Saturday, September 28, 2013

Quadrat:sch - Stubenmusic


Najbardziej interesującym zjawiskiem w muzyce europejskiej jest dla mnie pojawienie się nowego brzmienia, które oscyluje gdzieś pomiędzy muzyką współczesną, elektroakustyczną muzyką eksperymentalną, poetyką free jazzu, a tym wszystkim, co dzieje się w środowiskach uprawiających muzykę medytacyjną i psychodeliczny folk-rock. Wszystkie te określenia są więcej niż umowne i najbardziej mnie fascynuje nieortodoksyjne podejście do wielu instrumentów muzycznych. W tego rodzaju nagraniach słyszymy znane instrumenty na nowo, a sposoby gry napawają nową nadzieją na muzykę wolną od schematów i traktowaną jak sztukę, a nie jedynie jak towar do upchnięcia. Jest to potwierdzenie mojego przekonania, że instrumenty muzyczne są najważniejsze i stanowią coś na kształt materialnej manifestacji symbolu, w której zawarte są nieskończone możliwości. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich instrumentów muzycznych, ale wiele tradycyjnych konstrukcji przechowuje inicjalne dźwięki, rytmy i harmonie jakie ciągle zadziwiają, o ile są użyte przez odpowiednich artystów. Instrumenty to jedna, a szukanie smaku określonych krajobrazów, miejsc i sytuacji pomiędzy ludźmi, to druga ścieżka inspiracji i intuicyjnego procesu w jakim powstaje interesująca muzyka. Kiedy piętnaście lat temu zaczynaliśmy nasze świadome dążenie do dźwiękowego etno-core Karpat, wielu ludzi stukało się w głowę z politowaniem. Nie czytali i nie podróżowali tyle co my, albo zbyt mocno tkwili w naszych środkowoeuropejskich kompleksach? Nigdy nie chodzi o tani folkloryzm, ani też o połączenie instrumentów etnicznych z orkiestrą symfoniczną, z takich działań rodzą się tylko pokręcone potworki. Jeżeli żywa kultura Europy jeszcze istnieje, to łapie drugi oddech w nowym języku muzyki związanej z europejskim krajobrazem i swoistością/mitycznością pewnych miejsc, sytuacji i stanów ducha.
Podwójny album formacji Quadrat:sch pod tytułem Stubenmusic jest dowodem na to, że opisywany nurt (a może raczej przeczuwany...?) ma się dobrze w strefie kultury alpejskiej: od Austrii po Szwajcarię. O nowej muzyce w Szwajcarii pisałem jakiś czas temu w Glissando, a Quadrat:sch obserwuje od niedawna i ich album wydany w 2011 roku przez col legno www.col-legno.com jest swietnym świadectwem nowych brzmień. Muzyka wywodzi się z typowego dla brzmienia alpejskiego folkloru (w XVIII wieku) zestawu instrumentów: cymbałów, cytry, harfy, gitary i kontrabasu, wzbogaconych o obiekty z drewna, kamienia i wodę. Pośród tych ostatnich zespół wykorzystał rzeźby dźwiękowe Kassian Erhart. Jego rzeźby odwołują się do podstawowych elementów krajobrazu Tyrolu: skał, drewna i wody. Mamy to już dość dobrze przepracowane, więc dodam, że chodzi o specyfikę krajobrazu jaka istnieje realnie, ale też w mitach i wyobraźni. Skały, drewno/drzewa i woda to elementy podstawowe dla wielu innych rejonów Europy czy świata, ale kiedy do nich dodamy klimat, zapach, dotyk wiatru, smak i światło, tworzą swoisty, miejscowy, organiczny kod rozpoznawalny zawsze i bez trudu. Ta łatwość nie ma nic wspólnego z łatwością zdefiniowania... Odniesienie do krajobrazu i jego organicznych elementów, jest uzupełnione w opisie albumu odniesieniem do stanu ducha i poczucia swojskości w postaci tytułowego Stuben, co oznacza rodzinny, ładnie urządzony pokój w domu rolników, gdzie się spotykało i m.innymi razem muzykowało.
