Saturday, March 26, 2011

PASSAGES et REPASSAGES


Kolejna pracowita sobota dobiega końca... Za oknem pada śnieg i matactwa z zegarami ukradną nam jutro godzinę snu. Właśnie odpowiedziałem na maila od naszego przyjaciela z Kowna, który zapytał mnie czy u nas tak wyglądają wszystkie mecze? Co miałem napisać? Tak, u nas tak wyglądają mecze piłki nożnej i przepraszam za głupich i agresywnych Polaków. Trudno mi sobie wyobrazić kogoś, kto byłby dalej od bycia kibicem piłki nożnej niż ja, ale jak tu tłumaczyć, że nie jestem żyrafą?
Mimo wszystko mam dobry nastrój z powodu kilku interesujących zwrotów akcji, jakie są moim udziałem. Pierwszy z nich to niespodziewana i świetna zawodowa pomoc człowieka, który zadeklarował się kiedyś, że w razie czego może przygotować do druku moją książkę. To była reakcja na mój internetowy szloch i dół psychiczny, wywołany matactwami wydawnictwa X, które wystawiło mnie do wiatru i arogancji wydawnictw Y, Z oraz brakiem wyobraźni kilku innych. Po otarciu łez przyjrzałem się stopkom kilku cennych książek i zobaczyłem, że moja historia nie jest ani pierwsza, ani nowa i zapewne nie ostatnia. Kiedyś na początku mojej drogi muzycznej podobnie było z wydawaniem płyt. Nie skapitulowałem w tamtych czasach, to nie poddam się w tych, które mamy. No i dzisiaj wysłałem tekst pierwszego tomu Wprowadzenia do etnobotaniki Karpat i Bałkanów do Tomka C., który zajmie się składem i łamaniem czyli zrobi z 0-1 cyfrowego kodu analogową książkę. Mam nadzieje, że premiera tego wydawnictwa odbędzie się w tzw. długi weekend majowy na Sopatowcu w Beskidzie Sądeckim. Kolejny raz będziemy tam prowadzili zajęcia warsztatowe, a ja także spacery etnobotaniczne. Pozostaje do wydania część o zapomnianych roślinach magicznych Karpat i część o roślinach czarodziejskich Bałkanów. Jestem przekonany, że się to uda!
Od listopada 2010 przygotowujemy spotkanie warsztatowe w Muzeum Etnograficznym w Krakowie i ostatni poniedziałek był dopięciem tego projektu. Spędziłem w Muzeum chyba z pięć godzin (A. nieco krócej) omawiając szczegóły i odpowiadając na pytania reporterów z czterech rozgłośni radiowych!
W Muzeum dostaliśmy cenny prezent i to z rąk samego dyrektora! To bardzo interesujący katalog wystawy pt. Przejścia i powroty (Passages et repassages). Wydawnictwo ma przeszło 270 stron i jest właściwie bardzo interesującą książką, w której ilustracje stanowią zaledwie dopełnienie tekstu. Wystawa powstała przy okazji 100-lecia Muzeum z burzy mózgów przeprowadzonej przez jego pracowników, którzy w cyklu kilku spotkań zastanawiali się jak przeżywają świat. Około czterdzieści osób o różnym pochodzeniu, wykształceniu, wieku, doświadczeniu i poglądach dyskutuje o swoim osobistym odbieraniu świata / życia ! Już sam ten wysiłek wart jest uwagi wobec moich obserwacji wodzowskich instytucji, w których wykonuje się niewolniczo pomysły polityków, księży i kierowców. Z tych dyskusji i kolejnych sesji, powstały zapiski, w rodzaju skojarzeń z pojęciem przejścia / passage: droga / inicjacja / proces / skrót / most / zmiana / przekroczenie ... itd. (to mój wybór z obszerniejszego tekstu katalogu). Powroty /reppasage oznaczały: naprawę / nowy początek / przemianę / lęk / radość... Ekipa natrafiała na trudności i bariery. Barierą okazało się pojęcie utraty. Zapisano: W kwestii utraty nie doszliśmy do porozumienia. Nie było ono możliwe. Jest już tylko samą przyjemnością przytoczenie zdania: nie chodziło nam o to, aby wystawa w bezpośredni sposób ilustrowała nasze wspomnienia, lecz aby wywołała w widzach te rodzaj odczuć, jakie pojawiły się w nas samych podczas warsztatów. Wystawa pokazana będzie we Francji... i może także w Polsce? Dlaczego to mnie nie dziwi? Katalog wydano w nakładzie 1000 egz. i jego projekt graficzny zrobił mi wielką przyjemność.
Skoro już jestem przy miłych i jednocześnie znaczących wydawnictwach to mam tuż obok laptopa jeszcze jedno z najnowszych. To książka pt. Sztuki w przestrzeni transmedialnej pod redakcją Tomasza Załuskiego, wydaną przez ASP w Łodzi. Książka ma 282 strony i jest plonem konferencji naukowej. Książka nie jest sprzedawana (jest dystrybuowana poprzez sieć autorów, wykładowców i studentów) i nie wiem właściwie jak ją zdobyć? Podobnie jak katalog Passage et repassage. Na moim stole leży z powodu zamieszczenia w niej tekstu pt." Bio Mapping Christiana Nolda - transmedialna retoryka wędrowna" dr Anny Nacher (tekst dostępny jest już w sieci!) Media lokacyjne to niezwykle interesujący temat i działania artystyczne jakie rodzą się gdzieś w tym rejonie są niezwykle inspirujące.
A obok mnie istna uczta intelektualna: program bitwa (czy bitwy?) na muzykę? z wyłączoną fonią. W masmediach bzdura goni bzdurę, a ważne książki w Polsce zaczynają być podawane z rąk do rąk i tylko w małych społecznościach... Tylko patrzeć jak oskarżą nas o kacerstwo i alchemię.
Nie opuszcza mnie dobry nastrój i deklaruję: mnie to zaczyna pasować!
Na obrazku: okładka pierwszego tomu niechcianej książki!

