Monday, December 19, 2011

BERLIN


Wybierając się na weekend do Berlina nie sądziłem, że będzie to druga (po wakacyjnej wyprawie w tundrę) co do ważności wyprawa 2011 roku! Berlin znamy z wielu wypadów i nie liczyłem, że powróci to dobre poczucie obcowania z żywą kulturą wielkiego miasta znane mi z Berlina lat 90. XX wieku. Uwielbiam dzikie przestrzenie, ale także naprawdę wielkie miasta: NYC, Berlin, Londyn, Pragę, San Francisco... i kilka innych.
Oczywiście, tak udany czas zawdzięczamy nie tylko sobie, ale głównie Jackowi S. , który zna nasze upodobania i nie popuścił nam nawet w pierwszy wieczór po 10. godzinach jazdy pociągiem z Krakowa. Pierwsza wizyta to był powalający strzał: koncert Silesian Quartet grający utwory Knapika, Szalonka i Pendereckiego i po nim koncert kontrabasisty, wokalisty i performera Ryszarda Gabrysia. Wszystko to w otoczeniu interesujących prac zebranych na wystawie pt. Recycling the Iron Curtain Na zakończenie uczty muzycznej pomknęliśmy aby przyłączyć się do akcji rozbijania wielkiego bloku czekolady w ramach akcji kuratora wystawy Piotra Szmitke. Wszystko to działo się w znakomitym, industrialnym budynku Kuhlhaus. Co można byłoby po takim wieczorze zrobić jeszcze bardziej odlotowego... okazało się, że można i wylądowaliśmy na prywatnym przyjęciu ze sporą grupą Gruzinów. Było to podsumowanie pewnego projektu i podczas gdy raczyliśmy się znakomitą kuchnią gruzińską, zebrani czytali niemieckie wersje kwiecistych toastów z Kaukazu. Ot, Berlin...
Sobota rozpoczęła się równie barwnie od szukania specjalistycznego sklepu muzycznego, do którego musiałem wpaść po kołki do strun jakich używa się w harfach wiatrowych. Po pewnym czasie i sporym spacerze w dzielnicy, która jest niezwykle malownicza udało się do sklepu trafić, kołki zamówić (dzisiaj przyszła wiadomość, że idą już do nas pocztą) i całkiem nieoczekiwanie kupić bardzo interesujący bęben z Alaski. To ten moment, gdy bierzesz instrument do ręki, słyszysz jego brzmienie i już wiesz; on jest mój! To spotkało A. i resztę dnia maszerowaliśmy z rytualnym bębnem ogniowym! Tak uzbrojeni mogliśmy śmiało wpaść na wystawę prac plastycznych dedykowaną legendarnemu zespołowi CAN. Z wokalistą CAN - Damo Suzuki, graliśmy we Wrocławiu, więc na wystawę musowo iść musieliśmy. Na obiad wpadliśmy do znanej nam dobrze knajpki z kuchnią perską... ot Berlin.
Celem naszej wyprawy były dwie wystawy i w sobotę pognaliśmy do Hamburger Bahnhof czyli wielkiej galerii sztuki nowoczesnej urządzonej w starym dworcu kolejowym. Tam wpadliśmy na niesamowutą instalację Cloud Cites Tomasa Saraceno! To było coś; wielkie kule z kombinacji folii i lin plus zieleń wisiały zakotwiczone zbiornikami z wodą. Do wielkich sfer można było wejść i oglądać świat z innej perspektywy. Wystawa jest czynna do 15 stycznia, a HB zawsze warto odwiedzić.
Na piętrze oglądaliśmy wystawę prac z kręgu Land Artu i mimo, że nie była zbyt duża, to kilka rzeczy zainspirowało mnie bardzo. Land Art jest z natury dość trudny do pokazania w salach muzealnych, ale i tak udało się nieźle. Największa niespodzianka czekała nas jednak w sali gdzie wystawiana jest niesamowita praca Dietera Rotha i przygotowywano się do czytania jego tekstów. Istotnym elementem tego eventu była muzyka: elektroniczny noise plus akustyczne wjazdy na alphornie (!) i tubie. To było coś! Siedzieć prawie w środku graciarni Rotha i słuchać tak swobodnych rzeczy, to było dla mnie jak deszcz na wiosnę... po tym co serwuje nam Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Krakowie. Sztuka tam może i nowoczesna, ale kuratorzy jak z mentalnej naftaliny.
Co tu pisać, może to, że muzyka, którą 30 lat temu udawało się czasem zagrać i tylko czasem/czasem usłyszeć; jest już kanonem i tyle. Nie chce mi się znęcać nad MOCAKiem (bo to smutne jest i mam jednak nadzieje, że może coś się tam zmieni?) ani też nad naszą niby sceną... szkoda słów, a do Berlina nie jest tak daleko.
Mała herbata w domu Jacka i wieczór zastał nas w klubie Helmut Khol... gdzie przenieśliśmy się w czasie za sprawą dwojga ludzi z USA. Facet ubierał i zdejmował różowe, okrągle okulary i razem śpiewali wariacje Hotelu Kalifornia na gitarę, flety i harmonijkę. Gitara jak należy była dość nietypowa, a całość była tak niewiarygodnie słodka, że aż nas wcisnęło w krzesła. Bez szemrania daliśmy 15 EUR do słoika i przypomnieliśmy sobie znowu za co tak kochamy alternatywną scenę w USA. Po dawce hippie not dead ruszyliśmy do do klubu West Germany na izraelski punk pod szyldem TV Buddha. Klub okazał się stylową czyli maksymalnie obskurną norą przystosowaną do grania ostrych rzeczy, ale TV Buddha zaserwował nam tak samo pretensjonalną muzykę jak nazwę. Umówienie się w tym miejscu i czasie na rozmowy o planowanym koncercie to nie był chyba zbyt dobry pomysł, ale co tam. W gruncie rzeczy to lubimy takie kluby, ale wymagają pewnej gry, która nam się chyba już nieco nudzi.

