julii Rosjanie byli nie lepsi od Niemców, a Polacy jeszcze gorsi." Ta opinia dotyczy ciężkich lat 1914-1916, w których Julia uciekała do lasu przed Rosjanami, Niemcami i Polakami - z takim samym przerażeniem.
Ciekawa informacja to ta, w której autor książki twierdzi, że Julia uciekała w 1921 roku sama do Ameryki, do męża pracującego w Pitsburgu od lat. Dotąd spotykałem opisy mówiące o tym jak to rodzice Andika uciekali przez Polskę do USA?!?
Ciekawie (wobec późniejszych dzieł Warchol'a) brzmi opis wykonywania przez Julię kwiatów z puszek po konserwach. Puszkę się rozcinało i z pomocą nożyczek kształtowało płatki blaszanych kwiatów...oraz malowało. W ten sposób Julia dorabiała parę centów do domowej kasy. Jeżeli malowała te blaszane kwiaty w kolory rusińskich wsi...to ja się wcale nie dziwię, że ponoć twierdziła, że " Andy Warchol to ja".
Trochę korzystniejszą perspektywę przynosi opis Karpat : " Karpaty są powszechnie znane jako kraina Drakuli /.../ Kobiety były ładne i delikatne, miały zdrową cerę i wydatne kości policzkowe, chodziły w długich kolorowych spódnicach i chustkach na głowie. Mężczyźni, przystojni, długowłosi, mieli sumiaste wąsy /.../". Jak sądzę, ten opis jest pewnie dla intelektualistów amerykańskich dalej aktualny i warto to jakoś zdyskontować...
Szukanie właściwej perspektywy to przygotowanie do artystycznej akcji przypominającej karpackie korzenie urodzonego w USA Andika oraz pokazanie Muzeum Andy Warhola w Medzilaborcach na Słowacji z jakiejś, no właśnie; ciekawej perspektywy.
Dla uzyskania jeszcze innej perspektywy do... karpackich perspektyw, sięgnąłem po nowy numer pisma BODHI i zamieszczoną w nim Pieśń Milarepy, mojego ulubionego autora, kreatora i mistrza.
Tak więc z roboczym pozdrowieniem!

Tuesday, December 30, 2008

No i po nowiu...


Nasz kot zakopuje się pod kołdrę i tylko wprawne oko może go zlokalizować. Robi to w dzień! i ma rację, bo minus 10 stopni C to już nie żarty!
Ale, ale ; czy wiecie, że ten Celsius miał na imię Anders i razem z niejakim Carlem Linneuszem wykombinowali termometr! Skala była wprawdzie dość szokująca : "100" oznaczało zamarzanie wody, a "O" wrzenie wody, ale to kwestia umowy. Wszystko to wyczytałem tropiąc Linneusza i jego dzieła. Był genialnym botanikiem i wiele podróżował. Także na ziemie Samów... reszta w moim zaawansowanym już dziele pt. Wprowadzenie do etnobotaniki.
Ojciec Linneusza przyjął nazwisko (w pisowni łacińskiej) od...wielkiej lipy rosnącej na podwórzu ich domu! Szwecja (Carl i Anders to Szwedzi) to piękny kraj i podoba mi się jeszcze bardziej! Jutro zaczynamy warsztaty na Sopatowcu i moja część (oprócz muzyki) to świąteczne zajęcia etnobotaniczne : jemioła, kutia i jej składniki, kalendarz księżycowy ( 27 stycznia wchodzimy w Nowy Rok, no chyba, że już weszliśmy zgodnie z kalendarzem celtyckim...) i surwaczka. No tak : SURWACZKA. To gałąź derenia z trzema, przywiązanymi do niej kółkami, zrobionymi także z czerwonawych gałązek tego krzewu. W tradycji bułgarskiej taką dereniową instalacją (koniecznie musimy ją ozdobić owocami, orzechami i wstążkami) uderzamy lekko starsze od nas osoby i życzymy im obfitości, zdrowia i powodzenia. Powinni nam wręczyć coś słodkiego lub monetkę... Wybrałem się dziś nad Wisłę i pozyskałem trochę czerwonych gałęzi derenia. Zaciąłem się przy tym mocno w palec i skrapiając krwią nikłą "pokrywę śnieżną", jak to poprószenie nazywają w tv, musiałem biegiem wracać do domu. Kilka godzin temu, po zatamowaniu upływu krwi z pomocą tzw. plastra, skonstruowałem swoją pierwsza surwaczkę! W dobrym nastroju zasiadłem do pracy nad zawodowym tekstem z kręgu Natura 2000 i ciach! odnowił się problem powagi, gierek w zabawę pt. kto ma większe ego? kto ma większą władzę? kto ma większe okulary i bardziej udręczony jest pracą? Bo w Polsce jedynie udręczeni są wiarygodni.
Uciekłem do pracy nad cytatami z Bronisława Malinowskiego i jego opisu magii ogrodowej. I wtedy pomyślałem o różnicy pomiędzy pracą wykonywaną z radością i zaangażowaniem ale także z dystansem, a pracą, której towarzyszy wielkie nadęcie i sztuczna powaga. Gdzieś w tle zawsze kryje się lekko histeryczna postawa - to ja mam rację! W niektórych kręgach tylko to nadęcie i narzucanie swego zdania oznacza "prawdziwość". Zgodnie z tą koncepcją praca to "znój" i "udręka". Czy więc stopień udręczenia pracą wyznacza nasz status i nasz wizerunek? Jeżeli tak, to nie ma się co dziwić histerycznej obronie fundamentu tego rodzaju jestestwa...
Poczułem się niepoważny, trwoniący czas i zdolności (jakieś są zawsze?) i nieuprawniony... bo o poważnym wizerunku to już nie mam co marzyć. I wtedy przypomniałem sobie, że ojciec Linneusza zachwycił się wielką lipą, jego syn zabawiał się przyszłym termometrem i jego skalą... aby za parę dni wyjechać do prowincji Dalarma i uczyć się od Samów ich wiedzy o królestwie roślin! Bronisław Malinowski nie był dość poważny by dostać robotę w Krakowie i został zmuszony zostać "Anglikiem", a jego własny dziennik dobitnie wykazuje jaki był niepoważny... Bardziej niepoważny to już był tylko jego kolega Stasiu Witkiewicz, z którym Bronisław trochę niepoważnie figlował. No i potem taki Witkacy jakieś błazeństwa malował po nieodpowiedzialnym przyjęciu "peyotlu". A przecież taka postawa kończy się tym, że nigdy by takiego pterodaktyla nie odlał ze spiżu jak poważny Pan Profesor Dźwigaj z Krakowa.
A na naszą dzisiejsza skalę? Komuś chciało się na Bulgaricusie przypomnieć tak mało poważną sprawę jaką jest survakane, a ja drugi "głupi" skaleczyłem się w palec robiąc magiczny przyrząd do witania Nowego Roku. Zgroza !...jak mówi Pani Frau z pewnej kreskówki.
Wszyscy ci mało poważni ludzie, bawiąc się i najwyraźniej nie udręczając się zbytnio pracą, jakby mimochodem sprawili, że mamy na świecie nazewnictwo przyrodnicze, systematykę, termometry, wielkich uczonych (Polaka, a jakże! oraz Szwedów), psychedeliczne malarstwo i literaturę oraz "kilka" innych rzeczy, ludzi i idei, dzięki którym chce się żyć.
Przed godziną opisywałem na innym blogu, kolaż jaki przysłał mi Bogdan Kiwak. I było to całkiem niepoważne zajęcie ale ubawiłem się nieźle...mam nadzieję, że Bogdan też.

Thursday, December 25, 2008

Festiwal Kabotynów


Kabotyn - określenie wzięło się z francuskiego ; cabotin czyli aktor wędrowny, komediant i oznacza obecnie kogoś kto lubi tanie efekty, pozera i zgrywającego się na coś/kogoś. Jako kabotyńskie właśnie odbieram pogawędki młodych zakonników w TV Religia. Wczorajsza pogawędka była o urozmaicaniu życia seksualnego (oczywiście jedynie małżeńskiego?!) przez ślub z Jezusem i kreatywność w erotyce ... o ile dobrze zrozumiałem. Osłabia mnie ta nowomowa i pozowanie na fajowych chłopaków (tyle, że w sukienkach...) ale jednocześnie depozytariuszy ogromnej wiedzy i doświadczenia (seksualnego?) zdobytego w seminarium w Tarnowie...
25-letni chłopak opowiada dyrdymały i robi minę puchacza ( "sowa -mądra głowa ! sprawę bada, a zbadawszy tak powiada...") i to ma skłaniać do refleksji?! Młody, zdolny kabotyn ; aktor wędrowny, komediant i pozer. Do celi medytować na parę lat, smarkacze! Oczywiście mowa o celi klasztornej.
Wygląda na to, że zimowe przesilenie aktywuje kabotyństwo, które zalewa telewizję. No dobra, mogę użyć pilota... robię to i na innym kanale jest o opłatkach dla zwierząt. Ludzie prości cieszą się do kamery ; to ładnie, mnie się to podoba bo lubię mojego kota / konia / psa / szczura / świnkę morską itd. Ale zaraz ze zręcznego montażu wyłania się ksiądz i oświadcza, że zwierzęta nie mają duszy i dlatego te opłatki nie są poświęcone. No to po cholerę dają takie andruty zwierzętom? Samochody święcą chociaż to pewniejsze, że nie mają duszy (wiem, że nie wszyscy by się zgodzili...) a psom i kotom odmawiają? No to ; pstryk pilotem i żegnaj gienia... a tu ksiądz pod supermarketem! Siedzi chłopina jakiś zmartwiony i ubogaca mnie swoją teorią o uświęcaniu przez niekupowanie. Fajnie by było jakby tak było. Seminaria pozamykać i w zamian zaprzestać kupowania. Ale nie każdy ma gosposie co zakupy zrobi, ugotuje i wypierze gacie przepocone walką z masową konsumpcją świąteczną. To tacy właśnie kabotyni, sprzedający popreligijne przesłania sprawiają, że grudniowy czas przesilenia, potrzeby światła i rozświetlania naszych własnych mroków, chęci bycia razem (potrzebą niezależną od religii) i oczekiwania na to co nadejdzie, staje się jakimś festiwalem tanich chwytów marketingowych i kupczenia ideologią. Chłopaki w białych sukienkach - popracujcie nad sobą nim zaczniecie w telewizji udawać nieomylnych i pozbawionych wątpliwości ekspertów od życia, bo potem będziecie te sukienki zrzucać i absorbować swoimi problemami jakieś inne telewizje. Ale festiwal ten nie ogranicza się jedynie do kupczenia życiem duchowym. Jedna rock-kabotynka zanudza mnie od miesięcy przypuszczeniem, że "powrócisz z deszczem"... no jasne! Z deszczem to powraca powódź i czasem spadają żaby jak wierzył ( a może wierzy nadal?) lud na Mazowszu. Inna super eksperymentalna kabotynka wspomina głód jakiego doświadczyła w Nowym Jorku. Stania od świtu na zimnie, tłumu ludzi i płacenia 100 dolców za krótkie (ale znaczące) widzenie Pana z pieczątką wizową to jakoś nie wspomina. Głód w Nowym Jorku...jak głodować to przecież nie w zapadłej wiosce w Bieszczadach tylko w Nowym Jorku. Wycieńczona powróciła (może z deszczem?) aby obdarzyć nas swoim talentem na wszelkie sposoby dostępne wyobraźni kabotynów z budyniowego szołbiznesu i lizusów pozujących na kulturową alternatywę. A sztuka polega na tym aby tak to robić aby się nie narobić i zarobić! No to ja na to jeszcze raz oświadczam : byliśmy w Nowym Jorku syci i umyci, za każdym razem! Wiem, wiem to koniec legendy. Sorki!
Po świątecznym spacerku złożyliśmy wreszcie karmnik dla ptaków przywieziony z Londynu i zawiesiłem go na balkonie z myślą o bezdusznych sikorkach. Bo nie lubią one zamarzać, być głodne i siedzieć samotnie na gałęzi. Lubią oddawać się rozpasanej konsumpcji, mieć ciepło i polatywać w gromadkach bezmyślnie wydając niezrozumiałe głosy. Te sympatyczne (dla mnie) ptaszki stronią wyraźnie od sowy-mądrej głowy, jastrzębia i kota, które to chciałyby udzielić im cennych rad i szeroko rozumianego wsparcia duchowego. Ale to mnie jakoś nie dziwi.