Saturday, March 19, 2011

SHINNAI BUYO


Mimo nawału pracy i pogody, która nastraja jedynie do przykrycia się kołdrą i czekania na wiosnę, poszliśmy wczoraj wieczorem do Muzeum -manggha- na spektakl starego, XVII - wiecznego teatru narracji i muzyki shinnai. Shinnai łączony z buyo ( buyo to taniec i pantomima) widuje się rzadko i taki spektakl zaledwie się trafia i można nie mieć okazji na jego zobaczenie. W shinnai buyo dużą rolę odgrywa muzyka grana na shamisen (3-strunowa lutnia), koto (rodzaj wielkiej cytry lub jak chcą niektórzy - harfy poziomej), shakuhachi (bambusowy flet medytacyjny). Spektakl oparty jest o narrację w wykonaniu kantora, ale także akompaniament śpiewny. W sumie wystąpiło osiem osób i całość poprzedzona była wprowadzeniem. Nie ma co ukrywać, że okoliczności w jakich przyszło występować artystom z Japonii są niezwykle smutne. Tym bardziej cieszyło to, że w sali Muzeum trudno było pomieścić wszystkich przybyłych. Muzeum -manggha- wybiło się na jedno z najciekawszych miejsc w Krakowie i z wielką sympatią myślimy o tym interesującym przedsięwzięciu. Graliśmy w -manggha- już kilka razy, pomagaliśmy też w pierwszym, solowym koncercie Vlastislava Matouska i zawsze sala jest pełna, zaplecze zawodowe i wszystko dopięte... To jest dla mnie prawdziwa alternatywa. Wszystko co zebrano za bilety i z dobrowolnych datków zostało przeznaczone na pomoc dla Japonii. To był znakomity wieczór i bliska nam estetyka. To dość trudne do wytłumaczenia, ale ten język sztuki jest dla nas (bo rozmawialiśmy nie raz o naszych odczuciach) zrozumiały i oczyszczający.
Także wczoraj, ale w pierwszej połowie dnia, przyszła wiadomość o klęsce i wygranej! Klęska to zaledwie wyróżnienie dla płyty Kapeli Byrtków (Monografie Instrumentów Karpackich Vol.II) w konkursie na Fonogram Źródeł za 2010 rok. Nie będę komentował decyzji znawców z Polskiego Radia, bo i po co? Pierwsza płyta dwóch starszych panów z karpackiego pogranicza i wyróżnienie z Kongresówki... może to nie tak źle? Jest też i sukces! Polega on na tym, że nasza płyta Acoustic Psychogeography nie zyskała aprobaty znawców z jury konkursu na Folkowy Fonogram Roku! Oznacza to, że nie stoczyliśmy się na pozycje muzyki kolonialnej w rodzaju world music co nam niektórzy przepowiadali około 2001 roku! Wszystko jest po staremu ustalone w Warszawie: kto ma rolę nowatorów, kto jest zasłużonym propagatorem i kto będzie nagradzany pogłaskaniem po głowie. Tak więc prawdziwym sukcesem jest utrzymywanie się poza tym towarzystwem mimo licznych projektów i wydawnictw.
Nadeszła też wiadomość, że pojawiły się dwie recenzje na popupmusic. Szczególnie podobała mi się ta na temat Enjoy Trees! bo mam jakiś niedosyt związany z tą płytą. Szkoda, że nie wszystkie media niezależne (w jakimś stopniu) rozumieją, że tego typu akcje należy promować.
