Saturday, April 29, 2006

Bay Area


Od ostatniego pisania sporo sie dzialo. Po Santa Cruz troche odpoczywalismy w Sacramento i wczoraj zagralismy w San Francisco. A teraz siedze przed znajomym juz MACiem w ... Oakland i popijam cos bardzo milego o nazwie Smoothie : Mango Tango. W tle kwila dwie mile Japonki z plytki o nazwie KORE GA MAYAKU DA - Afrirampo wydanej przez Tzadik. A my znowu u Amy z Living Breathing Music, ale moze od poczatku. Juz nie bede o kawce porannej bo zblize sie niebezpiecznie do tego milego naszego pisarza, ktoremu celnicy zawsze cos podaruja i wszyscy go czestuja papierosami, wodka i kawa (to oczywiscie moze sie przytrafic tylko w Europie Srodka) i przejde do nie mniej mitycznej przeprawy przez bay bridge. Tak wiec z Oakland do SF musimy albo przez bay bridge albo przez Golden bridge (albo wplaw) bo inaczej sie nie da. No wiec przypomnijcie sobie setke filmow, ktorych akcja rozgrywala sie na moscie do SF. Nasz van i my na tym moscie i.... nie nadeszla wielka fala ani nie nadlecial meteor, sorry! Oczywiscie klub Hemlock Tavern jest w dzielnicy Mission i to nas ucieszylo, kiedys tu przez tydzien stacjonowalismy. Przed klubem mily chlopak z Polski (ale z SF...) i pogawedka w ojczystym jezyku, milo bardzo. Charakterystyczne pytanie do nas - jak sie czujecie w klubach gdzie sie nie pali papierosow? No wlasnie, zapomnialem napisac, ze tu sie slucha muzyki w klubach i nie pali papierosow .... Wiem, u nas nie ma takiej mozliwosci bo ludzie sa tak wrazliwi na muzyke, ze jak nie wypala kilku cmikow i nie walna ze dwoch browarow to by ich moze i zabila. A tak, to sami nie wiedza od czego dostaja swira. No wiec tak - my czujemy sie dobrze, czujemy sie normalnie i fajnie jest w miejscach, ktore nie sa aranzowane przez kompanie piwowarskie. Gramy w klubie taki wczesny set, zaczyna LBM i ma ze cztery osoby na sali, potem my i mamy juz z dziesiec... no, moze wiecej?! Taki uklad ale moze w ciemnosci ktos jeszcze doszedl bo po koncercie sprzedalismy wiecej plyt niz po trzech w kraju, he,he,he....
Tak wiec sukces to nie byl specjalny ale mila otwarta proba dla bardziej dociekliwych.
Ale wlasciwie od rana mowa byla glownie o knajpie gdzie serwuja jedzenie meksykanskie. No i po koncercie bylismy tam blyskawicznie! Samochod zostawilismy na Mission St i piszo dwie minutki. W knajpie Matka Boska w plastikowych kwiatach i migajacych lampkach (jak sie tylko nasi eurodeputowani dowiedza to biada tym biednym imigrantom z Poludnia !) i super jedzenie robione przez gosci, ktorzy nie rozumieli ani po angielsku ani tez po hiszpansku....
Nastroje szampanskie, porcje wielkie i wszystko oki !!! Wracamy do samochodu i czar pryska - szyba rozbita i niestety brakuje drogich procesorow do vocalu, mikrofonu i paru innych drobniejszych juz rzeczy. Na szczescie gitary, sax, cello itd. zostaly. Wykopujemy 9doslownie) resztki szyby i rozbitego szkla i vanem ale i troche kabrioletem (A. w szalu na glowie, ja w koszuli na glowie co plasuje nas w rejonie black islam) wracamy do sacramento. Ale przed Oakland dochodzimy do wniosku, ze moze zostaniemy na jeden dzien u Amy i tak jak stoimy wysiadamy przed Amy place w Okland. No dzis zbudzilismy sie wlasnie tu i przez caly dzien lazilismy po tym niesamowitym miescie - po ksiegarniach, po yoga shop (u nas by eurodeputowani stanowczo sie przeciwstawili takim przybytkom - lepiej aby lud byl ciemny, chory i sfrustrowany bo latwiej wtedy o uzdrawiajace fale z jedynego slusznego radia sklaniajace do posluszenstwa chamoobronie), po swiatyniach (nie napisze jakich bo cenzura i tak w PRL bis nie pusci...). Na obiad i tym razem zrezygnowalismy z patriotycznej kapusty, kotleta i ziemiarow na korzysc zwyklej kuchni chinskiej. Zjedlismy tez koszyczek truskawek kalifornijskich (troche tansze niz nasze, chlopskie w Polsce...) i do tego wszetecznicy dokupilismy za 90 centow troche tzw. baby banana czyli malutkich i slodkich bananow. Jak juz jestesmy przy kuchni to podam fantastyczny przepis na specyfik, ktory by sie przydal wielu recenzentom muzyki w kraju. Chodzi o to, ze naprawde juz nie wystarczy pisac - zakrecony czadzik lub pokrecone rytmy z domieszkom etno, nawet dark ambient sobie odpuscie. I jak to mowia - kiedy nie staje wiedzy i koncdeptu (czy czegokolwiek innego) to ratujcie sie! Ratunek nazywa sie : libido lifter i sklada sie z : 1 cup low-fat chocolate milk, 1/2 cup chocolate sorbet, 2 frozen bananas (sliced), 2 tablespoons toasted almonds, 2 teaspoons vanilla extract. Do tego potrzebny jest blender ( o ile eurodeputowani jeszcze nie zabronili) i... po klopocie.
Napoj nalezy do rodziny tzw. smoothies i pijcie na zdrowie.
Moze jeszcze nie zabroniony przez .... chodzi o to, ze miga nam tu czasem onet i nawet przez zacisniete powieki wdzieraja sie te rewelacje w postaci apelu polskich erodeputowanych o obrone Slusznego Radia - czym sie ci ludzie zajmuja? Jak tak mignie to pod powiekami pozostaje widmo koltuna wielkosci grzyba bomby atomowej i to by tlumaczylo dlaczego zamykanie oczu nie pomaga.
Wieczorem bylismy jeszcze nad zatoka i ogladalismy zamglony widok SF, port, doki i startujace samoloty. Jutro ciezki dzien - gramy dwa koncerty w Davis. Po nich konczymy nasz pobyt w Bay Area i ruszamy do Seattle. Bedzie nam bardzo brakowalo Oakland i doniesien prasowych w rodzaju opisu premierowego spektaklu o genotypie. Tak, kochani GENOTYP, a nie brudne podworka w blokowisku gdzie panuje beznadzieja, yo, yo, ziomale, fale, pale, daajee, nowa huta, buta, minuta, pokuta i co tam jeszcze.
Apeluje o obrone starego budyniu! Stary i beznadziejny budyn musi trwac. Budyn jak guma to nasza duma! Na falach Radia plyn i jedz stary budyn! Koltun i budyn nasza racja stanu!
Odezwe sie za kilka dni o ile mnie nie dosiegna ..... wiecie kto! BY!