Sunday, December 21, 2008

Światło


Nareszcie mam trochę czasu na pisanie i ten wpis zapowiada jedynie następne ujawnienia. Nadganiam nowy blog gdzie znajdziecie opisy kolejnych płyt z naszej własnej serii World Flag Records. Każda płyta to także opowieść o podróżach, o ludziach, o instrumentach i czasie, który miał inny smak. Płytek jest juz ponad 20 i dlatego ujawniam się dopiero teraz, kiedy zbliżam się do opisania pierwszej dziesiątki.
Jest niezwykły czas... wszystko zaczęło się od pełni księżyca i palenia świec z 12 na 13 grudnia. To czas ofiarowywania ognia w naszej tradycyjnej kulturze, po przejęciu przez Chrześcijaństwo nazwano ten dzień dniem Św. Łucji...bo to najbliżej Lux - światłu, jak mówi jedna z interpretacji. Stan wojenny w dzień ofiarowania światła to naprawdę szatański pomysł!
20 grudnia to Hanukkah - dzień ofiarowania ognia u Żydów, a 21 grudnia o 17.58 to u nas początek zimy! Cykl roczny się kończy ale pomiędzy starym, a nowym rokiem jest ten okres wypełniania się, zawieszenia w bezruchu i ciemności. 27 grudnia nastąpi nów księżyca i potem bedzie już po odrobince lepiej. Nowy Rok księżycowy jest tym razem wyjątkowo wcześnie i powitamy go 27 stycznia. Palimy świece i słuchamy naszego Fat Moon.

Wednesday, December 10, 2008

Dobry czas



Z przyjemnością wracam do naszego wyjazdu do Gdańska. Z okazji 25-lecia Teatru Snów, przez trzy ostatnie wieczory listopada w klubie "Żak" fetowano pracę i upór Zdzisława Górskiego, Alicji Mojko i wielu aktorów ale także organizatorów kultury i ...tak, tak : urzędników! Wszystko rozpoczął Teatr Wiejski Węgajty (to w piątek, jeszcze byliśmy w Krakowie), w sobotę odbyła się prapremiera sztuki Imitacje Teatru Snów - wow! dzięki Zdzisławie za umacnianie mojej słabnącej czasem wiary w teatr! Na nasz koncert przyszedł czas w niedziele i był on dla nas wyjątkowy ze względu na udział Ramunasa Jarasa z Litwy. Bez problemu zagraliśmy razem po latach zawieszonej współpracy. Tomek Radziuk przywiózł odnalezione w domowym archiwum kasety z nagraniami koncertu Karpat Magicznych w ... Kłajpedzie ale także pamiętnego koncertu pod Szczecinem, po którym wywiązała się prawie awantura o to, że tak grać nie wolno! Chodziło o nasze -ethnocore- i połączenie tradycyjnych instrumentów z gitarami elektrycznymi i elektronika... No i jak kochani ? Już teraz wolno? Ale prawdziwą perełka jest kaseta z utworami grupy Komitet w składzie : Tomek Radziuk na basie, Adam Lao na basie (basista Karcera), Piotr Dudziński perkusja i... Marek Styczyński - flety, ksylofon itp. Za sprawą tej kasety zostaliśmy zakwalifikowani do festiwalu Poza Kontrolą w Warszawie gdzie zagraliśmy koncert na tzw. dużej sali... Tak więc może po latach punkowe granie Komitetu znowu będzie mogło być usłyszane. Na poczatku lat 80-siątych nazwa Komitet robiła mocne wrażenie... Ale wracajmy do Gdańska i naszego koncertu. W recenzji z niego miły dla nas dziennikarz Gazety napisał, że : potwierdziliśmy wysoki poziom artystyczny. Boże, to w Polsce wyrok śmierci na każdego kto występuje na scenie, już pewnie nikt na nasz koncert nie przyjdzie. A swoją drogą to Teatr Snów w nagrodę za 25 lat pracy wylądował na okładce dodatku Co jest grane? To nas pociesza, w tym roku obchodziliśmy 10-lecie, mamy więc jeszcze szanse, nikłe bo nikłe - wobec warszawskich rezydentów w krakowskich klubach - ale jest nadzieja. Prosto z Gdańska, ale niestety nie szybko (pociąg Gdańsk - Kraków jedzie tak długo, że w tym samym czasie można dotrzeć do Kanady lub USA z jedną przesiadką i dojazdami na lotniska!) znalazłem się w studiu NS i po dwóch dniach wyszedłem z niego z CDR wypełnionym po brzegi (blisko 60 minut!) zmiksowanej wstępnie sesji z Sopatowca. Ale to jest tylko część tego co nagraliśmy i wybieram się znowu na dwa dni do studia. Miło słyszeć, że po tylu latach pracy i kilkunastu płytach kroi się tak interesujący materiał. Kończymy też przygotowywać wydawnictwo dvd z filmem - reportażem z Sopatowca. Pierwsza partia jest już powielona, Bogdan przygotował okładkę i za moment rozsyłamy to pierwsze wydawnictwo sygnowane jako Carpathians tv. Póki co umieściliśmy 4 fragmenty tego filmu na YouTube i z każdym dniem przybywa oglądających. A mamy kilka ciekawych obrazów do powieszenia w najbliższym czasie... W tym dobrym czasie pojawił się oczekiwany z nadzieją J Ś Dalajlama i wizyta w Krakowie była naprawdę znacząca i mocna. Trochę się wzruszyłem kiedy JŚ Dalajlama odbierał granatową tubę z doktoratem w tej samej sali UJ, w której otrzymała swój doktorat Ania. Spotkanie ze studentami i pracownikami UJ, które odbyło się popołudniu śledziłem w internetowej relacji bezpośredniej, jestem za to bardzo, bardzo wdzięczny bo grypa zatrzymała mnie w domu. To była dobra i ważna wizyta. Tym bardziej z pewnym zaskoczeniem i rozczarowaniem oglądałem bezpośrednią transmisję z Wrocławia. Pan Dutkiewicz słowo Wrocław wypowiadał zasadnie i bezzasadnie co kilka chwil jak na targach expo, a Teatr Pieśń Kozła udowodnił, że jest wielki (jak podkreślił Pan Dutkiewicz, dodając : oczywiście z Wrocławia) ale raczej jako organizator interesującego festiwalu niż wykonawca utworów polifonicznych. Może mniej nut a więcej serca by pomogło? Pytania wyselekcjonowanej młodzi szkolnej były do bólu wystudiowane i całość mnie rozczarowała. Być może Wrocławowi umyka coś istotnego w tym samouwielbieniu i raczej nie będę głosował na Pana Dutkiewicza kiedy wystartuje na prezydenta RP. Jestem fanem Wrocławia ale ... mam wrażenie, że przyda się w tym paśmie sukcesów (jakich?) takie : halo, halo! pobudka! Pozostając w poetyce buddyjskiej przytoczę powiedzenie Buddy Sakjamuniego do swego ulubionego i zdolnego ucznia : jesteś sprytny...ale uważaj abyś nie był za sprytny! Przy okazji wizyty JŚ Dalajlamy, z łezką w oku przypomniałem sobie kasetę z serii FLY Music pt. Buddyjska muzyka Tybetu, która była najprawdopodobniej pierwszym wydawnictwem opracowanym i wydanym w Polsce z tego rodzaju nagraniami. Wydaliśmy ją już blisko 20 lat temu... No i węzeł bez początku i końca, który był znakiem rozpoznawczym grupy Atman...od wczesnych lat osiemdziesiątych. Tybetańska trąba d'ung, czynele, dzwonki i crotale, trąbka rytualna, koncha i misy śpiewające pierwszy raz stosowane na scenie muzycznej w Polsce, wizyty w Muzeum Azji i Pacyfiku, przyjaźń z "Magurą" Góralskim, Markiem Kalmusem, Panem Profesorem Strumiłłą - moim nauczycielem widzenia Nepalu... eh boys! Ale w naszym kraju nie ma mody na ciągłość kultury, na docenianie pracy. Jest moda na zawłaszczanie, na wyłączność, na nadymanie ego. JŚ Dalajlama podkreślał w swoich mowach zwłaszcza jedno słowo : współczucie i dlatego uwalniam się od złych emocji i rozciągam swoje współczucie nawet na tych, którzy zadali sobie wiele trudu aby na nie nie zasługiwać. Nim pomożemy Tybetowie, pomóżmy sobie nawzajem, koledzy...
A dzisiaj dobry czas miał smak etnobotaniki. Na Uniwersytecie Rolniczym w Krakowie mogłem około południa podzielic się ze sporą grupą studentów, wykładowców i gości materiałami filmowymi i fotograficznymi opracowanymi jako "Etnobotaniczne wędrówki po Bułagarii". Na koniec było after party z bułgarskim jedzeniem i było to naprawdę miłe spotkanie. To wielka frajda kiedy mamy do czynienia z dobrą organizacją, sercem, pasją i zwykłą życzliwością. A wspomnienie Bułagrii zawsze napawa nas tęsknotą. Wracaliśmy z Anią ze spotkania planując już następne szlaki i nowe filmy. Dobry czas w grudniu? Dotąd było to bardzo małó prawdopodobne, JŚ Dalajlama na Plantach ? dotąd było to.... ale czasem niemożliwe staje się możliwe...Dobry czas.

Sunday, December 07, 2008

transmisja

TRansmisja uroczystości wręczenia JŚ Dalajlamie doktoratu honoris casua UJ w necie na żywo!