Kilka godzin temu wróciłem z Radiofonii gdzie odbyła się bardzo miła i ciekawa rozmowa na temat muzyki tradycyjnej w nowych czasach czyli o naszym warsztacie w Muzeum Etnograficznym w Krakowie jaki organizujemy 31 marca. Obok mojego laptopa leży master nowej płyty Michala Smetanki, z którego przygotujemy nową płytę w naszej serii World Flag Records, będzie ona miała numer 037 ! Prapremiera w Krakowie podczas wspomnianego warsztatu w Muzeum!
Muszę się pochwalić uznaniem po latach mojej niezauważanej pracy fotografika! Uznanie jest do oglądania w postaci nowego numeru Pisma skandynawskiego Zew Północy (nr 8, zima wiosna 2011) gdzie moja fota z Jokkmokk znalazła się na okładce a druga jest w środku numeru na całą rozkładówke! Tym bardziej się cieszę, że jest to numer gdzie jest sporo innych znakomitych materiałów. To naprawdę świetne, że są jeszcze pisma gdzie doceniają pracę i wyobraźnię, a nie tylko koneksje rodzinne lub nadsyłane gotowce z "centrali"! Koniecznie poprzyjcie Zew za pomocą strategii jaką wyuczyliśmy się w USA - popierasz to wyjmij 8,90 zł i kup w Empiku zamiast gadać o alternatywnej kulturze.
Ha!Art wydał z siebie jakiś słownik dezinformujący (to stara technika lewicy) gdzie przypięto nam łatkę globalnego folku i jakiś niesprecyzowanych działań terapeutycznych. Szkoda, że taka inicjatywa, która mogła by być czymś cennym poległa dzięki naiwnemu podejściu autorów. Sądzą oni, że jak festiwal nazywa się OFF to jest niezależny i prezentuje sztukę alternatywną. Jak Muniek powie o sobie, że jest punkowcem i walczy to znaczy, że tak jest! Wyrocznią jest dla lewaków miły gość od ckliwego przeboju o Rzece miłości... , który jest naprawdę fajny na miły wieczór i tyle. Szkoda, ze takie informacje są przygotowywane przez jakieś pańcie na poziomie wypracowania pt. Krajobraz w literaturze polskiej...na próbnej maturze. Język opisywania muzyki alternatywnej jest wzięty z tzw. przemysłu muzycznego i to jest jakieś nieporozumienie u podstaw. To szołbiznes przejmuje zjawiska jakie dzieją się na offie (nie na tym festiwalu, proszę Was...), robi z nich coś nieco innego w procesie przypominającym karmienie u niektórych ptaków, wtłacza w przegródki oznaczone etykietami (które bezmyślnie kupuje autorka niunia) i sprzedaje jako swoje odkrycie. Właściwie dlaczego w tym dziele pani niuni nie ma przeboju offu czyli - X Factor! Skoro jest w nim przebój Festiwalu Off czyli Zdzisek Kasuje?
I to jest dobre miejsce aby przypomnieć o tym karmieniu u ptaków: stare ptaszysko łowi ryby i połyka, ale nie całkiem! Lekko przefermentowane wyrzyguje dziatwie i ku uciesze wszystkich obserwuje jak to sobie wyrywają, a sprytniejsze łykają! Chciałbym sadzić, że Ha!Art jest starym ptaszyskiem, ale chyba jest jednak w innym miejscu...
Na obrazku - pierwsza strona kartki informacyjnej World Flag Records, autorstwa Tomka C. Podobno projektowana pod wpływem muzyki Jimi Hendrixa! Mnie pasuje ... i kartka i Hendrix!