Thursday, April 27, 2006

Santa Cruz

Droga z Oakland do Santa Cruz sprowadza sie do powiedzenia - czym dalej w las tym wiecej drzew... faktycznie, wreszcie sie pojawia jakis interesujacy kawalek lasu....bo dotad tylko pustynia i pustynia! O jak fajnie sie pisze, tym razem wyjatkowo PC a nie MAC i znajoma klawiatura. Tak wiec, dojechalismy do Santa Cruz, podziwiajac amerykanska bioroznorodnosc po drodze plus niesamowite chmury i zachod slonca (A. zrobila kilka ujec, wiec moze kiedys zobaczycie). W SC mamy zagrac koncert domowy, forme popularna tutaj, ktora jakby zaniknela w Polsce zupelnie. Moze sie myle?
Tak wiec klebilo sie troche mlodych ludzi i duzo dobrego sprzetu (tak ze dwa domy kultury u nas mozna by nim obdzielic) plus wino, herbata. Po jedzenie poszlismy za rog do restauracji chinskiej (swoja droga A. dostala tak dobre baklazany, ze dotad nie jedlismy tak smacznych, no moze w Bulgarii) i po jedzonku na stojaka rozpoczal sie pierwszy koncert. Wczesny Pink Floyd plus aktualny noise to tutaj standard - zawsze sie to sprawdza i tym razem bylo oki jak na poczatkujaca grupe. Oni zreszta znaja swoje miejsce i nie leca zaraz do studia aby wydac setki plyt i oglosic, ze starsi koledzy nie potrafia grac i sie skonczyli. To jest tutaj nie na miejscu. Cos bym teraz walnal o naszej - scenie - ale mialo byc bez porownan.
Nastepny koncert, po chwili instalowania sie, daja Living Breathing Music. Cello, sax basowy, trzy glosy i sporo elektroniki. Bardzo interesujacy i mocny koncert. Jest w tym cos pociagajacego i wartosciowego - bez odniesien do rocka, a raczej do muzyki wspolczesnej, Meredith Monk itd. Cieszymy sie, ze razem zaczynamy od SF trase koncertowa. No i my, troche szamotaniny i odpalamy. O tym niech inni...