Quadrat:sch to autorski projekt artystyczny małżeństwa: Christofa Dienza i Alexandry Dienz. Oboje nie są początkującymi muzykami i tworzyli kiedyś legendarny zespół Die Knodel, w którym  zajmowali się eksperymentalną muzyką na "loopowaną" cytrę (Christof Dienz), kontrabas (Alexandra Dienz), cymbały i orkiestry z Linzu, Wiednia, Insbrucku i kilka innych zespołów muzycznych. W 2009 roku założyli Quadrat:sch koncertując w Austrii, USA, Australii. Koncertom poza Austrią pomogła współpraca z amerykańską harfistką Zeeną Parkins (jest także obecna na omawianym albumie), pionierką elektronicznych wersji harfy.
Quadrat:sch poza małżeństwem Dienzów tworzą:  Barbara Romen grająca rewelacyjnie na cymbałach i gitarzysta Gunter Schneider. Poza wymienionymi w nagraniu Stubenmusic wziął udział perkusista Herbert Pirker.
Album składa się z dwóch płyt CD, zatytułowanych: Quadrat:sch (12 krótkich kompozycji o łącznym czasie 42:07) oraz Quadrat:sch Extended z gościnnym udziałem Zeeny Parkins i podtytułem: Stubenmusic na cymbały, cytrę, harfę, gitarę, kontrabas, drewno, kamień i wodę. Ta druga płyta przynosi 9 kompozycji o łącznym czasie 39:52.
Materiał muzyczny bardzo różni obydwie płyty na "pierwszy rzut ucha", pierwsza jest zbiorem tematów quasi folklorystycznych, domowych, austriackich melodii popularnych, a druga to sam miód na nasze krnąbrne serca... piękne, wyrafinowane improwizacje i preparowane instrumenty, a przy tym odwołanie do miejsc i krajobrazów. Przy kolejnych odsłuchaniach odkrywamy, że w pozornie folklorystycznych tematach z pierwszej płyty kryje się ten sam duch, co na płycie Q. Extended, a płyty różni jedynie podejście do materii muzyki w sensie traktowania instrumentów i gospodarowania energią. Podział na różne sposoby opowiadania o tym samym jest charakterystyczną cechą nowego fluidu jaki starałem się opisać wyłuskując go z moich przeczuć.
Takie zespoły mają u nas dość kiepsko, bo nie przystają do folkowych festiwali, niezbyt dobrze mają się w grupie zespołów muzyki współczesnej i przepadają w wyścigach na eksperyment, bo za eksperyment ciągle uchodzi uporczywe wpatrywanie się w monitor laptopa... Wiem coś o tym i cieszę się, że można robić coś poza określoną sceną i robić tak doskonałe rzeczy! Oczywiście w Austrii, Szwajcarii i Niemczech jest nieco inaczej, bo i więcej jest tam wyrobionych słuchaczy szukających czegoś prawdziwie autentycznego i poza pop-obiego-wciskaczem :-)
Na szczęście nie jesteśmy już zamknięci w jedynie słusznej klatce realnego socjalizmu i możemy obserwować i kosztować muzyki Quadrat:sch z pierwszej ręki na ich ojczystej ziemi lub z płyt... Jakie to piękne uczucie, że są artystyczne przedsięwziecia, które nijak się mają do koncepcji stu zespołów na jeden festiwalowy wieczór... 