Niedziela to dwie niezapomniane akcje. Pierwsza z nich to wystawa Tracing Mobility: Cartography and Migration in Networked Space This Incorporeal Space Has Diffrent Rules pod prawdziwym hasłem: The conventional map is useless! Faktycznie, ani raz nie rozkładaliśmy papierowej mapy, bo A. korzystała z iPhona i iPada... Wystawa to bardzo myląca nazwa w przypadku tej instalacji: filmy, schody, konstrukcje, mapy, modele, dźwięki... zaryzykuje twierdzenie, że tego typu "wystaw" nie da się zwiedzać czy oglądać. Albo się w to wchodzi, albo szkoda czasu. Całość miała miejsce w Haus der Kulturen der Welt, gdzie kiedyś, w innym wcieleniu słuchaliśmy koncertu Shiv Kumara Sharmy!
Przed HKW natknęliśmy się na bardzo ciekawą instalacje Pia Lindman - kostkę z odpadowych materiałów i posadzonych tam roślin, która pięknie filtruje powietrze! Finka zrobiła tę konstrukcję o nazwie: Oxid Bungalow w ramach Labor Berlin 6 tego roku i akcji o nazwie Poison and Play. Oj jak mi tego brakuje w Krakowie... zamiast tych serwet i papierochów w Bunkrze Sztuki?
Wracając z HKW pod Reichstagiem fotografowaliśmy Parliament of Trees - Bena Wargina, po drugiej stronie rzeki. Zupa w restauracji tajskiej przyprawiona była bazylią o smaku bazylii z nutką kolendry. To była tajska odmiana indyjskiej tulsi, świętej bazylii.

Ale to nie był koniec berlińskiej ekapady... Muzycy grają i późnym wieczorem zamknęliśmy się z Jackiem w dawnym budynku służby bezpieczeństwa NRD... w salce prób ekipy The Curators i zagraliśmy te wszystkie emocje z trzech ostatnich dni... Kilka nowych instrumentów, kilka znanych instalacji i bardzo dobra akcja real time.

No i od rana znowu: Błota czyli Lubnau, Chosebuz czyli Cottbus, Glinka czyli Klinge... a potem stary mostek i miejscowość Zasieki... dalej już Wrocław aż do domu, do KRK. Dzięki temu mogłem przeczytać pół biografii Steve Jobsa...
Na mojej focie A. i Jacek podczas akcji w Berlinie, może uda się kiedyś opublikować kilka fragmentów rejestracji z tamtej sytuacji, bo są intrygujące.

