Friday, December 28, 2012

Enej Pektusem pogania

Tak zwany okres świąteczny jest lekko tylko zakamuflowaną przemocą obcowania z fundamentami budyniowa, które obecnie ogniskują się w zawartości głównych stacji telewizyjnych. Prześcigają się one w wyszukiwaniu przeterminowanych (tanie... a może nawet za free w pakiecie z nowym takim samym gniotem) patriotyczno-rodzinnych filmów z USA i wszelkich innych sposobach aby wedrzeć do naszych głów i uświęcić kulturowe więzy, aby podtrzymać sprzedaż reklam w najlepszym czasie antenowym. Trzy nasze wielkie (od wielkiej pazerności) stacje na wyścigi pokazywały dyżurne wyciskacze łez, przypominają nam tragiczne historie, umierających i kalekich ludzi, tłustych biskupów-polityków apelujących o mniejszy materializm, a wszystko to pomiędzy blokami reklam, które zdają się już nie mieć końca. Ten piękny czas pokazuje też kto drapnął kaskę za świąteczne, rozśpiewane programy rozrywkowe, a kto musi się zabrać za podchody do wszelakich caryc telewizyjnych i innych szefów wszystkich szefów, bo wypadnie z gry. W tym roku mieliśmy festiwal schludnej i kulturalnej (prawie tak jak Piasek!) ekipy Enej (przepiękne życzenia i jakie wspaniałe głosy!) gotowego już do sprzedaży produktu budyniowego szołbiznesu, troszkę było mojego ulubionego Pektusa, który nie jest jeszcze taki gładki i plastyczny jak Enej... było też mocne wejście Afromentalu, który przedstawiał w skromnych słowach Wielki Juror w dupnej czapeczce. Kto wie, kto wie, co za rok w grudniu będziemy oglądali? Na tym tle dobrze wypada warszawska inicjatywa pod irytującym troszeczkę tytułem Kolęda Nova... świetny zestaw artystów i cudowne rozmnożenie fantastycznego kolektywu rodzinnego: Waglewski, osobno Waglewski Fisz, osobno Waglewski Emade, osobno rodzina Pospieszalskich czyli niezmordowany zestaw wspaniałych artystów. Przy takich tuzach Trebunie Tutki z Jamajką zostali skromnie zbici w jedno, a całość okrasił, niczym wisienka na torcie, sam pan Stańko. Bo to Kolęda Nova... taka nova jaka nova... ale koniecznie cały ten kram musiał się do Krakowa wybrać, aby dodać nieco święconej wody i tanich kadzideł kościelnych. Rozumiem tę staranność... Enej już czeka z Pektusem, a Afromental też ma ochotę. Nadchodzący rok będzie więc powrotem do alternatywy, bo obawiam się, że Enej podpisze większość umów z koncernami piwowarskimi na wielkie letnie koncerty.
Takie sprawy jak śmierć Ravi Shankara w budyniowych mediach właściwie nie została zauważona, a odejście w czasie tzw. świąt Jerzego Beresia nie pasowała widocznie do tzw. wiadomości/faktów czy informacji (jak mówi mój ojciec: starych czy nowych, ale zawsze nieprawdziwych...). Bereś jest przykładem na totalny budyniów, bo jeden z najbardziej interesujących i inspirujących artystów jest poza ścisłym środowiskiem właściwie nie znany. Bo w budyniowie zawsze będzie ważniejszy przedruk i małpie naśladownictwo. Aż mi się nie chce dalej pisać, Bereś i Hasior byli bohaterami mojej młodości i rodzinnych opowieści, a w dużej mierze mistrzami mojej muzyki. Niestety, doczekamy się raczej setnego przedruku bablaniny McKenny niż szerszego zainteresowania tymi artystami i sztuką jaką praktykowali. Widocznie budyniów lubi przy wódce pogadać o wizjach jakie dają "egzotyczne" rośliny. Trafia do masowego odbiorcy i musi się sprzedać, a przecież chodzi zawsze o kasę. Jak we wspaniałym kawale rysunkowym z dawnych czasów: z plątaniny nagich ciał resztką sił wysuwa się gość i woła: a miała być joga i zen?! Miało być święte ziele, a jest wynik destylacji ziemniaków... jak ze "świętami".