Wednesday, April 26, 2006

Na tropach Beat Generation


Budzimy sie i chwila na to aby sobie uswiadomic gdzie jestesmy - Oakland, Kalifornia. Film sie wyswietla od tylu i widze jak samolot przelatuje obok mostu do SF i obniza lot nad zatoka... Ladujemy i nastepne emocje dotycza naszego sporego bagazu : jest czy nie? Jest i za chwile siedzimy juz w samochodzie dziewczyny z Living Breath Music. Swiatla city i po chwili jestesmy na miejscu, w malym artystycznym wspolnotowym mieszkanku. Jedna z mieszkanem robi video art, druga muzyke ... jak to w CA. W glowie metlik, do roznicy czasu miedzy Europa a USA, dochodzi jeszcze roznica (3 godz.) pomiedzy stanem RI a CA, przelecielismy przeciez caly kontynet. Pierwsze miedzyladowanie w Phoenix, drugie w LA i dopiero trzecie w OAK. SMS od Nataszy jest wyslany jutro.... fajnie brzmi, prawda? Ale troche trudniej sie wtym odnalezc i grac jeszcze koncerty. Na dobranoc sluchamy muzyki, za ktora w Polsce mozna by dostac w buzie i recenzenci by przylozyli ostro, no chyba, ze bedzie to juz cool dla WIRE... A bedzie, mili moi...
Wyruszamy na kawe i jest miejsce gdzie tylko czekac kiedy Gary Snyder sie zjawi, idziemy do ksiegarni prowadzonej przez - bez watpienia - starego kolege Ginsberga. Kiedy kupujemy dobre opracowanie z zakresu kultury Wschodu dostajemy gift w postaci kadzidelek... Wzgorza nad Oakland wygladaja jak wzgorza nad Oakland w Kaliforni... bo trudno uwierzyc, ze tu jestesmy. Odwiedzamy galerie i studio sztuki i kilka innych miejsc. robimy jakies foty ale tak bardziej z obowiazku, nie ma szans na oddanie tego co nas spotyka co chwile. Dzisiaj gramy koncert w Santa Cruz w towarzystwie ostrej grupy muzykow, ludzie tu robia video dla Bjork, za kilka dni mamy byc na koncercie Matmos ale to nie wszystko. Wracam jeszcze na chwile do lotu nad poludniem, zobaczcie, prosze na mape. Providence i Phoenix, LA, Oakland to jakby rozne swiaty ale ten sam kraj.

Monday, April 24, 2006

after fest

No i szalone dni w Providence sa juz historia, jeszcze wszystko nie poukladane, a juz pakujemy sie do Kaliforni. Za dwie godziny samolot przeniesie nas w inne miejsce i do innych ludzi ale bedziemy tam musieli poczekac kilka dni na nasze subtelniejsze emanacje, ktore gdzies tu przylgnely...
Bedzie czas na recenzje i nazwy grup ale dzisiaj najlepiej zaczyna sie od konca - koncert GHOST, byc moze ostatni (ale wszyscy watpia i slusznie), Bardo Pond, URDOG, FURSAXA i pozostale kilkadziesiat grup.
Plyty z naszej serii Flaga Swiata, dzieki dzwiekom ale i bardzo " amerykanskiej " oprawie plastycznej Bogdana Kiwaka budza wielkie zainteresowanie i podziw. Setki ludzi podchodzi do nas aby zamienic kilka slow, pogratulowac koncertu i zapytac o - next time...
Koncert przechodzil w koncert i potrzeba duzo czasu aby cos skladniej o tym napisac i przywolac kilka fotek. Sorry, jakos nie moge wiecej o tym teraz pisac, szkoda, ze musimy jechac tak daleko aby poczuc to wszystko. Jezeli jest gdzies na swiecie miejsce wolne od budyniu, to jest nim Terrastock...