Monday, December 05, 2011

REMIKS


W kilku ostatnich dniach udało się zyskać coś do czytania i przeglądania plus parę ciekawych doświadczeń frontowych. Remiks - teorie i praktyki to dziełko powstałe po konferencji pt. Ars Electronica: Remixed & Remastered, która odbyła się w Krakowie w tym roku. Redaktorzy; Michał Gulik, Paulina Kaucz, Leszek Onak wypichcili z konferencyjnych tekstów całkiem potrzebną książkę (w wersji papierowej i internetowej) i to całkiem już ladnie na licencji Creative Commons... Opiekunka naukowa konferencji, p. dr Anna Nacher najwyraźniej miała dobrych studentów! Z okazji wydania książki z nadrukiem; Hub Wydawniczy Rozdzielczość Chleba odbyło się w dawnym Lokatorze na Krakowskiej bardzo interesujące spotkanie promocyjne. Był manisfest, remiksowane dźwięki i poezja plus sporo zabawy. Był też wieszyk; na śmierć Herberta: odszedleś w lipcu / w śrdoku lata / srata tata / starat tata. To interesująca niechęć... bo Broniewski jest podobno o.k. i hip hop patriotyczny jest o.k. nawet Miłosz fajny jest, a tu srata tata / srata tata...?! Ja bym poleciał po całości: sratatata, sratata.
Generalnie wszystko o.k. (łącznie z naiwnie insiderskim zacięciem zebranych) i tylko jako kombatant tego typu frontowych akcji gderam lekko: lewackość językowa jest strasznie upierdliwa i krytyczność oznacza zobaczenie także siebie tym przenikliwym okiem i smaganie także po swojej dupie biczami jedynie słusznej wiedzy. Ale to (może) przyjdzie z wiekiem?! Impreza była bardzo oki i tylko zdziwił mnie totalny tytoniowy zaduch w dawnym Lokatorze?! Tam jest jakaś strefa śmierdzieli papierosowych i wyjęta z czasu teraźniejszego? To takie budyniowe, ma się czegoś nie robić, ale się robi i jeszcze biadoli w mediach. Nie wybiorę się tam już więcej.
Wspomniana opiekunka naukowa, wykłada czasem o sztuce Akcjonistów Wiedeskich... i wykrakała wystawę w MOCAKu czyli wielkiej, pustawej wydmuszce borykającej się z jakimiś mentalnymi kłopotami. No bo tak niezbędne było Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie, a jak już jest to albo się tam trafia na skrzeczącego komisarza ludowego Sierakowskiego, a jak wyjątkowo jest ulga i nie, to na jakiś opad sił kuratorskich w postaci oprawienia Akcjonistów w ramki i upchnięcie dokumentacji po boxach. A MOCAK jest przecież super miejscem i dobrze, że dostał nagrodę za udogodnienia (czy też otwartość) dla niepełnosprawnych, ale jeszcze by coś może pokazał? Poza Akcjonistami zapędziliśmy się na inną jeszcze wystawę, ale kilka szmat z rewolucyjnymi wezwaniami, jak z jakiejś izby pamięci komunizmu wiejskiego odebrało mi entuzjazm. Szkoda, że pokazuje się w takiej oprawie kilka całkiem niezłych prac.
Wracając do Akcjonistów Wiedeńskich to sztuka Guntera Brusa jest tak poruszająca, że warto byłoby pokazać ją jakoś inaczej niż oprawioną w srebrne ramki za szkłem. Przy przejściu do fotogramów z akcji Otto Muehla pomyślałem, że jak już w tych ramkach to może powiesić kilka czerwonych młotków jak przy szybach w oknach ewakuacyjnych: w razie konieczności zbić szybę. Konieczność była, szyby by się sypały i sztuka odzyskała by swoje miejsce! Wielkie pastele Brusa zrobiły na mnie wielkie wrażenie, nieco Witkacowsko ezoteryczne i dające ten cenny rodzaj satysfakcji obcowania z formami, które nie muszą żebrać o miano sztuki poprzez kontekst i sytuację towarzyską. Bo tak mi się jawi wiele "dzieł" tzw. sztuki krytycznej; bez umówionego kontekstu: znika.
Nie wiem, czy pisać o filmowej dokumentacji prac Hermanna Nitsch... dobrze, że to była relacja z akcji w galerii, a nie dionizja poza boxami... bo byłoby już niezwykle denerwująco. Halo, halo, a co z muzyką tego pana z dużą brodą? No wiem, tak popularny jak Bunio czy BudyN to nie jest, ale może by jednak coś więcej. I tylko proszę; nie piszcie o muzyce tylko ją, psia mać, wyemitujcie, wyrzygajcie i wsmarujcie w mózgi, a nie takie pitu, pitu za rogiem.
W dyskusji na FB miła pani z MOCAK-u broniła sprawy/firmy zapewniając, że są podpisy i katalogi... to trochę nieporozumienie, bo sądzę, że Ci co odwiedzają tę wystawę potrafią czytać, mają dostęp do komputerów i znają sztukę Akcjonistów ...np. z wykładu w szkole. Do MOCAKA nie idzie się odkrywać (w Tate Gallery w Londynie ludzie nie odkrywają pisuaru Duchampa ani dzieł Picassa tylko idą zobaczyć je w oryginale i bez pośrednictwa ekranów), ale zobaczyć i doświadczyć sztuki. Bo jak się tego tam nie da robić to szkoda fatygi i może to dobre miejsce na targi książki? Nomen omen...dobrym punktem MOCAKA jest księgarnia i nawet te artystowskie drobiazgi (jest ich 1/10 z tego co oferuje Tate i Muzeum Sztuki Współczesnej w Sztokholmie...ale zawsze coś) plus kompetentny gość, który wie co mówi i nie pyta "w czym mógłbym pomóc". Nie chcę się pastwić nad podpisami/opisami pod pracami, ale wzruszył mnie tekst, który informował, że Rudolf Schwarzkogler nie obciął sobie fiuta i tylko tak to na fotach wygląda. Ten kto prace AW tak pokazał musi nie czuć tej sztuki, a jak jej nie czuje to niech się zajmie zabawami tak wielkich postaci jak p. Janek Simon, to mój guru wydmuszek artystycznych. Krytyczność nie zapewnia dobrej, odważnej i świadomej roboty, a płacący za bilet do MOCAKA mają gdzieś ideologię kuratorów. Tak działa Korporacja Ziemia, halo, halo? Tylko gułag na Marsie nas uratuje?!
Taki mi się więc remiks objawił; Hermann Nitsch srający karteczkami z cytatem z Kuby Szredera: funkcjonowanie autonomicznych pól twórczości kulturowej jest oparte na swoistej ekonomii na opak... Oj na opak, na opak... i jeszcze jedna karteczka z cytacikiem: cieplarniana atmosfera artystycznych salonów utrzymywana jest poprzez ciągłe pompowanie zasobów... gość chyba wie co mówi, zasoby nieprzerwanie wpompowuje się w (niektóre) artystyczne salony!
No, ale generalnie to największy zarzut mam do strategii promocyjnej... śmielej wyjść do ludzi z Radia M. oni zrobią klakę na cały Kraków! A tak, to nasz MOCAK z kraja...
Poważnie, to katalog jest o.k. i tylko te mądrości pociąć, dać zjeść i filmować wydalanie i będzie gites.
I aby było jasne: jestem za MOCAKiem i obchodzi mnie co robi!