Monday, December 10, 2012

POGRANICZE

Od czasu do czasu natrafiam na uczone dysputy o muzyce eksperymentalnej, w których przewija się określenie: kompetencje. Niestety, autorzy nie definiują czy chodzi im o dyplom, umiejętności, doświadczenie ... z czego? jakie? w czym? Jako old schoolowiec mam z tym problem, bo zaraz słyszę zdanie z usłyszane w dzieciństwie w Polskim Radiu o niejakim Wydrzyckim vel Niemenie, że z takimi kompetencjami to powinien w kopalni pracować, a nie zajmować się muzyką i jeszcze na dodatek śpiewać... albo pobłażliwe umieszczanie takich jak ja przez Jana Ptaszyna Wróblewskiego (socjalistycznego boga tzw. jazzu polskiego) w głębokich krakowskich piwnicach i garażach (było to jeszcze zanim JPW zakochał się - bo musiał - w jassowych dźwiękach) i trzymanie wszystkich w szachu tzw. "weryfikacjami" muzycznymi. Kilku ustosunkowanych dziadów egzaminowało "z muzyki" i do sztandarowych opowieści z tamtych lat zaliczam relację ze "zdawania na weryfikację" przez jedynego "dyplomowanego" później tablistę. Nieweryfikowany dotąd przyniósł na egzamin zestaw bębnów tabla i zagrał na nich Dha, Dha... :-) Bo komisja weryfikacyjna była otwarta na nowe... kiedy miała być otwarta. Ostatnio na kompetencje (jak zwykle bez wyjaśnienia o co właściwie chodzi) naciskał p. Michała Mendykę (m. innymi tłumacza książki Michaela Nymana pt. Muzyka eksperymentalna, Cage i po Cage'u) Paweł M. Krzaczkowski... a p. MM dzielnie lawirował i udało Mu się sprytnie uniknąć zdefiniowania kompetencji jako posiadania dyplomu wyższej (albo może wystarczy niższej?) szkoły muzycznej, a wszystko to w Notesie nr 80.
Gdyby bowiem kompetencje miały tak prosto wyglądać, to pewnie muzyka eksperymentalna nie pojawiła by się do dzisiaj? Ale nie chodzi mi o łatwe wyśmiewanie autorów wytrychu pt. "kompetencje" w sztuce, bo istotne jest raczej czym są kompetencje w sztuce i jak się je zdobywa? Dyplom jako papierową kompetencję można odrzucić bez dyskusji, bo byłoby kopaniem leżącego wymienianie setek ważnych artystów bez dyplomu... albo wymienianie setek tysięcy dyplomowanych osób, które niczego interesującego nigdy nie zrobiły. No to może cytacik oparty o stary (ale jary!) tekst Leszka Kolankiewicza traktujący o kulturze czynnej Grotowskiego : " Wszędobylski "profesjonalizm", wyzuty z tego, czym jest prawdziwe mistrzostwo, bezkomfliktowo, jego zdaniem, wpasowuje się w funkcjonujące struktury. Dodajmy, że zamiast "zmierzania do mistrzostwa", o którym mówił Krzysztof Czyżewski, dzisiejszy adept animacji - i pewnie nie tylko on - ma przed sobą stopnie, na które może wspiąć się jeśli nie bez trudu, to z pewnością bez zaangażowania całym sobą i bez krzty zamiłowania do rzeczy. Zamiast kunsztu, który doskonali w działaniu, ma plik certyfikatów. W konsekwencji tak swoiście pojmowanego profesjonalizmu - pointował Kolankiewicz - pojawiła się demoralizująca interesowność niemal we wszystkim, cokolwiek podejmowane jest w kulturze." Cytat pochodzi z książki Doroty Sieroń-Galusek i Łukasza Galuska pt. Pogranicze. O odradzaniu się kultury , która dopiero co została wydana przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Książka jest rewelacyjnym plaśnięciem w budyń i polecam ją z przyjemnością! Wracająć do tematu, gdyby trzymać się kurczowo bożka dyplomu (jakiego dyplomu?), to doprowadzi nas do sytuacji gdy w ściśle zaprogramowanym procesie kształcenia młodych ludzi staje się konieczne uczenie ich postawy antystrukturalnej. Czy jest możliwe, aby podnieść krzesło na którym się siedzi? Tak więc, z wysiłków tego typu wynika pojawianie się całych zastępów profesjonalnych głodnych duchów uczenie dysputujących o tych biedakach (bez odpowiednich kompetencji), którzy coś w życiu zrobili i można z tego uczynić substrat i telewizyjny ciepły kącik (w skrócie: TVP Kultura) dla żarłocznych profesjonałów z wielką swobodą (potwierdzaną wyszukaną mową ciała :-)  ) poruszających się w każdym temacie o jakim warto (w sensie: popłaca) rozmawiać.
Aby trzymać się książki Pogranicze przytoczę jeszcze jedną refleksję zawartą w tytule ostatniego rozdziału: Gościnność. Rozdział zaczyna się tak: " Właściwie nie jedno, lecz dwa słowa - "gościć inność". Tak rozpisana gościnność jest zaproszeniem do spotkania z odmiennością, z tym co różni gospodarzy i gości. Oznacza to gotowość do stawania twarzą w twarz z odmiennością."
Wbrew pozorom, także ten cytat ma wiele wspólnego z tematem dyskusji o kompetencjach w sztuce. Dyplom "z muzyki" jako miernik kompetencji jest po to aby można było być nie-gościnnym?! Tak to wygląda w praktyce. Bo w jakim celu powtarza się nawoływanie do weryfikowania, do ustanawiania niejasnych dowodów "kompetencji" zawodowych, kulturowych... ? To wstęp do wykluczania (to festiwal dla poważnych muzyków pochylonych nad tańszymi wersjami Jabłka, to festiwal dla dyplomowanych stukaczy w bęben, to klub dla tych, którzy mają dyplom z improwizacji... mówi się, że z próżnego w puste nawet Salomon nie naleje, a ten z "kompetencjami" i owszem), do monopolizowania, do manipulowania innymi, do kasy i mediów. Jakoś nikt nie zamienia "kompetencji" na "odwagę w eksperymentowaniu", na " doświadczenie i warsztat", a szczególnie nie na "nowatorstwo", bo publiczność lubi najbardziej te piosenki, które już dobrze zna, a nic tak dobrze nie idzie "profesjonalistom" jak zapożyczenia i podwędzanie wszystkiego nie posiadającym "kompetencji".

Bogaty w zadziwijące konteksty muzyczny sezon 2012 zakończyliśmy dość niezwykłym koncertem z naszym przyjacielem i współpracownikiem Michalem Smetanką. Michal nakłonił nas do sięgnięcia po travnice - tradycyjne, kobiece pieśni pracy ze wschodniej części Słowacji i po brzmienia reliktowych pasterskich instrumentów. To przestrzeń dająca naszemu projektowi (przypominam pełną nazwę ... Lost Space - Magic Carpathians...) autentyczne i pełne inspiracji zaplecze, ale też pole minowe pełne ukrytych "bombowych" kontekstów typu: "polski folk", "folklor", "pieśni białym głosem śpiewane" i tym podobne. :-) Od zawsze mieliśmy trudne zadanie, bo nie chcieliśmy zwalczać ognia beznzyną i nie poszliśmy na granie oberków okraszone "nowoczesnym" skreczowaniem. Nie chcieliśmy zwalczać jednej konwencji inną konwencją. Szukaliśmy tego "ethnocore" w sensie przywołanym we wstępie do wspomnianej już książki Pogranicze przez p. Profesora Krzysztofa Rutkowskiego: "Słowo radix znaczy korzeń. Słowo "radykalny" znaczy zakorzeniony. Działanie radykalne oznacza zatem zakorzenienie, szukanie miejsca, wnikanie w miejsce, w którym pulsuje zarzewie ognia...". Podczas koncertu 6 grudnia 2012 roku byliśmy bardzo blisko: gościliśmy inność i pozwalaliśmy sobie być także "innymi". W tym sensie nasz projekt, który poza płytami przyniósł cztery książki ściśle z nim związane i wiele podróży, przyjaźni i inspiracji jaką dał innym - wydaje się spełniony?! Oczywiście na tyle, na ile pogranicze może być spełnione, bo przecież nie zamknięte i nie zdefiniowane do końca. Jesteśmy na kilka miesięcy przed celebracją 15-lecia Karpat Magicznych i na miesiąc przed rozpoczęciem nowego projektu Noise to Silence... jesteśmy na pograniczu.