A imię jego 44

Poruszenie w środowisku wzbudziły wyznania wizjonerów (tzw. "ww") z nowego pisma pt. 44. Ekipa z Frondy, (pisma, które tak nas bawiło ucząc i uczyło bawiąc, że rozpoznajemy nawiedzonych dowolną łaską na kilometr), postanowiła wniknąć w szołbiznes i rozsadzić go od środka. Ta znana z Francji końca lat 60-siątych technika kontrkulturowa łączy przyjemność picia kawy z refleksją nad marnością tego (albo tamtego -wg skłonności i tego co określa się poetyckim : skąd wiatr wieje...) świata oraz odsprzedawaniu z zyskiem tego procesu w formie esejów, programów tv, kazań lub tzw. oaz. Ta ekipa to jest naprawdę oaza! Jest jak prawdziwa oaza, którą poznaje się po zazwyczaj pokaźnej palmie. Moje czujne oko pośród uczonych ojców "44" odkryła niejakiego Remigiusza Okraskę. Ten autor był mi dotąd znany jako pogrobowiec polskiej linii ekologii głębokiej ale teraz chyba postanowił się ujawnić i podjąć bezpardonową walkę z Panem tego świata. Szeroko komentowany wątek Ikei jako modelowego przykładu "instytucjonalnego zła" przyćmił tak samo mądre powoływanie się na filmy Matrix. Ale mnie ten Matrix jednak zastanowił. Bo jeżeli przyjąć, że to filmy o Bogu ... to nasypali piachu ! Ale to ja chyba nie rozumiem zawiłości myśli sprawiedliwych "44". A Pan tego świata zadziałał i tv Trwam spada z kablówki...ale ten Pan najwyraźniej nie wiedział, z rycerz Hołownia już czeka w tv Religia. Więc jak to mówią : jak go nie kijem to go pałą ... oczywiście Pana tego świata. Więc tak czy siak : Ikea, Pan tego..., i co tam jeszcze, szans nie ma. A Ojciec Dyrektor nawołuje swoje owieczki : do internetu, do internetu! Więc szykuje się jakaś nowa krucjata.
Nasz Pan (...?!) Prezydent udał się na wycieczkę pociągiem. Nie jest jednak taki głupi jak jeden z Panów (...?!) Posłów twierdzi i nie wsiadł do pociągu relacji Warszawa - Gdańsk ale do byle jakiego bolidu w Japonii. W Mongolii zlikwidował naszą ambasadę, w Japonii się nie spotkał, miał trudności z lądowaniem, startem i wogóle nic sobie nie robi z wyraźnych ostrzeżeń. Wszystko to po to aby nie spotkać się z Sarko (ja rozumiem, że Prezydentowa nie chce się spotkać z P. Carlą) i nie miziać się z JŚ Dalajlamą (co by w Toruniu powiedzieli). Wszyscy odetchnęli z ulgą. Chwała Ci Panie (...!?). Wszystko to jest jak zasłona ułudy wobec tego, że jutro w Krakowie pojawi się na Uniwersytecie Jagiellońskim JŚ XIV Dalajlama Tenzin Gyatso! Tysiąc zaproszeń rozpłynęło się w Krakowie w mgnieniu oka...

Monday, November 24, 2008

Bird caller

Tym razem w Londynie było zimno i mglisto. Ale w Krakowie też nie lepiej... a pierwszy śnieg spadł o jeden dzień wcześniej niż nad Tamizą. To był tylko weekendowy wypad i dlatego właściwie nic specjalnego nie planowaliśmy poza odetchnięciem od lepiącego się do wszystkiego budyniu. Ale trudno zapomnieć o budyniolandzie kiedy się nagle ląduje w sklepie RoughTrade. A tam wszystko to czego u nas nie ma : sklep z muzyką, z wydawnictwami z wielu różnych stron, z CD, z LP, z singlami, seriami, gazetkami i tym wszystkim co tak kochamy. A na końcu sklepu scenka i kupa sprzętu i...nie śmierdzi piwem, nie łazi jakiś pijany geniusz konsolety. Może nawet nie tłumaczy, że DIBox to tylko nasz wymysł, a gitara elektryczna brzmi najlepiej bez prądu i cicho... No i jak płytkę wydaliśmy w Kaliforni to w tym sklepie była...a jak w Warszawie...to nie! I jaka w tym logika? No, proste : budyniowaaaaaa.
Więc na otarcie łez zakupiliśmy świetny albumik z muzyką z Wietnamu wydany w... Seattle. Jak to miło wiedzieć, kto i gdzie trzyma pudła z tymi i innymi płytami w lofcie Sun City Girls. Tyle dobrej muzyki tam słuchaliśmy i nagraliśmy część naszej płyty "Mirrors", o której już słuch zaginął jakby jej nigdy nie było. Do tego zakupiliśmy Evana Parkera w bardzo interesującej serii płyt i w odjazdowych okładkach z wytłaczanymi, złotymi zwierzętami. Po dalszym kopaniu w setkach dobrych płyt zdecydowaliśmy się na całkowicie rewelacyjną sesję pt. "evangelista" - Carli Bozulich z Kanady. Osobne działy z płytami Finów (których -prawie- wszystkich znamy) znowu przypomniały nam o budyniu i potrzebie stałego balansowania na palcach aby usta były chociaż kilka centymetrów ponad nim. Te płytki polecam dla udrożnienia kanałów atakowanych przez budyniowo w postaci męskiej muzyki, braci, synów, córki znanych i lubianych oraz samych znanych i lubianych z tego, że są znani i lubiani hen od Myślenic po Goleniów!
Nasz londyński swobodny dryf zawiódł nas do małego concept store gdzie kupiliśmy karmnik dla ptaków. Karmnik wyprodukowano w USA i składa się on z odlanej z metalu części, którą nasadza się na szyjkę 2-litrowej butelki po wodzie minaralnej oraz kawałka wygiętego w kabłąk drutu. Sprytny odlew powoduje, że z zawieszonej na drucianym kabłąku butelki z odzysku wysypuje się stopniowo ziarnista mieszanka dla ptaków. Ale to nie był sklepik dla działkowców ale wypasiony butik z designerskimi rzeczami, w tym kilkoma "ptasimi" drobiazgami. Jak nie wierzycie to zobaczcie sami : www.marmarco.com/mmco.llection.html
W TATE wypiliśmy kawę... i zapadliśmy na długo wśród tysięcy książek, albumów, dziwnych drobiazgów, dowcipnych kartek i albumików Yoko Ono... Dla mnie ciągle w otoczeniu TATE Modern najbardziej modern jest zagajnik brzozowy. U nas to by nie przeszło, tylko folia i instalacje video, reszta to wiocha, tak jak karmnik dla ptaków. Oj naiwni, naiwni.
Swobodny dryf zawiódł nas też do China Town bo jedzenie mają tam idealne na zimny wieczór. I Covent Garden i tak dalej, i tak dalej. Wieczorem dotarliśmy do dalekiej dzielnicy (w drugiej strefie metra) gdzie jest ulica, na której pomiędzy restauracyjkami azjatyckimi spotklaismy też takie gdzie serwuje się kotlet schabowy, kapustę i gdzie "mówi się po polsku". A pośród nich wielki biały dom kultury i mały banerek na dykcie : koncert Jarka Śmietany. No to widzieliśmy wreszcie gdzie to wielki i nieprzystępny Polski Jazz ma swe londyńskie ujawnienia! I "jak to mówią" - "na zdrowie". Najważniejsze przecież abyśmy "zdrowi byli". Nie raczyliśmy się kapustą i kupiliśmy chińską drumle od zmarzniętej pary młodych i zadziwionych tym, że wiem jak "to się robi" i co kryje się w kolorowej rurce z bambusa. Na lotnisku zakupiliśmy bardzo grubą i bardzo dobrą gazetę a w niej np. Return of Demi goddness o Demi Moor i o tym, że papież wybaczył Johnowi Lennonowi wypowiedź o tym, że Beatlesi są popularniejsi niż Jezus. To pewnie otwiera furtkę do wyniesienia Johna na ołtarze bo cudów narobił sporo i świadków znajdzie się o wiele więcej niż mają inni oczekujący. Pisze o tym bo sami możecie sprawdzić kiedy powtórzy to z całą mocą swej oryginalności Onet.pl i ta czy inna (ale raczej ta) gazeta.
No i w niedziele posypało leciutko i z duszą na ramieniu wypatrywaliśmy naszej "wieży" z samolotu. A w "kraku" zadymka, biało i mroźno, prezydent pod ogniem karabinów maszynowych, drogowcy zaskoczeni, Pomorze bez prądu, ojciec i synowie w Rotundzie, Muniek nie chce być jak Budka Suflera, posłowie pijani i nie będzie drugiej nitki metra... Równowagę mogę zachować jedynie wspominając miny londyńskich celników, którzy znaleźli w naszym plecaku karmnik dla ptaków, trzy CD, drumlę i zastrugaczkę do ołówków z TATE ... Stajemy się chyba ekscentryczni ...jak sami Anglicy. No może jeszcze parę rzeczy nas ratuje : dvd z Sopatowca, które w wersji blisko 19 -minutowej leżało w skrzynce pocztowej i powrót do prac nad wydawnictwem Cybertotem.

Thursday, November 20, 2008

Flagblog

Informuje, że jest już dostępny flagblog czyli blog, na którym znajdziecie opisy wydawnictw World Flag Records. To nasza seria promocyjno-dokumentacyjna płyt CDR z pobocznymi projektami Karpat Magicznych, nagraniami terenowymi, koncertami, rejestracjami w niezależnych studiach nagraniowych i projektami eksperymentalnymi. Płyty są przygotowywane w studiu (mastering) ale kopiowane i oprawiane plastycznie przez Bogdana Kiwaka metodą DIY. Jak do tej pory opisane są dwie pierwsze płyty ale do końca roku będą wszystkie (a jest ich ponad już 20 !) i blog uzupełniać będę na bieżąco. Mam nadzieje, że z czasem stanie się to miejsce wymiany uwag, odczuć i uzupełnień.
Zapraszam na worldflagrecords.blogspot.com

Sunday, November 16, 2008

Kino, kino...