Czas grudniowy to czas bardzo ciemnych nocy pełnych snów. Akcjoniści to doskonała propozycja na taki czas, coś w nas porusza, coś się mgliście pojawia i nawet nie obcinając sobie tego czy owego stajemy się czujniejsi, uważniejsi, obserwujemy to co jest. A takie tam wojenki o baraki wystawiennicze nie traktujmy zbyt poważnie. Gdyby p. Hermann z ekipą pojawił się w starym ogródku rudery obok MOCAKA to nic nie ubyłoby z tego co dotykamy za sprawą jego otwartej praktyki. Nawet MOCAK tego nie jest w stanie opanować.
Ostatnio pojawiły się z/remiksowane filmiki z naszej pracy na X Industrial Fest. we Wrocławiu, polecam... no jasne, że nie jesteśmy zadowoleni... ale było tak i tyle. Na blogu Flagi Świata opisałem dwie reedycje naszych ważnych (dla nas) płyt; Sonic Suicide i Mirrors. Na FB (the magic carpathians) jest filmowa relacja z grania w kościele ewangelickim (Nacher/Marczuk/Smetanka/Styczynski)... też nie są to szczyty, ale kilka chwil i krzywych dźwiękow zapada w pamięć i pojawi się za jakiś czas w innej wersji.
Na obrazku okładka reedycji Sonic Suicide w z/remiksowanej oprawie Tomka Rolnika Czermińskiego i fotą z sesji Queen of Snow Bogdana Kiwaka.