Po naszym koncercie były jeszcze dwa miłe spotkania, jedno z  Basią Koroną i Adrianem Spułą (Adrian jest autorem albumu Łem - ukryta kraina... i pisałem o Nim na www.etnobotanicznie.pl) przy okazji Ich pokazu fotografii w Antykwariacie Abecadło i wydaniu dziennika z podróży po Gruzji - Dziennik na Wysokościach. Gruzja (zobaczcie na: www.Donkliszot.com/nie tak szybko do shuapkho), a drugie z muzycznym projektem Tundra z Gdańska. Dostałem świetnie wydany albumik z CD: tundra.anekumena  i chwilę rozmawialiśmy przy scenie w Kawiarni Naukowej. Tundra - Dawida Adrjańczyka i Krzyśka Joczyna przynosi doskonale zrealizowane utwory pełne dronów, ciągnących się mgieł burdonowych zasłon i sonorycznych zwielokrotnień. Na CD znalazłem cztery utwory i pierwszy z nich - Krzyki drzew - nie tylko za sprawą tego, że ma 10:42 !  wydał się mi bliski i znajomy. Kiedy staliśmy przy scenie wypełnionej wieloma instrumentami, przetwornikami i całą tą cholernie dobrą i bliską mi zbieraniną przeczuć piękna, pomyślałem, że może jednak się kręci? Może ktoś jeszcze czasem walnie w budyń?
Na focie Agi ułamek sekundy z koncertu - Izvor - w Magazynie Kultury w Krakowie.




Monday, November 26, 2012

PLANT DIGNITY

Sporo mówi się ostatnio na temat GMO i wygląda na to, że nie idzie tu jedynie o zagrożenie zdrowia modyfikowaną genetycznie żywnością, ale gdzieś w tle pobrzmiewają ważne nuty potrzeby zachowania rodzimych odmian i gatunków roślin i ich nasion. Wielu protestujących i zaniepokojonych GMO intuicyjnie wyczuwa, że chodzi o coś znacznie więcej niż nowa odmiana kukurydzy odpornej na szkodniki. Dobrym przykładem na to, co naprawdę niepokoi ( i słusznie!) wielu ludzi jest sztuczne stwarzanie i patentowanie form życia jako produktów handlowych przez firmy biotechnologiczne.  Jak pisze Monika Bakke (Sztuka w obronie "godności roślin", w: katalog pt. W stronę trzeciej kultury, wyd. przez Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia w Gdańsku): "patentowanie roślin - rodzaj biopiractwa - jest niebezpiecznym aktem kolonizacji życia, bo jak zauważa Vandana Shiva, patentowanie życia ogranicza wrodzoną twórczą moc żyjących systemów, które rozmanażają się i plenią w swobodny sposób i w samokontrolowanych warunkach."
Mówiąc prosto: firmy wyłącznie z pazerności i często w błahych celach (Bakke opisuje historię błękitnego goździka, odmiany stworzonej i opatentowanej jako produkt handlowy przez japońską firmę Suntory, jedynie dla walorów estetycznych i swobodnego manipulowania miejscami uprawy i sprzedaży) podejmują prace wątpliwe od strony przyrodniczej, etycznej, ale także prawnej. Jakimś odpryskiem tych niebezpiecznych sposobów myślenia (o człowieku w roli stworzyciela życia?) jest także manipulowanie roślinami, aby uznane za niepotrzebne na danym terenie nazywać "gatunkami inwazyjnymi". W wielu wypadkach, to nie rośliny były/są inwazyjne, a pewne gremia naukowców mają inwazyjne i nieodpowiedzialne pomysły na zarządzanie żywymi organizmami.

Rodzi się ruch sprzeciwu wobec takich praktyk i poza bioartem stawiającym wiele istotnych pytań, mamy do czynienia z praktykami biohakerskimi. W warunkach domowego, kuchennego laboratorium biohakerskiego udało się np. wyhodować nielegalne sadzonki "opatentowanego" błękitnego goździka i bez zgody firmy-właścicielki (?) "wypuścić" rośliny na łąkę...
W przypadku takich działań każdy biolog i genetyk złapie się za głowę z przerażenia, ale szkoda, że nie łapie się za głowę i nie protestuje, gdy firmy patentują rośliny jako swoją własność.

Tzw. "rolnik" pokazywany w tivi jako przykład "fachowca" zainteresowanego wprowadzaniem GMO (w tym wypadku kukurydzy) jest ogranym zabiegiem socjotechnicznym. Obaw przed dziwnymi praktykami, których symbolem staje się GMO nie da się rozwiać pokazaniem, obsadzonego w roli rolnika, przemysłowo nastawionego biznesmena i producenta ziarna kukurydzy, który wyjawi nam, że modyfikowana kukurydza jest odporna na szkodnika. Jako konsumenci mamy gdzieś szkodniki i ich obecność zaczynamy raczej traktować jako znak przydatności do spożycia. Niepokoimy się nie szkodnikami, ale raczej tym, co stanie się gdy wielkie, ponadnarodowe firmy staną się właścicielami patentów na rośliny uprawne i będą (a będą, bo taka jest ich filozofia) dyktowały warunki wszystkim. Drogą do tego rodzaju niebezpiecznego stanu (braku wyboru, braku rozeznania) jest nie oznaczanie produktów żywnościowych na obecność GMO.