Monday, March 14, 2011

telewizja, czyli sztuka (?) rozmowy

Wierna drodze środka nie zakladam, że telewizja jest moim największym wrogiem - wręcz przeciwnie, co jakiś czas lubię telewizję dla samej telewizji (bo czy nie jest na przykład maksymalną egzotyką życie Kardashianów albo eliminacje do You Can Dance? i czytso buddyjską refleksją nad niezwykłą różnorodnością życia oraz parktyką nieoceniania?). A już w sytuacjach globalnych katastrof bądź wydarzeń tragicznych telewizja staje się niezastąpiona, oczywiście, o ile utrzymuje się w głowie świadomość, jak cienka linia odgradza niezdrową ekscytację wizjami makabry od uważnego bycia  we współodczuwaniu (nic mnie tak chyba nie uderzyło w trakcie tsunami, jak pojawiający się w mediach elektronicznych, podkreślony komunikat "Nowe zdjęcia" - myślę, że niebawem zobaczymy takie tytuły: "Odkryto tysiące ciał na wybrzeżu Japonii [ZOBACZ ZDJĘCIA]". Ten kontakt z telewizją układa się oczywiście we fragmentaryczny i poszatkowany ciąg obrazów - jak rozmowa profesorów w studiu TVN, którzy na koniec powyzywali się od "wieśniaków" i wiedzę oraz próbę zrozumienia zastąpili żądzą udowodnienia, że mają rację. To bardzo zresztą typowe dla polskich "ekspertów" dziedzin wszelakich. Albo inny ekspert od energii jądrowej mowiący o "troszeczkę radioaktywnym" dymie, którego "odrobinę" wyrzuci się do atmosfery. Ci eksperci - udowadniając nam, że najbezpieczniejsza jest energia jądrowa zapominają, że z tym bezpieczeństwem jest jak z samolotem, rownie bezpiecznym środkiem transportu. Zapominają także - i to typowe dla technokratów, którymi wypełniona jest polska przestrzeń publiczna - o kontekście. Opowiadają o energii jądrowej w sposób zupełnie oderwany od konkretnych realiów miejsc, ludzi i krajów. Tak, jakby mieli je budować kosmici w przestrzeni, w której nie mieszkają żadne istoty. Może jest to i najbezpieczniejsza technologia i może, jak twierdzi jeden "ekspert", nie ma odwrotu. Ale warto chyba wziąć pod uwagę fakt, że to upuszczanie radioaktywnego dymu w Japonii będzie trwało miesiącami, może nawet rok... I jak to jest, ze u nas debata toczy się wyraźnie pod dyktando think-tanków i biznesu promującego energię jądrową, a np. w takich Stanach rozmawia się o tym w zupełnie innym tonie... Przy doniesieniach z Japonii wszystko dookoła wydaje się jakieś nieważne, nierealne, sztuczne (a najbardziej wieści z polskiej polityki oczywiście, z zafiksowaniem na JPII i Smoleńskiem). Nie będę się już zżymać na to, co zaproponowała polska telewizja publiczna przy tej okazji, uczynił to Marek poniżej. Kiedy staliśmy się tak schamiałym spoleczeństwem, w którym takie nagłówki i takie teksty nie budzą niczyjej wątpliwości? Sądzę, że dosięga nas inne tsunami - jadąc z Warszawy jednym z nielicznych pociągow łączących Kraków ze stolicą w nowym rozkładzie obserwowałam interwał między zimą a wiosną, strasznie smutny. Ludzie mają wypasione domy we wszystkich kolorach tęczy, a za płotem, w lasku lub potoku zazwyczaj śmietnisko. Naprawdę głęboko się zastanawiam: jak to jest mieć taki umysł, który pozwala żyć obok śmietnika i bez końca rozlewać się z tym śmietnikiem na łąki, lasy i potoki? Bury dym snuł się z kominów podkrakowskich wiosek i uroczo skądinąd zawisał nad podkrakowskimi dolinkami. Ludzie wylegli na spacery i co rusz musieli uskakiwać przed quadami i motocyklami crossowymi.
Dla równowagi, po powrocie do domu, dostrzegłam, że mamy Sundance Channel, a w nim urocza rozmowa rekinów amerykanskiego showbizu. Luźna, skrząca się dowicpem, niewymuszona rozmowa, jakiej w TVP Kultura nie da się uświadczyć, bo tu ważniejsze są grymasy i wygibasy młodych i starych wschodzących gwiazd alternatywy. Aaron Sorkin, autor scenariusza do The Social Network, podrzucił nam kwestię roku: wypowiedź zaczął od tego, jak ważny w przypadku historii opartych na autentycznych biografiach jest kompas moralny pisarza a dalej bez zająknięcia kontynuował w ten deseń: "Jeśli autor nie ma wystarczająco wyczulonego kompasu moralnego, to pomocną dłoń poda mu wydział prawny firmy Sony". Tagline of the Year. W Budyniowie chyba niewiele osób doceni dowcip nowojorskiego wyjadacza, my śmialiśmy się, aż nam łzy ciekły z oczu.