Friday, December 02, 2011

WORK


Nie chcę kolejny raz zaczynać wpisu od tego, że dzieje się tak wiele... więc oddam głos poecie: ... mnie podróżowanie już tak nie pociąga. Za to podróż odwiedza mnie. Teraz gdy coraz głębiej wciskany jestem w kąt, gdy przybywa słoi, gdy potrzebuję okularów do czytania. Dzieje się zawsze dużo więcej niż potrafimy unieść! Nie ma czemu się dziwić. Te myśli niosą mnie równie wiernie, jak Susi i Chuma nieśli trumnę Livingstone'a przez Afrykę. To fragment tekstu Kukułka z tomiku Tomasa Transtromera pt. Gondola Żałobna.
Dla ciągłości relacji z ostatnich tygodni warto wspomnieć, że za nami dwa "koncerty" akustyczne w kościele ewangelickim w Nowym Sączu (gdzie zebraliśmy mniej więcej tylu zwolenników co kilka dni wcześniej Zbigniew Ziobro z kolegami...) i na Uniwersytecie w Preszowie na Słowacji. W kościele udało się zestawić tradycyjne instrumenty karpackie z saksofonem i mini harmonium plus osobno spróbować instalacji dźwiękowej w postaci trzech 16-metrowych strun. Po tych dość chwiejnych doświadczeniach pojechaliśmy z Michalem S. do domu w Górach Lewockich i to był magiczny przejazd. W ciemnościach i mgle wjechaliśmy w te cudownie swobodne przestrzenie Słowacji. Oczy i umysły odpoczywały od naszego budynioweho nadmiaru, od gęby Kręciny i upiornego Prezesa... od tej budyniowej, banalnej papki reklamowej (BBPR), którą bez umiaru wydala tak wielu kolegów. Czym grubiej tym lepiej. Każde świadome ograniczenie, refleksja, skromność i przestrzeń dla wyboru staje się oznaką słabości. Wszystko musi być: turbo, pagan, drone, drumming, szok i paranoja! Zawody w byciu największym freakiem są takie już oklepane i nudne. Chyba, że chodzi o to aby żyć w ułudzie bo Rzeczywiste jest trudne do zniesienia? Już mój idol z lat licealnych (a i teraz czasem do Niego sięgam) Stanisław Ignacy Witkiewicz pisał: ...żyjemy w stanie masowego i indywidualnego zakłamania. Żeby nagle, znienacka odkłamać całą Polskę, społeczeństwo by tego nie wytrzymało - wstrząs ten mógłby zabić je, zjonizować, rozłożyć na elementy. Trzeba z tym postępować powoli i systematycznie jak z odzwyczajaniem się od narkotyków. Sfajtane (t, tajfun, taniec) klapsdrygle - oto nasza główna narodowa wada. To cytat z niegdysiejszej lektury szkolnej; narkotyki - niemyte dusze.
Wiem, wiem, mało kto wie coś o Witkacym i czasem widzę na FB wpisy młodych i starych idiotów, których świat zbudowany jest z mądrości zaczerpniętych z Onet.pl i wpisów innych niedouczonych. Liczą na to, nie bez racji, że jak się takich zbierze kupa to obowiązującą normą będą sfajtane klapsdrygle...
Kilka dni temu natrafiłem na, gdzieś dawno zapodzianą, malutką książeczkę z 1905 roku o zbieraniu roślin i zestawianiu zielnika. Część tego tekstu opracowałem jako suplement do mojej książki o etnobotanice Karpat i Bałkanów. Tekst z 1905 roku (książeczka jest z pieczątką: cenzura dopuściła do druku, oczywiście po rosyjsku, bo dziełko wyszło w Warszawie)jest napisany dość technicznym językiem i zawiera bardzo konkretne wskazówki jak zbierać rośliny i jak je suszyć oraz w jaki sposób zestawiać zielniki. Mimo to i po stu latach od druku, ten tekst wprawia w dobry nastrój i czytając go zaczyna się znowu czuć ten powiew ciepłego wiatru jaki wita nas przy wyjściu w góry. Wszystkie wskazówki techniczne są ciągle aktualne i zaryzykuję twierdzenie, że obecnie nic podobnego nie dostaje się w ręce amatorów, studentów i fanów botanizowania. Co pozostanie z tych hiper buńczucznych drone-big-bang-trance-daj-mi-stówkę-pagan-ciąg-na-piwo ?