Co jakiś czas pojawia się w mediach wesoły Pan Naukowiec z Korporacji (albo pracujący za pieniądze korporacji), który z politowaniem tłumaczy nam, szurniętym głupkom, że modyfikacje genetyczne roślin uprawnych są prawie tak stare jak ludzkość. W takiej roli bywają obsadzani także politycy. Pan Niesiołowski, często wypowiadający się na ten temat jako utytułowany przyrodnik i znany polityk, myli się całkowicie mieszając dobór gatunków metodami ogrodniczymi z obecnymi praktykami biotechnologicznymi. Nie dziwię się Mu specjalnie, bo zmiany w tej kwestii idą tak szybko, że zajęty polityką, mógł ich nie zauważyć i nie zrozumieć. W tym kontekście, za bardzo niebezpieczne należy uznać glanowanie humanistyki (bo zajmuje się m.innymi etyką?) i histeryczne wpychanie naukowców w objęcia tzw. przemysłu, co w Polszcze robi sama ministerka nauki i szkolnictwa wyższego.Tak przy okazji, warto może uzmysłowić sobie, że coś takiego jak spirala DNA jest jedynie modelem i nic takiego w rzeczywistości nie istnieje. Pokazywanie telewidzom, jak prosto odcina się z kolorowej spirali fragment i zastępuje innym kolorem jest wielką manipulacją nazbyt upraszczającą obraz tego co się właściwie w tak modyfikowanym organiźmie dzieje.

Ogrodnictwo, właściwa praktyka hodowli roślin, które spełniać może warunki upraw ekologicznych  z czasem ustąpiło pola (dosłownie: ogrodnictwo nie znikło, ale zostało ograniczone do niezbyt dużych areałów na rzecz wielkopowierzchniowych i przemysłowych form uprawy roślin) rolnictwu, które umożliwiło "stopniowe przejście, od ludzko-roślinnego partnerstwa do instrumentalnego stosunku wobec roślin" (Bakke, w j.w.) Podobnie jest z leśnictwem, gdzie uprawy rolno-leśne i lasy naturalne były niszczone dla plantacji i tzw. drzewostanów produkcyjnych. Przy tych zmianach utracono kontakt z roślinami, na rzecz wydajności i kasy. No i tu dochodzimy do sedna sprawy, do tego jak traktujemy inne niż ludzkie formy życia. Jak traktujemy/jak powinniśmy traktować rośliny?

W 2007 roku w Szwajcarii zaproponowano przyjęcie pewnego sposobu myślenia o tym problemie w postaci raportu Szwajcarskiej Federalnej Komisji Etycznej ds. Biotechnologii Nie-ludzi, który nosi tytuł "Godność istot żywych w odniesieniu do roślin" (The dignity of living beings with regard to plats. Moral consideration of plants for their own sake).
Raport narobił zamieszania i był/jest krytykowany z wielu różnych pozycji, co nie może dziwić, bo prawa roślin przyjęto jako wrogie korporacyjnym interesom i niebezpieczne dla niektorych religii, polityki, a nawet nauki... Serwis katolicki Catholic News napisał, że upominanie się o godność roślin jest "nihilizmem /.../ i jest głęboko niszczycielskie dla wyjątkowości istoty ludzkiej, a przez to bardzo niebezpieczne". Tak ujawniło się po raz kolejny manipulowanie przez KK sprawami ekologii: jest za, a nawet przeciw. :-))

Przy okazji opisywanej przez Bakke dyskusji (ale także dostępnym w sieci tekstom) ośmieszano na wiele sposobów "obrońców praw roślin" i wystarczy po te ograne sposoby sięgnąć, aby zarobić na wierszówkę lub za felietonik w tivi. Nie wątpię tym samym w kreatywność naszych medialnych lizusków, kórzy tak bardzo chcą wcisnąć się w dupska korporacji i wiodących (jak się im wydaje) trendów pachnących kasą.

Warto jednak wiedzieć, że gramy wszyscy obecnie o najwyższą stawkę i samym przytykiem "oszołom" już nie da się zamknąć ust. Jest sporo książek, które warto by przetłumaczyć i popularyzować (Bakke wskazuje np. na: Plant Autonomy and Human-Plant Ethics - Matthew Halla), ale jest ich znacznie więcej i wystarczy poszukać w dziale: ethnobotany... :-)) Stawka jest wysoka, bo nasi rodzimi rolnicy od dawna już niczego w poważniejszej skali nie produkują. Wystarczy pojechać na giełdę rolną, aby się przekonać, że krajowa zdrowa żywność od rolników jest mitem. Jesteśmy skazani na żywność pochodzącą z przemysłowego rolnictwa i sprowadzaną z miejsc gdzie nigdy niczego nie będziemy w stanie kontrolować. Na deficyt żywności miejscowej i produkowanej w zgodzie z zasadami upraw ekologicznych (czyli: normalnych) wskazują ceny, które dawno przekroczyły zdrowy rozsądek.

Bakke zauważa, że wykształciły się obecnie dwa nurty oporu wobec działań korporacji i dzikiej, korporacyjnej biotechnologii. Jeden z nich, to próby stworzenia kodeksów etycznych, regulacji prawnych itp. umów opartych na wyciąganiu wniosków z prawdziwego stanu wiedzy, a nie z zachłyśnięcia się możliwościami zarobienia worka kasy. Takie próby są ośmieszane i przewlekle dyskutowane dla zmęczenia materiału i zyskania czasu.
Drugi z tych nurtów i strategii oporu (kontrkultura jak się patrzy! :-) ) to ruch zaangażowanych w konkretne działania: bioartystów, biohakerów, etnobotaników, partyzantów ogrodniczych (guerrilla gardening), nowych rolników i leśników wracających do koncepcji upraw ogrodowych i forest-gardeningu itp.) i innych?! :-))
Najbardziej podoba mi się zauważenie przez Bakke, że: amatorski ruch biotechnologiczny propaguje pozbawione sentymetalizmu partnerstwo, związek i łączność. Właśnie te ruchy mają potencjał krytycznego wyzwania rzuconego obowiązującej antropocentrycznej postawie w stosunku do organizmów żyjących na Ziemi (postawy, którą charakteryzuje instrumentalizacja, kolonizacja, oddzielenie, kontrola itp.)"!!!
Podoba mi się ta myśl, bo dobrze wiem, jak wielu przyrodników chce się "opiekować" (a w konsekwencji zarządzać, kontrolować, oceniać itp.) przyrodą, którą traktują w duchu, który zużył się już całkowicie, ale niestety, nawet jako trup może nam zaszkodzić.
Jestem pod wrażeniem pracy i myśli p. Moniki Bakke i te obszerne cytaty w plaśnięciu... są aby mała biała książeczka/katalog miała w ten sposób jeszcze kilkoro czytelników?!Mam nadzieję, że autorka mi wybaczy?!