Saturday, March 12, 2011

DRUGA STRONA RZECZY


Wczoraj i dzisiaj, po kilka godzin, pisałem jeszcze drobne uzupełnienia do przewodnika po Starym Sączu i myślę, że to już definitywny koniec. Teraz zacznie się ten magiczny wir prac redakcyjnych, które autora zazwyczaj kosztują sporo rozczarowań i irytacji. Tekst, pisany w przemyślanych sekwencjach i w stanach skupienia uwagi, które coś w nas otwierają i trwale zmieniają, ale nade wszystko są bardzo osobistym doświadczeniem, jest szatkowany, przemieszany, naszym zdaniem trywializowany i ujednolicany. Druga strona jest taka, że tekst zazwyczaj staje się czytelniejszy i bardziej komunikatywny, mniej zawiły i bardziej uładzony. Dobrze jeżeli dotyczy to przewodnika po mieście i jego okolicy,ale gdyby taka praktyka dotykała wprost naszej wyobraźni? Już widzę te argumenty i korektę tekstu Ulissesa - Jamesa Joyce'a...!? Jak James J. dostaje z redakcji tekst w trybie śledzenia zmian z adnotacjami: kiepska gramatyka, interpunkcja, czy nie można tego wierszyka zastąpić prozą? ...bardzo proszę o skrócenie rozdziału XY do 2 000 znaków ze spacjami! Nie chcę w ten sposób powiedzieć, że pozbawienie tekstu redakcji uczyni z niego arcydzieło... ale złoty środek nie jest na połowie dystansu, zawsze jest bliżej głowy autora.
Tak się rozkręciłem, że chyba siadam za kilka dni do planowanej od dawna niezbyt wielkiej książeczki pod roboczym tytułem - Etnobotaniczne aspekty muzyki tradycyjnej. Miała to być druga, po Magicznych roślinach Karpat i Bałkanów, książka z serii - wstęp do etnobotaniki, ale...może będzie pierwsza?! Budyniowe wydawnictwa najpierw mnie irytowały, a teraz czuję jedynie politowanie i żal, że zawsze musimy być takimi dziadowskimi głupkami bez wyobraźni i odwagi. Moja szuflada będzie pełna, to nie jest zły ani też specjalnie nowy stan w Budyniowie. Okazuje się tylko, że nie wszystkiemu winni byli jacyś mityczni "komuniści".
Powoli przygotowujemy się do ważnego dla nas pokazu-warsztatu pt. Dźwięki utracone, dźwięki odzyskane, który przeprowadzimy na zaproszenie Muzeum Etnograficznego w Krakowie z okazji jego 100-lecia! Zaprosiliśmy Michala Smetankę, naszego przyjaciela ze Słowacji, który jak mało kto zna się na tradycyjnych instrumentach Karpat. Nie dość, że świetnie gra i śpiewa w tradycyjnej pasterskiej manierze z Gór Lewockich, to jeszcze potrafi własnoręcznie zrobić fujarę detwiańską, gajdicę, koncovki i wielkie trąby sygnałowe. W poniedziałek najprawdopodobniej wyjmę ze skrzynki przesyłkę z Jego nowymi nagraniami i może uda się przygotować kilka sztuk płyt z naszej Flagi na prapremierową prezentację w Muzeum?! Mamy tam blisko trzy godziny do dyspozycji i postaramy się aby to był intensywny czas, który podsumuje nasze ostatnie lata praktykowania karpackich dźwięków. W 2009 była ogromna i fantastyczna (!) robota z doborem, rejestracją i redakcją nagrań na płytę z tradycyjnymi instrumentami muzycznymi z Karpat, potem (2010) była praca z opracowaniem pocztówek dźwiękowych z soundscapes'ami Pienin i mofety i niezwykłe spotkanie z Kapelą Byrtków z Beskidu Żywieckiego, zakończone wydaniem płyty. Późną jesienią 2010 była premiera mojego projektu Karpacka Muzyka Improwizowana (pierwszy skład: Smetanka / Kubek / Marczuk / Styczyński) i małe ujawnienia na Słowacji i w Zakopanem. Nie chce się wierzyć, że tyle ciekawych rzeczy interesuje tak mało ludzi, ale już chyba przywykłem. No więc warsztat z Michalem, który prowadzi swoje prywatne muzeum instrumentów muzycznych (bardzo podobne do naszej kolekcji ze Starego Domu... zlikwidowanej wraz z opuszczeniem wyjątkowo budyniowatego Nowego Sącza) jest dla mnie jakimś podsumowaniem kolejnego etapu, a być może nawet zamknięciem pewnego etapu i początkiem czegoś innego? Warsztat będziemy rejestrowali - z naciskiem na zapis filmowy. Pokaz/warsztat i trochę improwizowanej muzyki ma się przytrafić 31 marca w ratuszu na pl. Wolnica 1 w Krakowie w ramach cyklu pt. DRUGA STRONA RZECZY. Można to rozumieć jako swoiste zaglądanie na backstage albo na zaplecze wystawy, zazwyczaj cichej i jakby zawieszonej w czasie. My tę rzecz na kilka godzin ożywimy i obudzimy! Zaczynamy po około 18.30 i pewnie się trochę rozgadamy i rozegramy?!
Od wczoraj oglądamy tsunami w Japonii i łzy się kręcą z tego nieszczęścia, które spotyka tak dzielnych ludzi i niesamowite społeczeństwo. Jak pomyśleć jaką drogę przebyła Japonia od II wojny światowej to trudno nam zrozumieć jak się to mogło stać. Nasze zakute łby politycznych pieniaczy i egoistów, nie licząc normalnych gangsterów, nie mogą odpuścić fotela w samolocie i zaproszenia/nie zaproszenia gdzieś tam... Zmęczeni jakimiś przedziwnymi zabiegami TVN nękającymi polityków i politykę PO i ledwie skrywanym pociągiem TVN-u do PiS (co jest chyba wyrafinowaną praktyką z kręgu S/M) włączyliśmy TVP 1 ... i klęska! Najpierw redaktor Kraśko "zręcznie" porównał to co (jego zdaniem) czuli Polacy na wieść o śmierci Jana Pawła II do tego co czują Japończycy na widok relacji telewizyjnych z trzęsienia ziemi i tsunami! Pan Kraśko ma jakąś szajbę religijną i powinno się go leczyć, a nie pokazywać w telewizji publicznej. Zaraz po skandalicznej i głupiej wypowiedzi red. Kraśko, u dołu ekranu zobaczyłem na pasku tytuł następnego felietonu z Japonii: Wstrząsający spokój - czy tam w studiu ktoś zgłupiał?
Na focie złożonej z fotek Bogdana i Lenki jest nasz warsztatowy team: Anna, Michal i Marek. Michal nieźle przycina na tych gajdach huculskich...