Friday, April 21, 2006

usa


Jakby mniej tego budyniu tutaj... a jezeli gdzies jednak jest, to na sto procent organiczny !
moje samopoczucie obrazuje cytat z filmu - jest radosc! Jest tez przestrzen.
W NY czas biegnie energiczniej i jakos dziwnie - wieczor to dla nas ciagle ranek i troche to sprawia klopotow. Doskonala muzyka saczy sie u Janusza z kazdego pokoju i na dodatek takze na tarasie. Plyty i muzyczne konfiguracje takie, ze w Polsce ze zlosci nigdy by sie nie zalapali na medialne salony. Zachodze w glowe, kto wymyslil opinie krazace na temat Ameryki - ze jednorodna, konsumpcyjna i niezdrowa. Fakty sa takie, ze w perle polskiej, gorskiej przyrody (jakiejkolwiek, np. nomen omen : Krynicy) nie napijesz sie wody z kranu, a w srodku Brooklynu tak! Jednorodnosc to chyba jakis sen pijanego imigranta myslacego wciaz o kojacym spokoju swojego - opuszczonego nie wiadomo dlaczego - gniazdka. Jak chcesz jesc swinstwa, popijac swinstwami i potem zapalic papieroska do stakanka wodeczki - to Ameryka nie jest wcale idealnym miejscem dla takich praktyk. Wiec co - chyba ten nawyk pracy, zdrowia, sprawnosci i otwartosci, ciaglego uczenia sie i znajdowania w nowych okolicznosciach. To powazne naruszenie wolnosci - czy raczej gnusnosci?
Tak wiec - tu moze takze nie raj - ale kazdy ma budyn, na jaki zapracuje, a nie tak wielki, ze tylko pozostaje plasnac od czasu do czasu.
Po NY siedzimy w Providence i sluchamy nagran z WFMU, aby wlasciwie ulozyc program i nie powalic calkowicie naszych milych sluchaczy slowianskim szalem /crazy/ co przychodzi nam tak latwo. W Polsce ten szal jest w opinii znawcow i recenzentow z definicji mniejszy od szalu japonskiego, ale tutaj niekoniecznie. Ludzi z Kraju Kwitnacej Wisni jest tak duzo, ze nawet sam /o Jezu ! Warszawa kwiczy!/ rozczochrany Kawabata Makoto nie jest az taka atrakcja. Sorry kochani. By!
A poza tym, kawy dolewaja minimum ze dwa razy /za jedna cene/ i nie trzesa sie tak jak - u nas - a za porownywalna cene. Wiadomo - bogacze....a budyniu nie znaja!

Sunday, April 16, 2006

plaśnięcie w inny budyń

No i kolejne pakowanie... Tym razem podróż będzie daleka i w strefę bezbudyniową. Wygląda na to, że zamkniemy objazd USA zapoczątkowany w 2001 roku, grając koncerty pomiędzy San Francisco a Seattle i Chicago. A może jednak tam jest też budyń, tylko inny? Pewnie tak - ale jaka to ulga: plasnąć chociaż raz na jakiś czas w inny budyń!
Jak to będzie kiedy wrócimy? Czy już wyłącznie "Dobra muzyka" od gór po morze?
Czy niestrudzony Pan Staszczyk wyda z siebie nowe teksty płynące z troski o Polskę, a koncern Sroo Sroo i tuzy krajowej sceny alternatywnej wyrosłe z Gawędy uraczą nas montażem słowno - muzycznym - Szacunek dla Jegomościa - do słów Majakowskiego i Norwida oraz nie powiem Kogo... Budyń jest niezniszczalny tak jak Bezludna Wyspa, z której uparcie powraca widmo budyniowego szoł.
To tyle, jest późno i następne wieści za kilka dni.
Mimo wszystko walcie w ten budyń!

Wednesday, April 12, 2006

Kićkanie w święta


W filmiku pokazywanym przy różnych okazjach kaczory przeganiają świateczne kurczaczki i jest to dowcipne i na czasie, ale co w sytuacji gdy nie szkoda nam specjalnie kurczaczków i nie bardzo możemy uwierzyć w przewodnią rolę kaczorów? Pozostaje nam " trzecia droga " czyli ujawnienie tajemnicy poliszynela : kurczaczki i kaczory to jedna lipa, a za sznurki pociągają tak naprawdę koty. Na kotach zna się najlepiej jeden facet, który na wabia zakłada muszkę. Trochę się mu "pokićkało" bo powinien zakładać myszkę i nie pozować na polityka, ale walić równo do cyrku gdzie dostanie od ręki nawet nadgodziny.

plaśnięcie pierwsze

Pamiętacie jak wygląda budyń po dwóch dniach oczekiwania... na przypadkowego gościa? Jeżeli tak, to efekt plaśnięcia łyżką w ohydną skorupę tegoż specjału jest dla Was jasny. Nie da się tego zjeść ani wylać, można tylko w zadumie plasnąć w budyń od czasu do czasu. Specjalny odcień zadumy i łagodnej rezygnacji jaki towarzyszy takim plaśnięciom jest identyczny z tym co czuję widząc miseczkę pełną polskiego szołbiznesu o kolorze szkolnej lamperii.

Thursday, April 06, 2006