Dodałem nad tekstem symbol z kultury Samów, aby wskazać na tradycyjne rezerwuwary wiedzy o wzajemnych związkach roślin i ludzi. One są cały czas obok nas, tak jak rośliny.

Monday, November 12, 2012

Archeologia wyobraźni

Mamy w budyniowie wielu interesujących ludzi, ale czym bardziej intrygują, to mniej o nich mówi się na dworze i nawet okruszki z pańskiego stołu w postaci recenzji, migawek tivi i tematów wspominanych w pismach, nie spadają w lud. Płyty są gdzieś w szafie i w obiegu szeptanym, książki czasem leżą w księgarniach przywalone przez tony innych, wyprodukowanych przez tzw. tuzy i wtłaczanych w głowy przez bogate i ustosunkowane tzw. wydawnictwa, teatry i kluby muzyczne wegetują na marginesie wielkich banerów sponsorowanych przez nas wszystkich, a zespoły grają przypadkowe koncerty na zasadzie "jak się trafi" albo odchodzą w niebyt.
Z drugiej strony zaczyna kwitnąć nurt kultury (revival?), który kombatanci w moim wieku dobrze znają i kiedyś nazywał się kontrkulturą. Tyle, że w latach kiedy musiał się rozwijać (a było to jakieś 40 - 30 lat temu, a dla innych może dawniej :-))  mieliśmy do czynienia jakby z innym państwem, inną (czasem obcą) władzą i masą biednych, skołowanych ludzi bez dostępu do świata i coca coli.
Co jest takiego w organizowaniu się społeczeństwa budyniowego, że zawsze wyklucza obszary, osoby, idee i sztukę, która mogła by go rozwinąć i wyzwolić z budyniowej zasłony. W tak wielu sferach jesteśmy rozpaczliwie nieskuteczni, a w tym wykluczaniu idzie nam nadspodziewanie dobrze?! Tu wkraczamy w sferę osobistych przekonań i nie będę się wymądrzał, chociaż mam swoje zdanie. W Krakowie wraca nowe (ale zapewne także w innych miastach) i np. regularnie odbywają się nielegalne i nieoficjalne zabawy taneczne (rave), których geneza tkwi w bardzo odległych czasach i miejscach. Od lat powtarzałem, że powróci techno i tak się też dzieje. Są kluby i miejsca gdzie grają ekipy omijające z definicji obiegi dworu lub budujące swe własne dwory i systemy komunikacji. Inna rzecz jak te małe dwory potrafią powielać ten, który kontestują... :-) i wykluczać z wielką starannością. Wykluczanie innych jako rys budyniowej kultury? Może więc nie chodzi o powrót kontrkulturowych obiegów, a o władzę (władzkę :-) ) wykluczenia wybranych ofiar? Bo jak możemy kogoś wykluczyć, to oznacza, że my jesteśmy bardziej razem? Nonsens, ale działa.

Czytam właśnie książkę Zdzisława Skroka pt. Wielkie Rozdroże Ćwiczenia terenowe z archeologii wyobraźni (Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2008), który daje popis niezależności i erudycji. Skrok pisze: "sam wybieram ścieżki, które mają duszę. Uciekam od prosto wyznaczonych tras. Trzymam się poboczy, zaginionych traktów..." Dodatkową wielką korzyścią z obcowaniem z myślami tego typu autorów jest zobaczenie, kogo Oni czytają i co dla Nich jest ważne. W książce Skroka znalazłem dobre (chociaż skłaniające do uzupełnienia...) zdefiniowanie ścieżek śpiewu (songlines), a także znakomite opisanie kultury naszej części Europy jeszcze przed przybyciem tu Słowian. Mogłem to docenić i ocenić gdyż właśnie skończyłem teksty do nowej książki napisanej z A. pt. Vaggi Varri - w tundrze Samów, którą przygotowuje do druku Wydawnictwo ALTER z Krakowa. Skrok przywołuje też bardzo interesującego autora rosyjskiego, który twierdzi, że korzenie dzisiejszych Samów leżą w dzisiejszej Polsce (a stada reniferów przemieszczały się w tamtych czasach od Karpat na południu do obszaru Mazur na północy), ale warto wyjaśnić, że chodzi o czas o około 12 tysiącleci  wstecz. Szokujące, ale prawdopodobne (no i jakie ćwiczenie z archeologii wyobraźni) zważywszy na to, co zobaczyłem w Muzeum Archeologii w Krakowie (m. innymi artefakty z poroża reniferów z jaskiń w pobliżu Krakowa). Pojawia się też inny znakomity autor i odkrywca, to Nicolas Bouvier, który twierdził, że: " marsz jest narzędziem poznania intelektualnego i duchowego". W książce Skroka znalazłem też przywołanie buddyjskiego poglądu na las: " to szczególny organizm nieograniczonej życzliwości i dobrodziejstwa, który niczego nie żąda na swe utrzymanie i hojnie rozdaje swe dary, daje schronienie wszystkim, nawet cień niszczącemu go drwalowi".
Skrok napisał kilkanaście książek, ile z nich czytaliście? Bo nie wydało Czarne? Bo nie dostał paszportu Polityki? Bo nie promował (jak p. Leszek Balcerowicz wczoraj) swojej książki przy okazji narodowego święta, albo pod kościołem, licząc na darmowe media...  Z tym aktem egocentryzmu ( i dziadostwa profesorskiego) p. Leszka Balcerowicza może konkurować już tylko p. profesorka (nomen omen :-) ) Jadwiga Staniszkis wskazująca w studiu telewizyjnym palcem na relację z ulicznego pochodu i krzycząca: w żółtym to ja, w żółtym to ja! blisko prezesa, w żółtym to ja!

Ponawiam wcześniejsze pytanie o dziwaczną skłonność budyniowa do samoorganizacji z wykluczeniem wielu szans na korzystny ferment i mądry rozwój? Dlaczego p. Celebrytka Martyna i p. Biały Chrześcijański Podróżnik, a nie inni? Kochamy kicz i bałamucenie, kochamy tani blichtr, błyskotliwość ekranu i kredowego papieru? To może jesteśmy w kupie budyniowej jeszcze na etapie, w którym cieszymy się "koralikami i perkalem" jaki rozdawali biali "odkrywcy" tzw. "dzikim ludom", często o starej i fascynującej kulturze.