Po miłym i pracowitym wieczorze u Michala smacznie zasnęliśmy (tlen i blisko 900 m n.p.m.) aby obudzić się wraz ze słońcem. Otoczenie domu Michala powoduje, że powracają pomysły na spokojniesze życie w prawdziwym miejscu i pośród prawdziwych problemów. Na Uniwersytecie w Preszowie zagraliśmy dla kadry i całkiem sporej grupy studentów. Mieliśmy wielką przyjemność muzykować w trójkę: Ania, Michał i ja; cicho i spokojnie, czasem bardzo głośno, ale bez histerii... Takie granie trafia się raz na kilka akcji i nigdy nie będę tego nazywał koncertem. Dlatego słowo koncert na początku wpisu było w wzięte w cudzusłów. Nie był to folk i nie był to całkowity, dowolny eksperyment, ale było to jednak bardzo nasze, magicznie karpackie. I co, mam napisać, że było to najlepsze trio od czasow Hendrixa?! Zaczynamy znowu nie być słyszani/rozumiani przez publiczność, tak jak kiedyś, gdy startowaliśmy z KM. Tym co skopiowali kilka naszych "patentów" udało się je rozmienić i dobrze sprzedać, ale my dużo pracujemy. Więc to zjawisko "nie słyszenia" mnie cieszy, to znak, że proces jest żywy.
Po graniu była bardzo miła rozmowa i tylko ci, którzy znają realia Słowacji mogą docenić tego rodzaju zajście. Dostaliśmy interesujące płyty i "cegły" w postaci: Acta Facultatis Philosophicae Universitatis Presoviensis... A wieczorem byliśmy już w Krakowie i tylko niezwykły smak makovych szulańcow z chaty u Franka pozostał...

Jeszcze ciekawostka z frontu etnobotanicznego! Szperając za informacjami na temat flory Tatr napotkałem na interesujący materiał o tzw. Goralenvolk czyli niemieckiej akcji wynalezienia narodu góralskiego. Oczywiście były dowody na wywodzenie się Goralenfolk wprost od Gotów... no i te wszystkie znane czary-mary. Ale to ogólnie znane fakty (?) i tylko zafrapował mnie tzw. hołd wawelski Wacława Krzeptowskiego z ekipą. 7 listopada 1939 roku miał miejsce hołd wawelski Wacława Krzeptowskiego, występującego w imieniu górali podhalańskich. W skład pięcioosobowej delegacji weszli: Karolina Gąsienica Roj, stryjeczna siostra Wacława, Maria Siuty Szwab, Stefan Krzeptowski, Józef Cukier i Wacław Krzeptowski - wszyscy ubrani w odświętne stroje góralskie.../.../ zadowolony Krzeptowski ściska dłoń Franka /.../ tak zaczęła się największej w skali naszego kraju kolaboracji z hitlerowcami. Historia, która do dzisiaj budzi emocje i ból.. ( magazyn Tatry TPN,nr1/2011, s. 77).

Zaczyna się czas pomelo! Mamy swe małe domowe rytuały (srutu-put-ritual-majtki-z-drutu-mapping-pomelo-shaman-eat-good) mieszczańskie i tyle. Jest więc czas pomelo i jabłek. Bo nie jestem za wybieraniem albo pomelo, albo jabłka! Może będzie około połowy grudnia trochę czasu na spokojne przypomnienie sobie co było ważne w tym roku? Ale jeszcze muszę dokończyć kilka projektów, zamknąć ciągnące się poprawki do książki (bo zawsze jeszcze coś można dopisać, zmienić... ale musi się to także kiedyś skończyć!) i zrobić wreszcie odkładane prace domowe...

Kasia Gierszewska zrobiła piękne foty podczas naszego koncertu na X Industrial Festiwal we Wrocławiu! Będzie też troche materiału filmowego.