Monday, March 07, 2011

kulinarnie

Dzisiaj będzie krótko i kulinarnie. Bo w czasie około nowiu, podczas niewydarzonej zimy (czyli ni to zimy, ni to wiosny), najlepiej ratować się za pomocą smoothies. Co z tego, że z mrożonych truskawek. Ich zapach od razu przywołuje wszystkie smaki lata. Więc: mrożone truskawki, kilka bananów, szklanka mleka. Oto, czy dzisiaj uczyniło nas szczęściarzami. Plus stadko sójek, dostrzeżonych po drodze na basen - toczyły jakieś bardzo zażarte kłótnie, sądząc po głosach; w każdym razie wielkie ptasie ożywienie słychać nawet na snzym osiedlu, co raz bardziej ogołoconym z drzew, po tym, jak kolejna parcela została pozbawiona sporych jesionów (pod nowe bloki, a jakże). Tyle na razie, w 5 minutach wydartych przemocą z kołowrotu.

SPHERICAL PULSATION


Mimo całkowitego zawału robotą, postanowiłem napisać kilka słów o dwóch płytach jakie znalazłem w kopercie nadesłanej z Warszawy. Płyty łączy osoba Ruffusa Libnera, który zdaje się być sprawcą tego, że muzyka jest udokumentowana w formie wydawnictw. Pierwsza z płyt to zapis wspólnego muzykowania Ruffusa z ekipą muzyków nepalskich w stolicy Nepalu - Katmandu. Płyta nosi tytuł Triple Fusion i w nagraniach wzięli udział: Ruff Libner, Shyam Nepali,Binod Katuwal,Pritam Lama i Raman Maharjan. Sesję muzyczną zarejestrował Greg Simmons. Didjeridu (Ruff) połączone z zestawem typowym dla tradycyjnego folk-popu z Nepalu: sarangi, tabla, flet i drumle brzmią doskonale i już po pierwszych minutach słuchania powróciłem na chwilę do swoich własnych nepalskich wędrówek. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłem Katmandu, to był jeszcze stary porządek i Nepal pisało się tak: N.E.P.A.L (Never End Peace And Love) Wszędzie unosił się zapach kadzideł, sklepy były pełne kolorowych ciuchów, o których w Polsce można było tylko pomarzyć, a jedzenie - słynne nepali fusion pamiętam do dzisiaj! Na ulicy słyszało się wiele różnej muzyki, ale był to albo miejscowy pop-folk, albo indyjska i tybetańska klasyka albo hipisowskie kapele wszechczasów na tysiącach pirackich wydaniach. Kiedy ostatni raz wędrowaliśmy po Nepalu młodzi bojownicy maoistowscy zbierali się na dyskoteki w wiejskich domach kultury lub sprzedawali konopie, narwane za swoją chatę, głupim do bólu turystom. Na ulicy zauważyłem też kilka wystaw w innym niż dotąd stylu; fosforyzujące farby, małe elektryczne żaróweczki i ciężka od mechanicznego beatu muzyka. Do Nepalu nadciągnęło Goa Trans i techno z Wielkiej Brytanii. W Pokarze na jednej z handlowych ulic w małym szałasie siedział nepalski freak i zamiast na flecie pompował na bambusowym didjeridu. To było coś nowego. Potem spotkaliśmy w Benaresie (Indie) Willego Grimma, który brał udział w projekcie filmowym opartym o pomysł wspólnego muzykowania wielu różnych muzyków, grających coś, co można by nazwać wspólnotową muzyką liturgiczną? Grimm powiedział nam, że didjeridu jakoś mało się mistrzom indyjskim podoba. Płyta Triple Fusion przynosi 8 utworów i pierwsze 5 pchały mnie do radosnej bezczynności i sączenia dobrej herbaty. Trzy ostatnie to niezłe popisy