Kilka dni temu A. miała spotkanie promocyjne w CSW Kronika w Bytomiu. Kronika, to interesujące miejsce, następne po kilku jakie już wizytowaliśmy w serii promocyjnych spotkań dotyczących mojego  Zielnika podróżnego, a teraz Rubieży kultury popularnej, którą to księgę kontrkultury :-) popełniła A.  Pisząc to, mam w tle rozmowę-wywiad jaki A. właśnie udziela w związku z Rubieżami. Rozmowa jest ciekawa i pewnie będzie gdzieś publikowana, może w Notesie Fundacji bęc zmiana. Poza papierową wersją Notesu (którą preferuję, ale którą w Krakowie dość trudno napotkać) jest dostępna też jego wersja elektro: www.issuu.com/beczmiana  www.notesna6tygodni.pl
To może jednak coś idzie w dobrą stronę? :-)

Ten rok był bardzo intensywny: wyczyn w postaci trzech książek czyli K3!, sporo koncertów połączonych z wyjazdami dość daleko (najciekawszy to event w Alpach!) i kilka dużych projektów zawodowych, wreszcie także wyjazdowa, męcząca promocja książek... więc na listopad zawiesiliśmy granie koncertów. Ale to nie koniec i zamkniemy koncertowy rok w grudniu, w Mikołaja - 6.12.2012  - na scenie Magazynu Kultury w Kolanku nr 6 na Józefa 17 w Krakowie. To specjalny wieczór i okazjonalny projekt IZVOR z Michalem Smetanką, którego kilka nagrań wydaliśmy w World Flag Records , a który zaprezentuje wspólnie z A. travnice (kobiece pieśni pracy ze Słowacji) i kilka reliktowych instrumentów karpackich. Wieczór i projekt to IZVOR czyli specjalnego rodzaju naturalne źródło wody (coś jak samskie aja) w Karpatach i nazywane tak samo w całym łuku tych magicznych gór. Podtytuł eventu w Magazynie Kultury to: po dwóch stronach źródła: bo ja i A. poszukamy brzmieniowego core z pomocą prądu elektrycznego i układów 01... :-), a potem także najstarsze wersje rusińskiej muzyki z Karpat. Mamy nadzieje, na miły wieczór, bo od nowego roku więcej będzie już naszego nowego projektu Noise to Silence.

Na focie Bogdana Kiwaka, pochodzącej z jesiennych warsztatów w Górach Levockich na Słowacji, od lewej: ja, A. i Michal Smetanka. Sporo o etnobotanicznej aktywności i planach na następny rok znajdziecie na www.etnobotanicznie.pl


Friday, October 26, 2012

CMC

Odebrałem kilka grubszych przesyłek i stosik płyt rośnie szybciej niż moje wolne chwile na słuchanie nowej muzyki. Od lat apeluję do kolegów od tej mniej chcianej muzyki, "o której świat nie słyszy" (jak to określał Wojcek z legendarnego Obuha) aby zamiast udawadniania sobie, że możemy być jeszcze bardziej radykalni niż inni, pomyśleć o jakimś mechaniźmie dystrybucji i uważniejszego słuchania naszych produkcji. Najbardziej tajemniczo jest grać koncerty i udawać, że wszystko pojawia się w naszych głowach samoczynnie dzięki geniuszowi i zoterycznym rytuałom.
Brak dyskusji, refleksji i wymiany myśli ( a nie ciosów) zsyła naszą wątłą scenę w nicość.

Do stosiku płyt na stole dołączył wczoraj Koji Asano ze swą nową produkcją (już drugą w 2012 r.!) pt. Mileage Reimbursement, świetnie wydaną (fotografie!) przez Asano Production w serii Solistice (numer 048!). Wszystkie płyty Asano słucham zawsze z wielką uwagą, ale ostatnia dołączyła do dwóch innych, które szczególnie cenię: Galaxies (Solistice 044) i Polar Parliament (S 046). Trzy płyty jednego wykonawcy, ale też trzy światy muzyczne i za tę konsekwencję w realizowaniu wolności twórczej bardzo Asano cenię.
Jest też na stole płyta DEMO (ale nie od DEMOnstracji, ale trzecia w serii: ODEM, DOME...) naszych przyjaciół ze Szwajcarii - Naturtonmusik - czyli Willi Grimma i Gerarda Widmera, którzy zaprosili do tej realizacji kilku nietuzinkowych artystów. Jest więc stary znajomy - Res Margot, który w sierpniu słuchał nas na koncercie w Bernie ( a podobno uważnie słuchał trembity huculskiej...), jest Gilbert Paeffgen, Mich Gerber, Martin Hagler, Hank Shizzoe, Bardo Bernard Jager, Pudi Lehmann, gigant Paul Giger i Ania Losinger... O niektórych z tych muzyków pisałem w ostatnim numerze Glissando przy okazji omawiania nowych kontekstów szwajcarskiej muzyki tradycyjnej, ale o innych w Polsce nie wiadomo zbyt wiele. Różnica pomiędzy tamtymi nieznanymi w Polsce, a nami, nieznanymi w Szwajcarii jest taka, że Oni spotykają się, grają koncerty, robią filmy i nagrywają wspólne płyty, co w naszym środodowisku jest - jak dotąd - trudne do pomyślenia.  Od lat tego próbuję, ale widzę słaby entuzjazm. Czym mniej doświadczony muzyk, tym więcej kłopotu; bo to nie tak zmiksowane, tamto by inaczej zrobił, a ogólnie to zazwyczaj bardzo oszczędzają swój geniusz na jakąś inną, ważniejszą okazję?!
Jakiś czas temu A. zwróciła uwagę na dobrze brzmiący zespół Fifidroki i staraliśmy się włączyć go w działania Festiwalu Karpaty Offer. Nie udało się to, a od roku już nie wspieram tego przedsięwzięcia i byłem pewny, że nasze drogi się nie skrzyżują. A tymczasem przy okazji koncertu Karpat Magicznych w Chorzowie dwa tygodnie temu, spotkaliśmy się z kompetentnym i tryskającym entuzjazmem Norbertem Jasłowskim - gitarzystą tego projektu. No i pięknie wydany albumik Fifidroków pt. Hercklekoty leży na moim stole... Nie wiem, czy Fifidroki grają jeszcze w tamtym składzie (bo 7 osób w zespole uważam za piękną ideę, ale nie do utrzymania na dłuższą metę), ale w doskonale zagranej i zaaranżowanej muzyce kryje się wielka dawka radości i siły.