O źródłach nowej muzyki/praktyki i nowych instrumentach (m.innymi o instrumentach z kamieni i bloków skalnych) napisałem na zaproszenie Krakowskiego Biura Festiwalowego do materiałów towarzyszących Festiwalowi Muzyki Filmowej... tekst pt. Biomuzyka znajdziecie na http://www.fmf.fm/pl/8/416/462/eko-teksty 

Sunday, September 01, 2013

la biennale di Venezia 55. Esposizione Internazionale d'Arte


Już lekko opadł z nas pył podróżny i wracamy do roboty, ale podróż do Wenecji, Triestu, Lubljany i Esztergomu była bardzo udana i pełna inspiracji. Z tym powrotem do roboty, to taki sobie żarcik, bo właściwie byliśmy w pracy i to czasem po 10 godzin dziennie czyli tak jak zwykle... Są już pierwsze wyniki, bo udało się wyedytować sporo plików z zapisem soundwalków w każdym z wymienionych miast jakie odwiedziliśmy i są one warte utrwalenia w formie kolejnych płyt z dźwiękowym zapisem podróży. Do tego mam szereg interesujących tematów etnobotanicznych, które opiszę na www.etnobotanicznie.pl bo zainteresowanie roślinami w kulturze jest całkiem duże i widzę w tym sens. W dużym stopniu, cała nasza podróż dotykała sztuki, tej współczesnej i tej nastarszej, ale też problemu wyborów w kulturze i czasem zadziwiająco mylnych obrazów jakie serwuje nam utarta, popkulturowa i marna dykciana dekoracja klecona przez media wspierane niekompetencją i nonszalancją wielu recenzentów kultury, dawniej i dziś.
Wenecja jest bardzo specyficznym miastem i od pierwszej chwili, gdy tylko wyszliśmy z dworcowego budynku nad kanał, schody i mosty poczuliśmy, że warto się w nim zatopić i szybko pozbyć się stereotypowych ocen i kulturowych kalek. Pierwszym odczuciem była jakaś spokojna siła, taka sama jaką odczuwaliśmy w Benaresie, indyjskim pra-mieście nad Gangesem. Wenecja żyje od półtora tysiąca lat i czuje się to na każdym kroku. Przy dziejach Wenecji i Republiki Weneckiej nawet najbardziej znane kościoły i relikwie są jakieś bardziej umowne, lżejsze i czasowe. Tylko morze jest prawdziwym partnerem dla tego miasta i tylko bezmiar morza/natury przyjmie je kiedyś do siebie. Pierwszy rzut oka na mapę Wenecji ukazał mi piękny obraz ryby skierowanej głową ku brzegowi... na jakiś czas. Uliczki Wenecji swym charakterem i gabarytami eliminują raz na zawsze ruch samochodowy, który wdarł się wprawdzie bardzo blisko, ale tej bariery nie pokona. To wielka ulga chodzić po mieście, które nie jest zaśmiecane przez całą dobę przez ten najgorszy z prymitywnych wynalazków XX wieku. I także pod tym względem Wenecja jest arystokratyczna i jedyna w swoim rodzaju. Kiedy rozpoczęliśmy rejestracje soundwalkowe i mikrofon plus słuchawki dawały nam ten mocny, wyraźny dźwiękowy smak miasta, od zaraz poczułem ulgę. Tak, po kanałach pływają łodzie motorowe... Tak, pod sam główny plac miasta podpływają gigantyczne statki o wysokości 60 m i długości, jak się wydaje, połowy miasta, ale brak samochodów i tak stwarza wyraźnie wyczuwalną przestrzeń wolną od toksyn z jakimi musimy żyć prawie wszędzie i prawie zawsze. Wysokie góry, tundra za kręgiem polarnym i Wenecja...
W Wenecji mieliśmy spotkać się z największą wystawą sztuki współczesnej na świecie, która jest tu organizowana od 1895 roku... Biennale to około 80 miejsc wystawiania setek dzieł, które rozsiane są po całym mieście, ale są dwa główne skupiska pawilonów narodowych i ekspozycji: Giardini i Arsenale. Odwiedzanie pozostałych miejsc daje okazję na zobaczenie poza sztuką także budynków, starych mieszkań i wewnętrznych ogrodów jakie w innej sytuacji nie moglibyśmy oglądać. To duża atrakcja i czasem rekompensata za kiepskie dzieła i słabawe ekspozycje. Pomiędzy punktami Biennale trafia się ślad jaki pozostawił Claudio Monteverdi lub Antonio Vivaldi, który pracował w Wenecji jako nauczyciel muzyki w jednym z "konserwatoriów" czyli weneckich sierocińców, gdzie jako metodę wychowawczą stosowano naukę wszelkich umiejętności związanych z muzyką. Główne place, most i kościoły warto omijać z daleka, bo i tak zobaczymy je zbyt wiele razy mimo uników.