rytmiczne, szczególnie ostatni zamienia się w zbiorowe szaleństwo. Chciałbym doczekać chwili, kiedy znajdzie się klub z taką muzyką i nie będzie ona grana tam jako tło dla dealerów i opychania kiepskiego piwa, tylko ot tak, for fun! Wiem, taki klub to będzie dopiero w niebie. Didjeridu Ruffusa, grane techniką białasów czyli długimi dźwiękami emitującymi chmury alikwotów przyjemnie masują mózg (do tego służą alikwoty), zadziwiająco przypominają drony emitowane przez koncertową indyjską tampurę. Wiem coś o tym, bo były czasy, że godzinami emitowałem taki dźwiękowy dywan, na którym Maria i Jurek Pomianowscy snuli klasyczne tematy na sarangi i tabli. Ten czas nazywał się Raga Sangit i jak mawiają niektórzy; było to przed wojną! No więc tak; płyta jest o.k. i projekt jest o.k. i oby tak dalej! I już ostatnia kombatancka wspominka przy ognisku; moje pierwsze spotkanie z Indiami i kulturą Tybetu zaowocowało w postaci sesji Personal Forest, którą wydaliśmy na kasecie magnetofonowej, po jakims czasie materiał ten wyszedł w postaci LP w Niemczech (z inną, świetną okładką) i znowu po jakimś czasie pojawił się jako CD w Kalifornii i reszcie USA.
Druga z nadesłanych płyt to Spherical pulsation vol. 1 dua o nazwie; Balanda DidjeridooDuo i w składzie: Ruff Libner i Luka Hołuj - didjeridu. Znalazłem tam 8 tracków i pierwszy przykuł moją uwagę na tyle, że wysłuchałem płyty do samego końca. W moim odczuciu number one jest #1, w #3 jest świetna zmiana rytmu i nastroju przy końcu, #4 pokazuje świetną ale dość niebezpieczną rytmikę, w #6 muzykom towarzyszy za pomocą głosu Diana Diurow, pozostawiając sprawy niedokończone, ale nie zepsute! Tu mam kłopot z jakością dźwięku, ale część nagrań była rejestrowana poza studiem (pomiędzy Oslo, Warszawą i Krakowem) - ja to dobrze rozumiem i nie czepiam się. Płyty zostały wydane przez Roland Records ("nepalska" ciągle czeka na swą premierę w Katmandu) - więcej znajdziecie na www.myspace.com/travellingdidjeridoo oraz na ...myspace.com/balandadidjeridooduo
Didjeridu jest bardzo specyficznym instrumentem i jest wiele szkół grania na nim. Kłopot w tym, że granie na instrumencie muzycznym nie jest jednoznaczne z tworzeniem muzyki. Wielu muzyków o tym zapomina. Ale nie zapomina na szczęście Ruffus Libner i nie Luka Hołuj... To miłe natknąć się na takie nagrania i słuchać ich bez tego szczególnego bólu rozczarowania, który tak dobrze znam. W domu, gdzie duo (!?) Naturton spijało herbatki i didjeridu z Australii stoją pod ścianą (niektóre z nich wykonane specjalnie dla mnie, a jedna rura dedykowana była... Ani!) nie jest to całkiem proste. I jeszcze o samych płytach; to taki rzadki przypadek, że coś jest solidnie udokumentowane. I nie trzeba do tego szachrajskich firm i budyniowego szoł?!
Nie mogę się całkiem oderwać od myślenia na temat przewodnika po Starym Sączu i dlatego wieszam fotkę malowidła p. Raczka ze street artowej kolekcji Bogdana K.
Zapraszam do czytania moich tekstów "rozsianych", które gdzieś się kiedyś ukazały i przepadły. Jest miejsce gdzie je powoli dodaję i można spokojnie je tam czytać!