Kilka ostatnich dni upłynęło mi pod znakiem kina. Po pierwsze, konsultuje na bieżąco powstający w Łodzi dokument pt. "Sopatowiec Session"... a jest już na świecie trzecia wersja. Waldek Czechowski nie traci entuzjazmu i po "skróceniu" wersji 11-sto minutowej pojawiła się podobno wersja... 18-sto minutowa. I pewnie bym o tym nie pisał, nie lubię zbyt wcześnie zapowiadać coś co dopiero nabiera kształtów, ale jest jeszcze : po drugie... To mocno promowany i interesujący w założeniu krakowski festiwal Etiuda&Anima. Podczas mowy wstępnej Pan Organizator przysrał Panu Gutkowi za festiwal we Wrocławiu. To taki nasz obyczaj i ja to rozumiem ( i za chwilę przysram Marii Awarii czyli niedorobionej żeńskiej wersji Maleńczuka). Potem był świetny film pt."Budda rozpadł się ze wstydu", córki Makhmalbafa, Hany. Potem sam On, córka i żona na chwilę wpadli aby się przywitać. I na tym należało ten dzień zakończyć. Byłby sukces! Ale nie, musieli pokazać kilka polskich filmów " z polecenia" Pana Wajdy i Pana Bajona... prawie całość to porażka i żałość! Manieryczne podrabianie orwowskiej taśmy filmowej, sentyment za komuną i cały ten budyń. Na koniec film (?) o Czeczenach w polskim ośrodku dla uchodźców. Ale czy powaga tematu i autentyczny dramat ludzi usprawiedliwia ewidentne potknięcia montażowe? Z każdą godziną nabierałem pewności, że na krytykę mojej krytyki mogę odpowiedzieć : zrobiliśmy naprawdę dobry film w Sopatowcu. Waldek jest zawodowym dokumentalistą, wiem, ale na naszej "liście płac" nie będzie stu nazwisk i kilkunastu sponsorów...no i nie weźmiemy udziału w wielkim festiwalu...i z pewnością nie napisze o naszym filmie Wyrocznia Kulturalna.
Tak więc taktyka trzymania się na dystans z dziełami powstającymi w krajowym głównym nurcie to podstawa. Gdyby nie Makhmalbaf w zielonej, wojskowej kurtce, miałbym wieczór do bani, a karnet kosztuje ponad 50 zł. W ramach trzymania się w bezpiecznej odległości od mistrzowskich szkół polskiego kina, na drugi dzień poszliśmy na krótkie filmy nakręcone przez Basków. No i miodzio! Od pierwszych 10 sekund baskijskiego pokazu nasi leżeli utytłani w budyniu po czubki prowincjonalnych głów. Jeden z obrazów był niezamierzonym podsumowaniem (także naszej) sceny politycznej. Zaczęło się od tego, że kilkudziesięciu gości na baskijskiej wsi bawi się oglądaniem walki baranów. Barany trykają się rogami ile wlezie i emocje sięgają zenitu. W pewnym momencie jeden z oglądających wali głową w czoło sąsiada, co w Krakowie nazywa się fachowo walnąć gościa "z grzywki". Propozycja zostaje przyjęta i barany z głośnym meeekiem uciekają poprzez ciżbę trykających się - bez sensu ale z dużym zaangażowaniem - mężczyzn. Jakie to było trafne podsumowanie polityki!
Jak dotą jest więc kinowo, filmowo i bardzo mgliście. Martwi nas to trochę bo lecimy do Londynu z krakowskiego lotniska, na którym ostatnio czekałem z powodu mgły cały dzień na A. powracającą z Montrealu. Coś jeszcze ? Czasem podaje podgląd wejść na naszą stronę i tym razem w jeden dzień było tak : Kraków / Melbourne / Skierniewice / Warszawa / Bydgoszcz / Chiryu (Japonia) / Kirkcaldy (UK). To fajnie tak, że Skierniewice i Chiryu. Bo nie chodzi aby nie były to Skierniewice ale o to by nie były wyłącznie. Ramunas Jaras z Kovna potwierdził przyjazd na koncert do Gdańska, więc po kilku latach zagramy znowu razem. Bardzo miło będzie spotkać Zdzisława, Alicję, Adasia i innych ludzi z Teatru Snów, Elwirę i "ludzi Plamy" jak to Szymon określa...może Wróbli, może "ludzi fok"... tyle nas łączy z Bałtykiem. Budyniowo zalewa co się da ale są dla niego także rejony niedostępne. No i jesteśmy dumni z Krakowa...bo okazało się, że w "kraku" słuchający "radyjka" nie stanowią nawet JEDNEGO PROCENTA społeczności. Ale to czyni "radyjko" naprawdę offowym...

Monday, November 03, 2008

Werner Stipetic

Jest poniedziałek i za chwilę muszę się zbierać w góry. Poczułem jednak silną potrzebę aby przypomnieć ważną postać Pana Wernera Stipetica, znanego szerzej jako - Herzog!
Wczoraj oglądaliśmy filmy : Barneya ( z Bjork ) i Herzoga... no i jednak...Herzog !!! Oczywiście dotyczy to także muzyki ! Jestem fanem Bjork i Barneya ale...Herzog ma nie tylko oko do zwykłych-niezwykłych widoków ale niesamowite ucho do dobrej muzyki. Kiedyś Popol Vuh, dzisiaj Ernst Reijseger!!! Daje Wam cynk bo film ten wchodzi do kin i można go oglądać ale i koniecznie słuchać.
Zrobiło się filmowo więc jeszcze jedno doniesienie z domowego kina w "wieży" - film pt. "Wyśniona Lhasa" ( a może raczej powinno być : "Marząc o Lhasie" ?) o młodych ludziach pochodzenia tybetańskiego! Dobry (pomagał Richard Gere) film bo odchodzi od stereotypu Tybetańczyka jaki już zdążył się pojawić w zachodniej kulturze. Wobec tego co zapowiada ostatnio Jego Świątobliwość Dalajlama tym bardziej warto sobie go przemyśleć. Dla ludzi zainteresowanych sesja na Sopatowcu donoszę, że piękne buzie (!) sopatowskiego składu Karpat Magicznych można sobie poogladać (?) cofając blog do posta pt. Po Sopatowcu.

Sunday, November 02, 2008

Listopad

Przed kilkoma dniami odwiedziłem Piotrka w studiu aby posłuchać naszych nagrań z Sopatowca. Zastałem Go nad stołem mikserskim (tym samym, który wytaszczyliśmy aż pod Przechybę!) z nieobecnym spojrzeniem i w stanie tego specjalnego skupionego słuchania o jakim niektórzy mówią : deep listening! Z głośników nieprzerwanie wylewała się jedna długa improwizacja układajaca się w sekwencyjne falowanie energii. To nasza radosna twórczość w górach... Jest więc lepiej niż myślałem, bo sami wiecie jak to bywa czasem ; wydaje się, że jest o.k. ale po kilku dniach okazuje się, że nie aż tak. W tym jednak wypadku odczucia na miejscu potwierdziły się w zwykły i pracowity dzień. Po godzinie ustaliliśmy sposób miksowania tego materiału i następnym razem coś już uzyska ostateczny kształt. Skopiowaliśmy fragment sesji i dwa solowe nagrania Ani aby jeszcze w Krakowie posłuchać i podyskutować. W "wieży" na kampusie wraz z muzyką kopiowaliśmy foty. Bogdan nie dopisał więc musiałem sam ratować sytuację ale z pomocą wielu pomocnych dłoni i ja mogłem wystąpić na fotach. Zobaczcie je na http://picasaweb.google.com/anna.nacher gdzie można zobaczyć też naprawdę ciekawe foty z Montrealu jakie wykonała Ania. Potwierdził się nasz udział w celebracji 25-lecia Teatru Snów w Gdańsku na 30-stego listopada więc staramy się sprowadzić Ramunasa Jarasa z Kovna. To by była frajda zagrać prawie w pełnym składzie z płyty "Księga Utopii" wydanej przez Obuh Records. Tomek już potwierdził swój udział i cieszę się na Jego "basowy" udział, gdyby Ramunas dojechał to zabraknie jedynie pewnego Szkota...ale Andrew Nixon gdziś przepadł?!
Listopadowe święto nie jest radosne i dla mnie od 13 stycznia 2007 roku, kiedy zmarła moja mama, jest naprawdę trudne. Usłyszałem w tv, że dla Polaków to właśnie święto jest najważniejsze w roku! Nie Boże Narodzenie i nie Wielkanoc ale właśnie Święto Zmarłych. I to wcale mnie nie dziwi bo jednak widać, że Słowianie pilnują tego co naprawdę ważne, tego co ostateczne i tego co się nie da pokryć pokrętną filozofią, teologią i czym tam jeszcze. Wcześniej czy później każdy tego dotyka. Płytę z muzyką, która powstała w styczniu 2007 roku umieściliśmy w małej wytwórni płytowej w Anglii. Jestem dumny z tego, że zagraliśmy koncert 19 stycznia 2007 roku bo to miało głęboki sens. Muzycy grają muzykę dokąd sił starcza. Taka jest natura ludzi od dźwięków. Trochę patetycznie? Tak tylko wygląda to poukładane w zdania.

Monday, October 27, 2008

Po Sopatowcu


Wczoraj wieczorem dotarliśmy do naszej "wieży" w Krakowie. Po kolacji zapakowaliśmy Eryka do taksówki i pije teraz pewnie poranną kawkę w Wiedniu. Do tej sesji jeszcze będę wracał ale tak na gorąco kilka konkretów : zarejestrowaliśmy materiał na płytę, która może okazac się cennym dopełnieniem 10-lat naszej pracy! W sesji zagrali : Eryk Arn, Andrzej Widota, Anna Nacher i ja. Piotr Pietrzak zarejestrował sesję doskonale mimo partyzanckich warunków. Dodatkowo powstała osobna rejestracja zrealizowana przez Mirka Badurę, który zanotował pr~óby i cały krajobraz soniczny Sopatowca (na dodatkową płytę). Ania nagrała dwa cudowne kawałki z solowym głosem (jeden z nich to rewelacyjny duet z Andrzejem i Jego samplerem!) na składankę, kt~óra przygotowywana jest gdzieś daleko od Polski. Waldek z młodym asystentem i filmowcem nagrali na dwie kamery kilka godzin całego wydarzenia i będzie z tego relacja filmowa w dwóch wersjach. Nie dotarł do nas Bogdan i był to dla nas duży zawód ale zrealizowałem z pomocą Waldka (filmowe oko!) i nieznajomych sesję fotograficzną tak jak było w planie. Muzyka przerosła nasze oczekiwanie, Sopatowiec się spisał i wszystko było naprawdę intensywne i mocne. Gitara elektryczna w rękach Eryka to jest naprawdę duża sprawa! i Andrzej spokojnie ale zawsze trafnie, zawsze z wyczuciem i wyobraznia! Ania się rozkręciła i pojawił się ten ! głos! a ja się cieszyłem jak dziecko i coś tam też zagrałem. Celebracja zakłada udział przyjaciół i tak się stało. Nie wszyscy dotarli ale było więcej osób niż zakładałem. Do tego Gosia i ekipa Sopatowca, która potraktowała nas naprawdę serdecznie. No i nawet elektrownia dała radę...a obawia~łem się, że wysadzimy korki i całą siec. Więc wszystkim bardzo, bardzo dziękuje! Zrobiliśmy razem coś naprawdę ważnego i dalszy ciąg nastąpi! No i na koniec przeprosiny i oświadczenie. Przepraszam serdecznie za nie odpisanie na pytanie zawarte w komentarzu do ostatniego wpisu budyniowego. Na usprawiedliwienie mam tylko to co opisałem (zorganizowanie tej sesji nagraniowej zajęło mi nieco czasu) i to ,że data koncertu i sesji wisi na naszej stronie od miesiąca) oraz to, że nie chcę bloga traktowa jako reklamy i planu zajęc. Wyjatkowo podaję, że następny koncert gramy w Gdansku, w klubie Zak 30.listopada 2008r. Oświadczenie dotyczy także ostatniego wpisu w moim blogu. Chodzi o wykluczanie z kultury, to nie jest mój wymysł tylko stan naszej publicystyki kulturalnej, sposobu doboru artystów dopuszczanych do tzw. zaistnienia, organizacji festiwali itd. To nie jest skarga (dajemy sobie radę bez tego świata) ale ta praktyka jest chora i żywi zazwyczaj miernoty. Wytwarza też konsumenta kultury, który zna się na jazzie bo ma płytę A.M.Jopek i uczestniczy w altertatywie muzycznej bo jest fanem Muńka. Ten typ jest zazwyczaj wielkim rzecznikiem polskości co wywodzi z doświadczeń podróżnika bo był w Turcji i raz w Złotych Piaskach. To o tych ludziach są reklamy piwa. I co, nie wolno mi tego widziec? Pan Marek Kamiński, w kolejnej swojej reklamie opowiada o tym, że podróż jest jak firma ( a może odwrotnie). Mnie się myli to z ibupromem na Evereście. I co, musi mi się to podobac? Robie swoje, a jak się nie podoba to pa!