Poza tymi wybranymi i zgoda, że bardzo różnymi co do inspiracji i filozofii uprawiania muzyki i pracy z dźwiękiem, artystami i kolektywami artystów, na moim stole leżą także powoli pojawiające się filmy i obrazy z naszą muzyką. Jest piękna impresja na temat kultury Karpat do naszego starego utworu Góry nad Chmurami zrealizowana przez fotografika Adriana Spółę i polecam jego świetną stronę ( za nazwę dodatkowy plus!) www.Donkliszot.com i czeka na techniczną oprawę i umieszczenie w sieci. Jest też już możliwy do oglądania na YT - Fat Moon! W drodze są moje własne obrazy filmowe z tundry, ale chyba jeszcze trochę poleżą na stole...

Przed godziną skończyłem oglądać relację na żywo z konferencji Zwrot cyfrowy w humanistyce - internet - nowe media - kultura 2.0 (są dostępne podkasty) odbywającej się w Lublinie, na której miała wystąpienie A. i m. innymi Maciek Ożóg... znany także z eksperymentów dźwiękowych i własnych projektów muzycznych. Dyskusja o CMC ( Computer - mediated communication) i AR (Augmented Reality) plus bardzo interesująca i miała też wątki budyniowe. Ogólnie rzecz ujmując uczestnicy potwierdzili obecny ministerialny "trynd": wszyscy chcą innowacyjności, ścigania się z Harvardem i Nobla minimum raz na dwa lata, ale powinno się to zrealizować bez pieniędzy, w czasie wolnym od dydaktyki i dorabiania (tj. około drugiej w nocy) i poza uniwersytetami, bo te mają od jakiegoś czasu produkować sprawnych rzemieślników i to tylko w zawodach gdzie są niedobory kadrowe. Widać z tego, że poza wypie... ministra kultury wraz z jego świtą i całym ministerstwem, trzeba też pogonić mistra/ministerstwo szkolnictwa wyższego. Uniwersytety dadzą sobie radę same, a szkoły zawodowe zakładane przez chłopków roztropków w terenie są mi obojętne.

Japonia, Szwajcaria, Śląsk, Kraków, Lublin ... czy to jest już CMC? Pewnie tak, ale czy AR - ulepszona rzeczywistość (a nie poszerzona jak się często u nas tłumaczy) jest taka znowu dobra?
Czy CMC daje AR bez analogowych kontaktów? Chyba jest tylko znakomitym uzupełnieniem lub kontynuwacją albo wstępem. Ale z drugiej strony, kto z Was by o tym pogadał ze mną około siódmej wieczorem w piątek? Przysłuchując się wystąpieniom i dyskusji doszedłem do wniosku, że Carlos Castaneda powinien mieć przywrócony tytuł doktorski, pospiesznie odebrany mu za książkę
A Separate Reality (Odrębna rzeczywistość) gdyż opisał tam AR w wersji nie Zachodniej i znacznie bardziej wnikliwiej niż to się robi teraz.

Jutro przekonam się około 15-stej ile osób zechce analogowo spotkać się i pogadać o etnobotanice.

Na mojej focie piękny okaz muchomora (Amanita muscaria) z Kvikkjokk za kręgiem polarnym plus informacja, że nawet korzystania z jego psychoaktywnych właściwości nauczyły nas zwierzęta, a konkretnie renifery i początkowo ludzie pili ich mocz utrzymujący łagodniejsze dawki aktywnych substancji. Ludzie potrafią jednak wszystko doskonale zepsuć i obecnie macerują grzyby w wódce...

Saturday, October 06, 2012

CULTURA ANIMI

Za dwie godziny ruszamy na małą, ale dobrze się zapowiadającą trasę promocyjną, podczas której będziemy starali się przekonać do naszych książek solowych, a głównie do dzieła A. pt. Rubieże kultury popularnej. Określam je jako "solowe", dla odróżnienia od najnowszej książki pt. Vaggi Varri - w tundrze Samów, którą napisaliśmy razem. Trasa wiedzie przez: Rebel Garden, Dobrą Karmę, Tajne Komplety i Meskalinę... Prawda, że ładne nazwy? Bez fałszywej skromności cieszymy się, że jakoś dziwnym trafem nie są to miejsca dotowane przez pana ministra, tzw. "wpływowe koła" albo kruchtę.
Kiedy tak układałem sobie w głowie te wszystkie sytuacje, w których mimo morderczej pracy, zyskiwanego doświadczenia i ewidentnych sukcesów, wszystko co robimy jest w mediach komercyjnych całkowicie niewidoczne (albo spychane na margines zręcznymi gierkami słownymi, w rodzaju "niszowość"), znaleźliśmy się na otwarciu Krakowskich Reminiscencji Tetaralnych. Pośród błachych prac i amatorskich pomysłów na bioart (na którym nagle wszyscy się już "znają") powaliła mnie miła pani Jae Rhim Lee, m. innymi "infinity burial project". Poza wszystkim co pokazała JRL, padło w czasie prezentacji bardzo ważne zdanie o kulturach i kontr-kulturach, rozumianych jako pojęcia biologiczne.
Kiedy pada słowo kultura, to tytani intelektu, albo starzy dzisiaj, a kiedyś pilni uczniowie szkół ponadpodstawowych, myślą o łacińskim colere lub cultus agri - pojęciach sugerujących uprawę. Uprawiać można rośliny, bakterie, grzyby, ale także naukę i sztukę. W tym kontekście pojęcie uprawy jest bliskie pojęciu praktykowania religii.
Kultury bakterii można zwalczać z pomocą kontr-kultury innych bakterii lub wirusów. Kultury rolne zmieniają się i upadają gdy pojawiają się sprawniejsze, bardziej przydatne i interesujące kontr-kultury innych roślin.
Z kulturą w rozumieniu biologicznym (ale czy tylko?) związane jest też pojęcie monokultury.
W nauce o dynamicznych powiązaniach pomiędzy gatunkami a środodowiskiem (nazwa tej nauki: ekologia) pojęcie monokultury jest bardzo ważne. Kiedy jakiś gatunek i jego kultura zaczyna budować monokulturę jest to początek jego (i jego kultury) końca. Trwa to dłużej lub krócej i monokultura broni się zaciekle, ale tak czy siak zginie. Jedną z taktyk obronnych monokultur ( oczywiście w sensie biologicznym...) jest modyfikowanie się z pomocą zaszczepiania małych ilości kontr-kultur. Inną strategią przedłużania twania monokultur jest wytwarzanie substancji niszczących lub tylko neutralizujących kontr-kultury, w rodzaju mentalnych budyniów :-)), albo przejmowania  wypracowanych przez kontr-kultury, ale nazbyt sztywnych wzorców). Rozciąga to w czasie upadek monokultury, która staje się z czasem hybrydą nafaszerowaną dziwnymi (bo sprzecznymi ze sobą) tworami / komunikatami, niby ser dziurami.
Warto zastanowić się nad tym czy warto być szczepionką dla monokultury, która nas latami zlewa, marginalizuje i babrze budyniem Czasem pewnie nie będziemy mieli wyjścia, ale czuję mocno, że czas na szczepienia ochronne tych wszystkich aroganckich dziennikarzy, gremiów wpływowych i telewizyjnych i radiowych kurwiszonów minął. Jak będziemy chcieli (i bedziemy żyli), to napiszemy następny stos dobrych książek i nagramy jeszcze kilka płyt bez wpadania w medialne bóle od leżenia na hamaku w Bangkoku. Bo ani te książki, ani też płyty, ani kulturalne paszporty rozdawane przez prowincjonalne sitwy i samonagradzanie się warszawskich muzycznych perpetum mobile nie są naszym celem. Kontr-kultura na tą rozkładającą się monokulturę to klasyka gatunku... he, he, he....  i pozwolę sobie zacytować Cycerona (!) - dostępnym nam celem i środkiem zarazem jest cultura animi - uprawa umysłu. Rzecz jasna nie tylko w biologicznym sensie...
Na focie A. : trąba jerychońska :-)) w Szwajcarii.