Saturday, March 05, 2011

NOWA GWIAZDA i KARPACKIE MURALE


Siedzę i piszę o Starym Sączu... i końca nie widać!? Nawet Losar z ciastkami, filmem, wykładem i fotami z Tybetu Marka K. musiałem odpuścić! Zaczynam się zastanawiać, co ludzie robią, że mają tyle czasu? Więcej zarabiają, lepiej planują, mają mniejsze wymagania? No nie wiem i od kilku tygodni nie mieszczę się w 10 godzinach pracy plus sto tysięcy czynności organizacyjno-przygotowawczych. Nawet do bloga siadałem bez wielkiego entuzjazmu bo to też...pisanie.
Życie wyrobnika ma też czasem błysk radości i kilka takich rozweselających drobiazgów odnotuję. Na przystanku MPK usłyszałem jak dziadek uczy wnuczka piosenki: jedzie pociąg z daleka, na nikogo nie czeka, konduktorze łaskawy - byle nie do Warszawy! Takiej wersji jeszcze nie znałem, może to jest ta właściwa? Osiedle Europejskie w Krakowie to kilka wielkich budynków, które noszą nazwy europejskich stolic: Paryż, Wiedeń, Barcelona, Londyn... itd. Starsza para spaceruje naszą osiedlową alejką i dzieli się wrażeniami: nie lepiej by było: Kielce, Radom, Białystok! Prawdziwi Polacy boją się Europy? Co im Paryż przeszkadza? Od słuchania Rydzyka ogłupieli czy co? Nie mniej zabawne było bajanie wielkiego polskiego publicysty Bronisława Wildsteina w tivi. Rzucił pan wielki publicysta zdanie o : kontrkulturowym potencjale SLD ! Chyba się czegoś zepsutego najadł?!
Przez to pisanie o mały włos nie umknęło by mi pojawienie się kolejnej nowej gwiazdy budyniowego szołbiznesu. Nie od dzisiaj wiadomo, że to interes rodzinny i nowa gwiazda to niejaki Janusz Staszewski. Pan Janusz S. wyznaje w wywiadzie, że na piosenki otworzył się już w liceum! To zadziwiające! Deklaruje także, że tworzył muzykę dla samego siebie. Aby zadowolić siebie potrzebował muzyków sesyjnych i wtedy: tata zaproponował swoich kolegów, bo to świetni instrumentaliści i ...byli pod ręką! Jak zapewnia dalej : bardzo mi pomogli...
Dalej jest już mniej śmiesznie: Bóg jest dla mnie najważniejszy. Właściwie nie nazwałbym się "wierzącym", ale raczej "wiedzącym". Bo wiem, że Bóg istnieje, jestem tego pewny. Dlatego mogę o Nim mówić innym. Mam nadzieję, że w ten sposób wskażę komuś drogę duchowego rozwoju. No, to jest naprawdę bomba!
W zespole nowej gwiazdy gra na perkusji jego brat... czyżby pomysł na synów i braci nie był już lekko wyeksploatowany? Ale nie ma co się czepiać bo gość zna miarę i obiecuje, że: wystarczy, że trafię ze swoim przekazem choćby do jednego człowieka - a będę szczęśliwy. Pewnie dlatego: koncertując z Kultem, wystąpiliśmy w katowickim Spodku dla sześciu tysięcy osób. (śmiech). Ten - śmiech - w nawiasie dodał przytomnie Paweł Gzyl, recenzent muzyczny. Pamiętam pana Pawła z tego, że znudziły się Mu nasze płyty, było ich zbyt wiele i sprawiały kłopot. Aby ratować człowieka, przestałem mu je podrzucać. A przestałem też dlatego, że schematyczne recenzje i muzyczny widnokres recenzenta, oparty o granice Kielc i Warszawy, także i mnie znudził strasznie. Panie Pawle, a nie nudzi pana takie wciskanie budyniowego kitu? Nie muszę chyba dodawać, że tytuł wywiadu z gwiazdą mimo woli, brzmi: Bóg jest najważniejszy. Od siebie dodam w nawiasie - /śmiech/.
Muszę wracać do pisania więc skończę tematem starosądeckim. Mieszkał tam kiedyś artysta Raczek. Był prawdopodobnie prekursorem street art'u w Karpatach i niezłym happenerem. Wymalował niezłą sztukę w bramie, na ścianach oficyny i kilku innych miejscach. Jak większość sztuki ulicy obrazki balansują na granicy kiczu i mają ten specjalny koloryt i tę perfidną naiwność jaką poraża Nikifor, pani Wnękowa, czasem Hasior. To coś miał też Witkacy. Z jednej strony ten pierwiastek karpacki jest jak dobre udawanie wariactwa albo (jednak) cykliczne uleganie wiatrowi halnemu, ale z drugiej; w czym to jest gorsze od meksykańskich wielkich oczu i jaskrawych kolorów, albo przejmującej tym samym - sztuki Voodoo?
Kiedy w Nowym Sączu zobaczyłem po raz pierwszy mural, który powstał na wielkiej kamienicy w ramach Festiwalu Karpaty Offer, byłem całkowicie załamany. Mimo młodych, wielkich ze świata street artu i całkiem spoko tagów (nie jestem jednak miłośnikiem tagów w starym stylu - przerost formy nad treścią) całość jawi się jak wielka reklama Spółdzielni Samopomoc Chłopska! Nie było cenzury, nie było sprawdzania i miała być tylko sztuka. Od powstania tego dzieła jestem za cenzurą i ograniczeniami, za barierami i kłodami pod nogi... zbyt rozpieszczanych lokalnych mistrzów. Kiedy jednak zobaczyłem te murale pana Raczka (są o wiele bardziej przekonywujące!) to zaczynam myśleć, że jest coś w wodzie lub w izolacji kulturalnej, albo w halnym wiejącym od gór, co sprawia, że ta naiwność i nieprawdopodobne prostactwo (przy całym uznaniu dla zręcznej ręki i oka) zaczyna się jawić jako to, co jest dla sztuki w Karpatach wspólne? Kiedy piszę o zręczności warsztatowej to zawsze przypominam sobie piękne rysunki uśmiechniętej Myszki Miki, jakimi zręczny w rysowaniu i kolorowaniu kolega zapełniał zeszyty w szkole podstawowej. Nigdy nie mogłem mu dorównać. Na szczęście...(śmiech).
Na focie najbardziej graficzny z dzieł podwórkowo-ulicznych pana Raczka w Starym Sączu w fotograficznej relacji Bogdana Kiwaka. Obiecujemy powiesić w sieci więcej tej odlotowej (z halnym...) sztuki karpackiej.