Wednesday, October 22, 2008

Sopatowiec session

Kiedyś wpadliśmy na pomysł aby celebrować 10 lat naszej pracy i aby to robić we właściwym miejscu. Koncepcja rozwinęła się w plan zagrania i nagrania wspólnego koncertu z naszymi inspirującymi muzycznymi przyjaciółmi : Erykiem, Vanessą i Andrzejem. Potem przyszła myśl aby to zarejestrować także kamerą filmową... No i wszystko powoli się układa. Logistycznie to jest dość trudne zadanie gdyż mamy do czynienia z przeniesieniem studia nagrań wraz z realizatorem naszych ostatnich płyt ("Sonic Suicide", "Mirrors", "Cyber Totem"oraz kilkunastu wydawnictw z serii World Flag Records) - Piotrem, do stodoły w górach, sprawieniem aby trójka naszych gości-muzyków z trzech stron świata ( USA,Austria, Śląsk) znalazła się na Sopatowcu oraz aby ekipa filmowa z Łodzi sprawnie dotarła na miejsce itd. itd. Cała nasza ekipa jest oczywiście większa, bo dochodzi do niej Mirek jako mistrz nagrań (ma rejestrować dźwięki systemem -field recordings- niezależnie od głównego realizatora nagrań czyli Piotra), Bogdan ze sprzętem fotograficznym...
Mimo kłopotów i trudności organizacyjnych, nikłych funduszach cieszę się bardzo na ta akcję. To ważna i konkretna rzecz jaką robimy my i wspomagająca nas ekipa. To wielka przyjemność zrobić coś całkiem obok i całkiem po swojemu. Dziesięć lat to trochę czasu, dla nas bardzo intensywnego. Wyszło mi, ze nagrywaliśmy nieomal po 2 płyty rocznie przez ten czas, zagraliśmy kilkaset koncertów i graliśmy w miejscach od zimnej Szwecji po Kalifornie i to po kilka razy! Wiem, wiem - nie zdobyliśmy platyny... ale jakie to ma znaczenie? Jeżeli po tych latach jesteśmy w stanie zorganizować coś takiego jak nagrywanie płyty w górach z tak interesującą ekipą to nazwałbym to prawdziwym sukcesem. Kilka ostatnich dni sporo biegałem po górach, odwiedziłem też Gosię na Sopatowcu i pora roku plus pogoda wydaje się bajeczna! Planujemy też after party z rytmami z Bułgarii i wszyscy liczą na znaną kuchnię Gosi. Ciekawe kto dotrze do nas? Kto zada sobie trochę trudu aby poszukać w górach koncertu? No bo przecież byłoby jakoś tak żałośnie, aby Karpaty Magiczne celebrowały tyle wspaniałych lat w jakimś obrzyganym klubie gdzie roi sie od głodnych duchów! Bo kluczem tu jest : dotarcie, wysiłek, intencja.
Będziemy celebrować ten szczególny czas bo już wiemy, że wiele rzeczy ulegnie zmianie. To fajne czuć, że stajemy się dużo bardziej radykalni niż dawniej, a to...tak, tak... to co za nami jawi się nam jako szansa, której wielu nie wykorzystało. Zostawiamy to za sobą. Karpaty Magiczne jakie znaliście (mimo systematycznego wykluczania nas z obiegu kultury w Polsce) już nie istnieją. Przed nami widzę fantastyczne inspiracje, plany muzyczne i niezależność. Ale z pewnością to nie będzie już to samo. Czuję to i słyszę już w nowych rzeczach jakie zaczynamy grać i przyswajać sobie powoli aby je kiedyś zarejestrować i pokazać innym.
Myśląc o pracowitych dniach jakie nadchodzą, czuję wielką wdzięczność.

Tuesday, October 14, 2008

Etnobotaniczne Pieniny

W ostatni piątek ruszyliśmy kilkuosobowa ekipą w Pieniny. Jak to zwykle bywa w tego rodzaju przedsięwzięciach kilka osób się wykruszyło ; jeden się zagubił a inni mieli coś ważniejszego. Tak bywa... ale etnobotaniczna wyprawa to nie jest coś zwyczajnego więc byłem pełny entuzjazmu. To uczucie jest w Polsce potrzebne bo już zaczynając od procesu wsiadania do autobusu PKS zaczyna się żmudna praca nad wybiciem z głowy wszystkiego poza poczuciem stłamszenia, niemocy i generalnie budyniu z przedwczoraj! Po pokonaniu w 3,5 godziny dystansu 100 km z niewielkim okładem (bardzo ciekawe było długie krążenie po Myślenicach wcale nie zakończone postojem!?), szybkim trawersem dotarliśmy do schroniska Orlica w Szczawnicy. Orlica to brzmi dumnie ale wygląda tak sobie. Wszędzie ten posmak zmurszałego PTTK, coś jakby w winnej piwnicy ze ścianami pokrytymi pleśnią - ale bez smaku świetnego wina. Słyszałem opinie, że od 25 lat się tam nic nie zmieniło ale to nie jest prawda bo zamontowano automaty prysznicowe na monety...
No ale jakoś dotrwaliśmy do rana i było to możliwe bo w nocy biegaliśmy do Lesnicy. Dość ciekawie musiało wyglądać kiedy w świetle latarki degustowaliśmy karpiele czyli brukiew na pienińskiej łące! Po takich atrakcjach noc poszła gładko. Rano z ulgą ruszyliśmy przełomem Dunajca do Czerwonego Klasztoru. Pogoda trafiła się niezwykle piękna więc i obserwacji było wiele chociaż już lulecznicy kraińskiej (jedno z ziół z tzw. maści wiedźmich) nie było. Zastanawialiśmy się twórczo co mogli jeść pustelnicy w Pieninach i nazbierało się tego trochę. Grupa była fachowa więc to sama przyjemność i ulga bo nie musiałem się tłumaczyć z "dziwnych" zainteresowań. Domki w CK okazały się prawdziwym hitem! Domek na 4 osoby ma dwa pokoje plus jeden wspólny z dodatkowa kanapą, do tego łazienka z prysznicem (nie na monety ale wcale nie stary...). Wszystko czyste i bez pleśni, nawet śladu budyniu.
Po zwiedzeniu klasztoru ( najstarszy zielnik, ogródek zielarski itd.) oraz obiedzie wykonaliśmy badania etnobotaniczne w sklepie spożywczym. To nie żart, godzinka minęła niepostrzeżenie nim zgłebiliśmy tajniki kilku maści z kasztanów, płynu pt. Lesana, płynu pt. Horec i innych specyfików w rodzaju maści sosnowej. Kocham Słowację! Wieczorem kilka innych tematów i dyskusja na temat charakteru narodowego w aspekcie etnobotanicznym czyli szukaliśmy "naszych" tradycji, które by można porównać do tradycji Samów, Inuitów czy Aborygenów... No i padliśmy na definicji " nasze" tradycje, jak zwykle i jak zawsze dość to deprymujące. Może więc zacząć stosować określenie z Ameryki : old nations? Bo to byłoby bliżej prawdy i daje jakieś pole manewru bez udowadniana, które "nasze" są bardziej "nasze".
W niedziele zaczęliśmy od doskonałego śniadańka ( w Orlicy się baliśmy, a tutaj z przyjemnościa i bez strachu ) i poszliśmy górami badając pozostałe tematy i fotografując fantastyczne w jesiennym słońcu : derenie, szakłaki, tarninę, wiciokrzewy, kaliny, bzy czarne, róże i wiele innych roślin. potem było dotknięcie kultury wołoskiej, grzyby, Natura 2000 i granie na instrumentach pasterskich. Echo świetnie pomagało i było coś ciekawego w tym naszym graniu, próbowaniu na fujarze pasterskiej, fletach bezotworowych, gajdicy i ligawie. Góry najwidoczniej to akceptują.
Do Szczawnicy dotarliśmy w świetnych nastrojach i ... budyń jak zwykle. W kasie PKS nie działał komputer, autobusy przepełnione, busy przepełnione - więc lądowanie w Polsce jak zwykle. Po kilku podchodach i blisko 4 godzinach jazdy przepełnionym autobusem wyskoczyłem na Alejach w Krakowie i pognałem do naszej "wieży". Wczesnym rankiem juz czekałem na lotnisku na Anię i okazało się, że kłopoty PKS są niczym w porównaniu z budyniowem naszego portu lotniczego. tak więc zamiast o 8.05 Ania w Krakowie pojawiła się około 18-stej. Szkoda nawet pisać, technika zaciskania ust i przetrzymywania jest przecież tak pomocna i wyćwiczona od dzieciństwa.
I ciekawie, że my się zmieniamy i wracamy np. z konferencji pt. The Intermedial City na McGill University w Montrealu ale paru dupków zarabiających kilka razy więcej niż my kiedykolwiek zarobimy plaska nam tym budyniem w twarz bezkarnie. Ale cóż, żyjemy w budyniu nie peirwszy rok i damy radę także tym razem. Na budyniowo i uśmiech jednego prezydenta pomagaja takie płyty jak : Pierre Bastien - se verla al reves, Kashtin - innu, Moondog z kompozycjami Mistrza z ... 1956 roku : te 14 kawałków to odtrutka na wiele aspektów budyniowa, a płytka Musica prehispanica pt. un dia maya to miodzio na te bzdety platynowej Marysi. A jakby coś jeszcze nie tak to odpalamy duet haino / yoshida z miłymi i melodyjnymi piosenkami daleko wykraczajacymi poza budyńską męską muzykę. Staram się nie być haterem ale Ania przywiozła mi koszulkę z napisem I love Haters... więc troszkę sobie pofolgowałem.
Książki o Inuitach powaliły mnie swoją zawartością ale także tym ,że są kraje-światy gdzie to się pisze, a nawet wydaje i autorzy nie muszą grać wariatów... Do tego wrócimy jeszcze bo teraz się odrywam i biegnę się odbudyniać z albumem Sztuka Inuitów i naprawdę nie jest to opis rajdu Pana Cejrowskiego po zakrystiach kościołów.