Na zobaczenie większości z ekspozycji i dzieł wystawionych zgodnie z zamysłem kuratora Biennale nie wystarczą dwa, ani nawet trzy dni i jest to stresujące. Tym bardziej, że szybko odkrywa się jak bardzo mylne, słabe i zwyczajnie nieprawdziwe są opisy polskich recenzentów. Jeden z nich, publikujący w Polityce postarał się nawet o to aby nie podać właściwych cen biletów, nie mówiąc o tym, że jak to zwykle w budyniowie przecenił obecność Polaków i nie zrozumiał (ale nie omieszkał zlekceważyć) pracy kuratora Biennale - Massimiliano Gioni. Nie odwiedził ekspozycji nagrodzonej (bo jeszcze nie była nagrodzona i nie miał cynku...), ale musiał wspomnieć, że od 20 lat odwiedza Biennale. I po co? Megalomania w twierdzeniu o znaczącej obecności polskich artystów jest smutna. Może lepiej byłoby opisać jak obecni byli artyści ze Słowenii, Tajwanu i Azji Centralnej... jak Chiny Ludowe wykupują Afrykę nawet na Biennale i jak artyści chińscy tworzą ważną sztukę bez zezwolenia Komitetu Centralnego...albo co pokazano w Pawilonie Wielkie Brytanii. Może warto byłoby zauważyć, że na Biennale wystawiono prace artystów lub ludzi nie mających na celu tworzenia tzw. sztuki, którzy w swoich czasach zostali pominięci przez promotorów sztuki, galerie i rynek sztuki, mimo, że ich prace są intrygujące i zaskakująco dobre, a nawet genialne. Kiedy chcieliśmy poczuć wspaniałą obecność polskich artystów i popławić się w soundartowej instalacji na dwa dzwony i przetworniki... zastaliśmy kartkę, że instalacja jest wyłączona. Była tak dobra, że musiano ją wyłączyć? Zmowa, zmowa... a poważnie to kuratorowi naszego pawilonu zlałbym dupę analogowo...i we dwa kije, nie dzwony.
Wieczorna Wenecja z tłumem ludzi na placach i przy stolikach restauracji, barów i kawiarni... rano zaskakiwała nas przemianą za sprawą znikających przed brzaskiem miejsc miłych spotkań, rozmów, doskonałego jedzenia i turystów, którzy przybyli tu na kilka godzin lub jedną noc. W labiryncie uliczek obserwowały nas setki intrygujących masek i przedmiotów, które tylko z trudem zaliczyć by można do niewinnych pamiątek z turystycznej eskapady... jak ta kolorwa przepaska biodrowa z napisem FUCK THE WAR.  Z setek kolorowych masek wybraliśmy całkiem białe, bo tylko one mogą ciągle się zmieniać i przybierać wszelkie formy jakie przynosi wyobraźnia. Certyfikat załączony do masek potwierdzał, że weneckie maski nie są jedynie maskami... No i dotykamy tu dziwnej zdolności Wenecji do stwarzania silnego poczucia wejścia w kręcony właśnie film... O nierealności i wciągającej magii. Ale kiedy rano kupujemy flagę Wenecji i przekonujemy się, że wyprodukowano ją w ... Bangladeszu czar wcale nie znika. To niepokojące uczucie powoduje, że pojedziemy kiedyś do Wenecji raz jeszcze. O Trieście, Ljubljanie i Esztergomie w następnym odcinku... :-)