Sunday, October 05, 2008

Hektor Zazou

8 września 2008 roku, w Paryżu zmarł Hektor Zazou. Jego muzyka wywarła na nas wielkie wrażenie i dzięki albumowi " Songs from the Cold Seas" było nam łatwiej trzymać się naszego projektu z 1998 roku : The Magic Carpathians - Lost Space Project, z którego poczatek wziął muzyczny projekt o nieco skróconej nazwie. Chodziło o to, że idea syntezy muzycznej opartej o pewien wyczuwalny brzmieniowy smak psychogeograficznego obszaru nie była (i nie jest) zbyt oczywista. My to nazwaliśmy ethnocore i odnosiliśmy się do psychogeograficznej przestrzeni Karpat. Pamiętam jak wraz z muzyką z tego albumu (w tym wypadku chodziło głównie o aranżacje Zazou) otwierały się dla nas liczne bramy Północy. Wszystko co nas spotkało później : koncerty w Szwecji, Saamowie, Kalamark, hodowla fadno... a może i Kanada Ani i ten mój sen - o dwóch oszronionych niedźwiedziach płynących przez pokryte krą morze - przywiany z Jokkmokk zza kręgu polarnego, wszystko to poruszyły dźwięki Zazou. Jakoś niewiele napotkałem o Zazou w naszych mediach (ale mam z nimi świadomie rozluźniony kontakt) i tylko widzę, że niezmordowany Henek Palczewski ze swym ARS 2, utrzymuje ciągłość kultury (www.ars2.pl). A swoja drogą jest tak samo jak 20 lat temu : jedynie niezależne, kontrkulturowe działania podtrzymują ciągłość kultury. Działania instytucji i komercyjnych mediów niszczą ciągłość i zacierają związki i kontakty. Jednym z wytłumaczeń tego zjawiska jest to co określa się mianem " muzealnienia" kultury. Ale wracając do muzyki to jestem przekonany, że Zazou był tak samo wielkim zjawiskiem jakim jest dla wielu Peter Gabriel. Ale pewnie dlatego, że działał we Francji ( urodził się w Algierii i był Francuzem o skomplikowanych rodzinnych korzeniach) i nie grał rocka... sami wiecie. U nas by się nie przebił. W necie jest świetny opis koncertu w Pradze z 11 listopada 2007 roku! Opis i foty zamieścił Jaroslav Krbusek, znajdziecie bez trudu. Ciekawostką (dla mnie ważną) jest to, że jedną z ostatnich realizacji Hektora Zazou jest ścieżka dźwiękowa do filmu niemego "Męczeństwo Joanny d'Arc" Dreyera! Graliśmy własną muzykę do tego samego filmu w tym roku na zaproszenie Teatru Słowackiego. Podobno jeszcze przed końcem roku, pośmiernie wyjdzie ostatnia praca Zazou : "In the House of Mirrors"! Często krytykowany, a nawet wyszydzany Zazou był w wielu sprawach prawdziwym pionierem i kiedy się prześledzi z kim współpracował... sami zobaczcie!
Odkrywam prawdziwie wielki bałagan z Inuitami vrs Innuitami. Ktoś mi tu mówi, że co to za różnica ale to tak jak nam w USA próbowali wciskać znudzeni naszym uporem Afroamerykanie : a co to za różnica : Rosja a Polska...! Tym bardziej się dziwię bo każdy kto pracuje z internetem wie czym się kończy opuszczenie jednej literki w szukanym haśle. Rozumiem, że dla wielu ludzi to czy bęben jest zrobiony ze skóry renifera czy z pęcherza niedźwiedzia, nie ma istotnego znaczenia bo i tak najważniejszy jest kurs gry na "dziamba"...ale kochani : dajcie żyć po swojemu ludziom z Grenlandii, Alaski, Kanady itd. itd. Im nie jest wszystko jedno! I tak np. katajjaq to nie jest rodzaj kajaka tylko kobieca tradycja głosowych "pojedynków" z użyciem alikwotów i dźwięków naśladujących głosy zwierząt. Także - piseq - to nie jest mały członek (!) PiS-u ale rodzaj osobistej pieśni. Dla mnie ma znaczenie czy dowiem się coś o tradycyjnym śpiewie czy nagle zaskoczy mnie szczera twarz posła Mularczyka. Ale to tłumaczenie przypomina moją upierdliwą kampanie na rzecz ujednolicenia i rozsądnego stosowania nazwy didjeridu ( jej pisowni i sposobu wymawiania) oraz pogląd, że dmucha się w ten instrument normalnie, a nie bokiem czyli częścią ust. Mimo wielu zabiegów w Warszawie i tak dalej mówi się "didziuridziu" bo tylko tak umiał Wielki Znawca. Pisze się też z namaszczeniem "didgeridoo", a ja zostałem zmarginalizowany jako dziwak jakiś... chociaż ryby i żółwie z oryginalnych zdobień moich pierwszych trąb jakoś mocno zawładnęły wyobraźnią wielu polskich mistrzów.
Za kilka dni przypadnie kolejna rocznica pierwszego polskiego wejścia na Everest. Dokonała tego Wanda Rutkiewicz 16.X.1978 roku. Jak wiadomo, zaginęła we wschodnim Nepalu i z niezgody na Jej śmierć mamy dziś szeptana teorię, że wcale nie umarła ale zeszła do Sikkimu i żyje tam spokojnie. Sam jestem rzecznikiem tej teorii i chcę wierzyć, że tak jest. Rutkiewicz ma "szczęście" bo o rocznicy Jej wyczynu media przypomną... w kontekście dziejów Papiestwa. Gdyby tego kontekstu nie było? Swoja drogą : jakie dawne to czasy! Na Everest chodzi się dzisiaj na samym ibupromie i wychodzą (?) tam nawet panie z biura i niepełnosprawni. Tylko mam nadzieję, że nie wyjdzie na jaw, że Rutkiewicz urodziła się na Litwie...
Zabawny przejaw miejskiej partyzantki, zwanej subvertising'iem zauważyła Ania na parkingu pod naszym osiedlowym super(???)marketem. Na samochodzie zauważyliśmy znak ryby, którym ozdabiają w celach reklamowych swoje pojazdy odrodzeni Chrześcijanie (nie wchodzę tu w szczegóły). To się dość często widzi... ale tym razem w środku ryby umieszczono napis : sushi...
Czyż to nie piękne!?

Friday, October 03, 2008

Tym razem Kanada

Inuici to ludność pochodzenia azjatyckiego, która zamieszkuje Grenlandię, USA (Alaskę), Syberię i Kanadę. Ale są w Kanadzie także Innuici (2 x n) i są to leśne plemiona indiańskie, które mają nieco inną kulturę. Inuici, zwani także Eskimosami mają bardzo interesujące zwyczaje, mitologię i muzykę obrzędową, w tym niezwykłe techniki wokalne. Bardzo ciekawe są obchody święta pęcherzy z użyciem suchych łodyg pasternaku i pęcherzy ryb i ssaków upolowanych w roku poprzedzającym rytuał. Wszystko to bardzo przypomina kulturę Saamów i Ajnów. Od jakiegoś czasu bardzo to mnie zajmuje i jak to bywa - po wyprawie do Jokkmokk w Szwecji, którą zapoczątkowaliśmy eksplorację Północy (chociaż wcześniej bywaliśmy już w okolicy...) - trafia się Ani zobaczenie ziem Inuitów w Kanadzie. Jutro leci do Montrealu i jest szansa na parę innych miejsc w okolicy. Tym razem ja i kocia zostajemy w domu. Mam nadzieje na ciekawe wydawnictwa i fotografie bo jestem przekonany, że bez dotknięcia miejsca gdzie żyją ludzie o interesującej nas kulturze nie możemy do końca zrozumieć wielu inspiracji, ograniczeń i kontekstów. Niby to oczywiste ale w praktyce nie całkiem realizowane. Za oknem ciemno i wilgotno więc łatwiej trochę zrozumieć długie obrzędy przy ogniu i dobrym jedzeniu. Czyż nie robimy tego w grudniu i my? Szyld nieco inny ale jak zwał to zwał a sens wymusza natura i tyle.
W szklanej kuli kłębi się od strasznych gęb ( jak to określał Witkacy) - wszystkie jakby oszalałe i chore?! W dziale szołbiznesowym szklanej kuli moda na macierzyństwo, tym razem bliźniaki Pana Panasewicza, troszkę wcześniej były opowieści o tej ostrej (kiedyś) paniusi z Kombi. Ale Kombi gra teraz na imieninach nowobogackich i na studenckich imprezach już spokojnie mogą zarabiać bezlitośni krytycy systemu z Kultu. Ale muszą sie pilnować bo powraca Kora z Piątym Elementem...u wozu! Ale generalnie to ACHTUNG ! ACHTUNG! bo grasuje wielki kot lub młoda snieżna pantera czyli irbis. A ludzie się po Himalajach za nią naganiali, nawypatrywali i nic = bo siedzi koło Liszek w Galicji! Tak więc Ania ma farta, że się nie będzie musiała przez kilka dni bać irbisa. Chociaż właściwie co taki irbis może nam zrobić? Nie podskoczy przecież nam tu kociniak jakiś. Bo się napuści na niego kibiców albo stoczniowców i kot jak ich zobaczy to nie przetanie wyć i wybałuszać oczu. Bo Eskimosi nawet nie dadzą rady naszym chłopom...co żywemu nie przepuszczą! Można mu też szybko pokazać fotkę naszego prezydenta i to już będzie zagłada!

Sunday, September 28, 2008

Rewolucja

Rano podciągam rolety i sprawdzam widok z okna. Tym razem było lepiej, mgły opadły ( a może się podniosły?) i bez problemu zlokalizowałem dachy klasztoru w Tyńcu, białą wyspę klasztoru Kamedułów na zielonym grzbiecie ponad Wisłą i czerwoną bryłę "zamku" jak mawia Natasza. Ta chwila porannej, nawykowej lokalizacji i logowania się w "realu", tuż przed kawą, jest ważna, może ważniejsza dla poczucia miejsca niż bieganie po Karmelickiej i Krupniczej?! Wszędzie gdzie mieszkałem wcześniej, znajdowałem dobre strony i interesujące miejsca, ale nigdzie nie czułem tego co tutaj. M.Todorowa pisze : " ...dziedzictwo nie jest wieczne, a na pewno nie pierwotne." Trudno się mi rozstać z Jej książką "Bałkany wyobrażone", należy do tych, które powracają. Przygotowuję warsztat na Słowacji, koncert z rejestracją i after party z okazji 10-lecia Karpat i etnobotaniczny event dla 300 osób ale nie wszystko idzie jakbym chciał. Po odwołanej trasie koncertowej w Niemczech przyszła wiadomość, że zaplanowany koncert w Krakowie także się nie odbędzie. Zamykają klub czy coś podobnego, nic osobistego -jak to się mówi w innym świecie - ale szkoda. Wejścia na naszą stronę na myspace układaja się w ciekawy wzór : Cracow, Krosno, Denver, Poznan, Cracow, Los Angeles, Lubania, Mountain View, Glogow, Gdansk, New York, Cracow, Thessaloniki. To sąsiedztwo Lubania ( gdzie to jest?) z Mountain View (wiem gdzie to jest bardzo dobrze!) cieszy mnie najbardziej! Ale czasem , kiedy jest mniej słońca, a mgły ani nie opadają ani też nie podnoszą się w niebo, dopada mnie malutka depra. Ale karma musi się wypalić i to nie dzieje się bez wysiłku.
Wczoraj zrobiliśmy z Anią rajd po centrum Krakowa aby zdobyć trochę fotek do Jej konferencyjnego wystąpienia w Montrealu. Na Rynku było rewelacyjnie : gość z gitarą elektryczną zasilaną ogniwami słonecznymi umieszczonymi na jego własnych plecach, chłopaki z breakdance'owej ekipy Misjonarze Rytmu wywijali pod Adasiem aż miło, turyści pod smokiem i wielki, biały balon obok Skałki... Research i dokumentacja dotyczyła oczywiście przepływu medialnego w przestrzeni miejskiej. W przestrzeni miejskiej o pewnej specyfice, mówiąc prosto : w Krakowie. Bo okazuje sie, że to na Rynku w Krakowie powstał pierwszy w Polsce obszar darmowego, bezprzewodowego dostępu do internetu. Smok jeszcze nie tak dawno zionął ogniem na prośbę wysyłaną sms i ...odpisywał sms! To nie żart, tak to było, ale co dobre trwać w Polsce (a nawet w Krakowie) nie może zbyt długo. Krakowska ekipa Wyborczej weszła już tak głęboko w second life, że nawet nie zauważyła, że mija kolejny rok i ani nie wybudowano kładki przez Wisłę, ani nie usypano plaży, nie poprawiono także kilku śmiertelnych niebezpieczeństw na popularnej trasie rowerowej do Tyńca itd. itd. ale to tematy już ograne, już opisane, już świętowane? To jak za "komuny" : jak egzekutywa partii coś postanowiła to jakby już było zrobione, nawet lepiej niż zrobione! W realu to sobie jakoś poradzimy, jak zawsze. No i już lada moment Zabłocie zagrozi odpływem turystów z Rynku...tak jak wcześniej Kazimierz zagroził! Ale to wszystko fajne jest i jak się wie kto gdzie pisze i co reprezentuje to i pośmiać się można, ot stary - dobry Kraków. Ale nie wszyscy mają to krakowskie poczucie humoru połączone z wielką tolerancją i dystansem, co niektórzy nazywają krakowskim konserwatyzmem. Są zauroczeni wizjonerami z Mazowsza, ostrymi jak brzytwa, bezkompromisowymi jak rewolucja kubańska i artystycznie wyrobionymi jak ciasto na sękacza! Kręci ich wszystko co kryje się w ciemnych i głębokich wąwozach stołecznego city, w tysiącach małych galeryjek i klubów rozsadzanych od wzbierającej rewolucji obyczajowej, mentalnej, artystycznej i ogólnie rewolucji. A celem tej rewolucji jest poprowadzenie teleturnieju, jurorowaniem w programie z serii : zobacz jak p... trzy po trzy albo ogłoszenie, że widziało się już penisa, mimo awarii! No i Pan Panasewicz się zwierzył, że już dorósł! I miło jest tak sobie to pooglądać, docenić doniosłość oświadczeń, zachwycić się i posiedzieć w Botanice nad kawką...

Monday, September 22, 2008

Pierwszy dzień jesieni

Mgła, zimno i uporczywy deszczyk nie nastraja zbyt optymistycznie.
Idealna pogoda do czytania...i pisania. Wczoraj wieczorem skończyłem tekst do nowego numeru magazynu Hudba (Muzyka) wydawanego w Koszycach. Policzyłem już opublikowane felietony i wyszło mi, że napisałem już ósmy! Tym razem opisałem bardzo, bardzo interesującą muzykę Samów. To muzyka, która wykracza poza funkcje użytkowe i ceremonialne, jest w swej istocie czymś znacznie więcej. Ale to inna historia i wystarczy nauczyć się po słowacku aby sobie o tym poczytać... Ale ostatnie dni lata (chyba? to miała być końcówka lata!) udało mi się poświęcić czytaniu. Z uwagą i radością przeczytałem "cegłę" w postaci tomu pod tytułem : "Czternastu dalajlamów" Glena H. Mullina i warto to zrobić! Po tym sięgnąłem po "Szukaj - Jak Google i konkurencja wywołali biznesową i kulturową rewolucję" Johna Battelle, a dzisiaj dotarłem do połowy grubej książki wydanej przez Czarne pt."Bałkany wyobrażone" Marii Todorowej. U tej ostatniej jest kopalnia ciekawych myśli ale zacytuję tylko jedną : " ...ksenofilia ludzi Zachodu...postawa (która) cechuje się życzliwym odbieraniem obcej kultury, której przypisuje się niższą wartość: mieszkaniec Zachodu podziwia nasze tradycje/.../ za ich pierwotność, żywiołowość, zacofanie, dziką egzotykę." To część dotycząca opisu percepcji i mody na muzykę Bułgarii we Francji. Sztukę wokalną Bułgarii połączono tam z muzyką ...Zairu. "Zajebiście, nie?!"A w jakim celu? Bo ? " połączenie dwóch "prymitywów" tworzy ożywczy i egzotyczny koktail muzyczny, który jest rodzajem dopingu dla znudzonego wspołczesnego słuchacza". Czy to Wam coś przypomina?
Ale i w historii ( czy raczej historii początku) Googla też da się wiele wyczytać. A to co się tam czyta budzi u mnie całkiem czystą i niezaowalowaną zazdrość! Nie zawiść ale zazdrość!!! O to, że jest takie miejsce gdzie ludzie pracują razem, gdzie ceni się wyobraznie i pasję, gdzie prowadzi się rozmowy ( a nie składa oświadczenia, deklaracje lub raporty) i może także o to, że ma to wartość. I nie chodzi tu o góry dolarów ale sprawny system wynagradzania za wysiłek intelektualny. My ciągle wynagradzamy za sadzenie ziemniaków i konformizm. Niestety, tak już zostanie. Ale warto sobie poczytać aby nie dać się nabrać na różne bajania o "miasteczkach multimedialnych" mających powstać z "nikogo" i w szczerym polu. Ale to nic, nie damy się i ograniczymy kontakt z ziemniakami do zażywania "ożywczego i egzotycznego koktailu" jak się już bardzo znudzimy.
Ale jeszcze nie dzisiaj bo to Pierwszy dzień jesieni...i może wyjdzie na chwilę słońce?

Sunday, September 14, 2008

Hudba


Po prologu festiwalu Karpaty Offer zostało dobre wrażenie i nawet plany na przyszłość plus praca nad wydawnictwem po-festiwalowym. Uwielbiam takie wydawnictwa! Bo wszystko trwa tak krótko - po tak długich przygotowaniach, że bez symbolicznego chociaż podsumowania robota wydaje się trochę bez sensu. Na kilka dni uciekliśmy w Tatry i niestety, tym razem nocleg był w Zakopanem... Co za doznania : niby góralskie karczmy z reklamą pizzy, niby góralskie zespoły grające niby góralską muzykę z domieszką country i piosenki włoskiej, stoiska z torbami i drewnianymi kotami z Tajlandii... a na środku spacerszlaku wystawa fotografii pod szyldem : Górale dla Tybetu! Ale to w mieście, już troche ponad 1000 m n.p.m. ludzi znacznie mniej i góry wspaniałe. Jaka szkoda, że Zakopane dostało się w ręce ludzi, którzy robią co mogą aby zapomnieć o bohemie, która to miasteczko stworzyła. I niestety, udaje się im powoli spychać w niebyt tą ekscytującą i całkiem europejską tradycję. Będziemy mieli wyłącznie "dumne rody góralskie" co "władały podhalem" bo rozumiem, że trudno sie pogodzić, że prawdziwa historia to powożenie furką, którą Staś Witkiewicz wracał z wyprawy na grzyby w deszczowy dzień... Tak więc oprócz nowej historii Solidarności powstaje nowa historia Podhala! Nazwałbym to peeselizacją historii?
Na początku września pojechaliśmy z Andrzejem W. i jego siostrą zagrać koncert w Preszowie.
Wypad na Słowację jak zwykle przyjemny (a jedzonko pasterskie smaczne!) i mimo tego, że koncert zaczęliśmy grać dobrze po północy, sporo ludzi czekało wytrwale! No i doczekało się : było całkiem o.k.
Po tym wypadzie czekał nas tydzień koncertów w Niemczech ale kilka spraw było jakoś tak mało precyzyjnie dogranych i po powrocie z Preszowa zadecydowaliśmy, że w tej sytuacji nie pojedziemy. Do tego jak echo naszej decyzji doszedł mail od Ramunasa z Kovna, że rozbił samochód i nie ma czym jechać. Przy tej okazji zastanawiałem się trochę nad tym jak trudno jest w pewnych środowiskach zrobić coś naprawdę dobrze!? Jak coś jest offowe to musi być też zazwyczaj gówniarskie i nieodpowiedzialne. Bywa ( i to też w tym roku przećwiczyliśmy), że jak nie jest gówniarskie i nieodpowiedzialne to służy jako przynęta w miejsce gdzie lansuje się protegowanych. Dlatego tak zadziwił nas (po części nasz) festiwal -Karpaty Offer, gdzie było sporo zabawy i prawdziwych emocji. I to pięknie, nawet gdy te emocje oznaczały, że niektórych zespołów słuchała malusieńka, tycia, tycia publiczność! I teraz muszą wybrać : długie lata pracy albo te dyrdymały muzyczne, granie pod sztandarem : Bóg, Honor, Ojczyzna i nobilitacja w postaci konferansjerki w Opolu!
Z ulgą przekreśliłem w kalendarzu napis : trasa w Niemczech i zabrałem się do przygotowywania naszej sesji nagraniowej i celebracji 10-lecia w górach. Wybraliśmy Sopatowiec bo tam zawsze jest miło, Gosia nie wprowadza sztucznej atmosfery i dobrze gotuje, no i za oknami są Karpaty w tej nam najbliższej postaci. I mam nadziej, że będzie lało! A 10-lecie - no cóż, może ktoś wpadnie albo i nie? Zobaczymy?!
Wczoraj wieczorem na chwilę wpadliśmy do Lokatora aby pocelebrować urodziny Madzi. Było miło i nawet z godzinkę nikt na sali nie palił. Później zjawił się jakiś światowiec z damskimi papieroskami i wywijał nimi pod nosem niewinnych sąsiadów. Pewnie to jakiś wielki artysta albo najpewniej artysta literat w rodzaju......nie będę haterem, nie będę haterem, nie będę haterem....
Aby się nie frustrować następnym razem wyrwę tego papieroska w wepchnę gościowi do....nosa. Podobno nie jest dobrze tak międlić w sobie emocje?

Sunday, August 17, 2008

Serbia


Musze wrócić do interesującej trasy offroadowej w Serbii. To był ekscytujący przejazd bezdrożami z serbskiego Niszu do Kjustendiłu w Bułgarii. Nisz okazał się miłym miastem z bardzo znajomą atmosferą, coś jak rumuńskie Jassy. Wypiliśmy dobrą kawę i zjedliśmy serbską banicę (ciasto z serem) na miłym placyku z metalowymi rzeźbami i stara czeszmą (studnią) i spacerze ruszyliśmy w góry. Droga, początkowo asfaltowa, zaprowadziła nas do miejsca gdzie czekały nas już tylko bite drogi prowadzące w mało sprecyzowanym kierunku. Ale jechaliśmy uparcie w górę przekraczając ze dwie przełęcze. Najwyższy punkt przejazdu jaki pokazał GPS to 1650 m n.p.m. ale ponad nami był szczyt przynajmniej 100 m wyżej. Przed wjazdem na sam szczyt powstrzymał nas wysoki maszt telekomunikacyjny, radary itp., baliśmy się, że biały Landrover może być tu różnie odbierany przez wojsko... Krajobraz przypominał Bieszczady lub Karpaty w Rumunii, wioski też i ludzie zbierający borówki, maliny, grzyby. Wprawdzie jest mały obszar gór w Serbii określany jako serbskie Karpaty ale nie w tym rejonie. Ania powiesiła troche fotek z tej awanturniczej wyprawy i oglądać je można na Picasie.
Obsada przejścia drogowego do Bułgarii była nieco zmieszana widokiem naszej ekipy, a jeszcze bardziej gdy po oględzinach polskich paszportów Andrzej (właściciel "disco" i główny kierowca terenowy naszej wyprawy) odezwał się płynnym bułgarskim. W miłej atmosferze wjechaliśmy do Bułgarii i za Kjustendiłem zjedliśmy pierwszą dobrą szopską sałatkę. Z tego miejsca pochodzi fota z podobizną W.I.Lenina zestawiona z reklamą piwa.
Sądzę, że ten przejazd jest początkiem naszej eksploracji serbskich gór i mam nadzieje, że Serbia dołączy do UE.
W Bułgarii było cudownie i nam - jak zawsze bardzo, bardzo interesująco. Do ciekawych miejsc doszła nam wizyta w cerkwii wieszczki Wangi. To miejsce połozone nad Strumą (rzeka -kręgosłup Macedonii bułgarskiej i uchodząca do Morza Egejskiego w Grecji. Wanga cieszyła się wielkim poważaniem i po jej widzenia przychodzili tu różni ... od Jelcyna po Żiwkowa. No ale to zostawmy do Drugiego Ucha Jaka, chyba się jednak wezmę za to pisanie?!
Po OFF Fest. wróciliśmy na chwilę do Krakowa i zaraz byliśmy na Sopatowcu aby poprowadzić warsztaty. U Gosi jak zwykle spokojnie i karpacko, nie licząc incydentu z autem...które "uciekło" w dół sopatowskiej łąki i wbiło się w młodnik. Wszystko trwało może ze dwie minuty ale do teraz słyszę wołanie RATUNKU w wykonaniu Gosi!!! Na szczęście nie siedziała w samochodzie.
Ania prowadziła swoje warsztaty głosowe i tak przyglądałem się przemiłej grupie ludzi : jak to dobrze, że poza tym całym blichtrem, pozorami i fałszywym zgiełkiem są wrażliwi ludzie nie bojący się szukać i odnajdywać. I nam już nie potrzebne są stadne strategie, środowiskowe uznanie i puszczanie oka do ważnych mediów i decydujących o karierach gremiach. Mamy tyle pracy, że już tylko liczy się czas i nasza energia. Tak więc po wspólnym śpiewaniu i podstawach etnobotaniki zewszliśmy na obiad z ojcem w doliny. Po powrocie do KRK coś powiało i oglądaliśmy pokaz burz i błyskawic. Okazał się on dla wielu tragiczny. Czuliśmy to od dwóch dni ale jak to opowiedzieć?
A dziś całkiem miły dzień odpoczynku. Trochę dryfu po Krakowie czyli to co lubimy bardzo plus trochę pracy w postaci fotografowania street artu. Ktoś podpisujący się Wallstreet pokazał kilka naprawde dobrych rzeczy od ulicy Józefa poczynając, poprzez rondo dębnickie pod Tesco. Może następnym razem zawiesimy reprodukcje tych prac. Kończę bo kończy się płytka "The Coral Sea" bliskiej nam Patti Smith z Kevinem Shieldsem, a tuż pod ręką czeka (także dwu-płytowy) album "Farscape" Lisy Gerrard i Klausa Schullze'a. Chyba jednak lepiej odnosić się do tych osób i ich świata niż.... no nie, skończyłem z haterstwem!

Sunday, August 10, 2008

Serbski Offroad

Ostatnie dwa tygodnie to przejazd "disco" z Krakowa przez Słowacje, Austrię, Słowenię, Chorwację, Serbie, Bulgarię, przelot z Sofii do Wiednia i przejazd kilkoma (!!!) pociągami przez Austrię, Czechy na Ślask...
Disco to ksywa białego Landrovera DISCOvery i pierwsza cześć naszego offroadu była całkiem klasyczna. Po festiwalowych dniach w Tolminie (to nasz 4-ty pobyt na Sajeta Fest. w Słowenii i chociaż nie ma tam nic o offie, to jest naprawdę poza flirtami z szołbiznesem) pojechaliśmy przez Chorwację do Serbii. Po noclegu w Niszu, ruszyliśmy bezdrożami w pasmo górskie około 1700 m n.p.m. wysokie i przejechaliśmy nim z pomocą nawigacji satelitarnej do Bułgarii. Potem oczywiście Melnik i na koniec Sofia. W Rożenskim Monastyrze zastaliśmy zakazy fotografowania i bardzo srogiego braciszka, to samo jest w Rilskim... wiec mamy niezłe archiwum w postaci setek fotografii z zewnątrz, z wewnątrz, video plus rejestracje śpiewow mnichów w serii World Flag Records! Ale kogo to obchodzi?
Z Sofii polecielismy do Wiednia bo obiecaliśmy wesprzeć The Band of Endless Noise na OFF Fest. w Mysłowicach. Cieżko nam było pakować się do samolotu po kilkunastu dniach słońca, 38 stopniach ciepła, całych dniach offu, fantastycznym jedzonku i kawie, miłych ludziach i ekscytujących krajobrazach...
Do Wiednia leciało się fajnie i w naszej dawnej (i jakoś tak ciągle bliższej ) stolicy trochę fotografowaliśmy street artu i obowiązkowo zjedliśmy coś słodkiego w kawiarni. Pognaliśmy na dworzec i ...zaczeło się! Muszę przyznać, że Austria pozbyła się nas szybko i bardzo sprawnie podstawiając pusty pociąg zastępczy, i wywożąc do Czech... gdzie (niby) miał czekać pociąg o znaczącej nazwie Polonia! To lepiej niżby mieli nas zamknąć w jakiejś piwnicy na 20 lat, ale na granicy nikt i nic na nas nie czekało. W surrealistycznej czeskiej poczekalni dworcowej oglądaliśmy otwarcie targów sportowo-gospodarczych pod kryptonimem Olimpiada 2008. Uśmiechnięci sportowcy machali rękami i Pan Putin pomachał im własną rączką, co było być może umówionym znakiem do przyjścia z pomocą bratniej Osetii. Jakiś obywatel Chin w tym czasie przygotowywał nożyk, aby zaciukać gości z USA w pięknej wieży... a o Tybecie jakoś tak mało było. Ciągle liczyliśmy na to, że to jest program typu "ukryta kamera" i że dostaniemy po 100 dolców, jeśli zachowamy spokój i nie zaczniemy krzyczeć i rozbijać się o socjalistyczno-szwejkowe lamperie. Ale nie, nie był to ten program...
Po zapłaceniu za kibelek w jednej z kilku walut jakie mieliśmy w kieszeniach ruszyliśmy dalej...innym pociążkiem...do innej stacyjki...gdzie stała Polonia w pełnej krasie! Przez moment przemknęło nam przez myśl, że zakończyły się nasze kłopoty i że za te blisko 50 juraków od głowy za bilet potraktują nas poważnie. Pomysł ten jednak odrzuciliśmy jako zbyt awangardowy (słusznie, jak się okazało). Po następnych 5 godzinach dotarliśmy do Katowic i pożegnaliśmy się z obsługą pociągu wymuszeniem wpisu na naszych biletach, że opóźnienie wyniosło 290 minut. Wpisują to w minutach, bo okazuje się, że niektórzy podróżni liczą 100 minut jako 1 godzinę! Tak więc dla niektórych to było zaledwie "prawie" 3 godziny. Dla nas niestety, więcej i znowu sprawdza się powiedzenie, że niewiedza jest szczęściem. Wiem, wiem, był tragiczny wypadek na trasie Kraków - Praga. Ale skąd wiem? : z naszego telefonu komórkowego, nie z ust obsługi pociągu Polonia ale z tzw. gminnych wieści krążących po wagonach. A jak się dowiedziałem gdzie w ogóle jesteśmy w ciemną noc gdzieś w Czechach? No bo nie od obsługi Polonii, a z google maps via Sofia gdzie ekipa oczekiwała nazw stacyjek i wyszukiwała je w internecie aby zameldować nam : jesteście 50 km od granicy ...
Około 1 w nocy przyjaciele odebrali nas z przepięknego dworca kolejowego w Katowicach (swoją drogą to ludzie podobno boją się jechać do Bułgarii - a nie boją się dworca w Katowicach?) i tak mogliśmy wysłać sms do kolegów z Bandu, że dotarliśmy na Śląsk. Bo czekał nas wielki i wspaniały OFF Fest. w Mysłowicach. Zagraliśmy coś na koniec deszczu, pogadaliśmy z Robertem (Brylewskim) po latach, spotkaliśmy kilkoro znajomych i nieznajomych i dzięki wielkiej dobroci serca posiadacza dużego samochodu, już przed północą witaliśmy się z całkowicie załamaną naszą postawą Kocią!!!
Do tych offroadowych dni jeszcze wrócę bo jest kilka setek fotografii i tyleż wątków, ale muszę się zbierać na warsztaty do Sopatowca.