Sunday, September 09, 2012

KLANGFESTIVAL: TO i OVO !

Wróciliśmy dzisiaj wczesnym  rankiem z kolejnego tego lata, bardzo udanego wyjazdu do Europy Środka. Katowice około 6. rano przywitały nas drobnym kapuśniaczkiem i widokiem zamroczonych alkoholem młodych ludzi... Sonosfera była równie przygnębiająca, po słońcu, kulturze, doskonałej organizacji festiwalu i znakomitej muzyce oraz zjawiskowej biofarmie pod Linzem w Austrii.

Klangfestival #5 to lokalny, mały festiwal organizowany przez załogę świetnych ludzi w okolicy małego miasteczka i w oparciu o bio farmę. Jest to żywa antyteza obecnego "tryndu" festiwalowego w Polsce, który mieści się gdzieś pomiędzy Przystankiem Woodstock, gdzie podobno w przyszłym roku ma wystąpić sam Pan Bóg (bo już inni wszyscy święci byli...), a OFF Fest. gdzie już w tym roku wystąpił sam Pan Bóg w duecie z Jimi Hendrixem. Ten prowincjonalny "trynd" dawno temu wyznaczył wieszcz: a teatr mój widzę ogromny! Oczywiście rozumiem potrzebę edukowania szerokich mas i znalezienia zajęcia dla absolwentów szkół zawodowych i innych młodych, którzy jak się im nie pokaże Pana Boga palcem, to nigdy Go nie zobaczą... ale tak by się chciało coś dla dorosłych?!

Na szczęście dla nas, niezbyt daleko od tej krainy budowania (budyniowania?) marki i tanich chwytów wydziału promocji miasta i gminy, organizuje się całkiem inne festiwale i muzyczne spotkania. Klangfestival był doskonałym przykładem na odmienny punkt widzenia i trwałe korzenie kontrkultury. Po pierwsze; nie miał być wielki i nie miał gromadzić tysięcy ludzi, którzy mieli by się obligatoryjnie bawić. Po drugie był zdecydowanie autorski, co oznacza, że nie kupujemy Pana Boga, bo jest już wylansowany i ma blisko z wakacyjnej trasy, ale zapraszamy te ekipy, które cenimy, które są intrygujące muzycznie i realizują swoje własne programy od lat. Do tego potrzebne jest jednak rozeznanie, osłuchanie, dobre środowisko i odwaga. Nie wystarczy notesik pt. koncertowe lato 2012 - Europa. No i inna jest sama organizacja festiwalu, który jest nastawiony na kontakt, na wspólne muzykowanie, na obieg, a nie na dobrą zabawę dla mas. Od lat staramy się tłumaczyć wielu organizatorom, o co w tym chodzi, ale zawsze wiedzą lepiej i rodzą nieznośne megafabryki z setką zespołów w jeden wieczór, grających po 20 minut każdy, albo dokładają mszę. Wszystko po to, aby zadowolić publiczność, tak jakby nie wiedzieli, że naszą publiczność zadowolić się nie uda nigdy i niczym właściwie. 

Festiwal rozpoczął się nieoficjalnym, ale doskonale zorganizowanym wieczorem we czwartek 6. września w lokalnym klubie i pod wezwaniem: klangfestival warm up / open impro / bring your klangwerkzeuge and join.... Przyjechaliśmy tam późnym wieczorem, już po piewszym secie jamu, ale i tak Ania wsparła ekipę muzyków z USA / Finlandii / Austrii, aż było miło słuchać i być tam! To pierwszy ruch jaki należy wykonać: dać muzykom pograć i spotkać się, wymienić uwagi i obserwacje, wypić razem piwo, wino i colę. To od tych pierwszych spotkań i miłych odkryć wspólnych znajomych, tras, klubów i poglądu na niezależny obieg kultury, zaczyna się dobra atmosfera i prawdziwy festiwal.

Na drugi dzień (piątek 7. września) nieco pospaliśmy w miejscu, które powinno stać się tematem innej opowieści i zostaliśmy przetransportowani na farmę położoną o jakieś 5 km od miasteczka, klubu i noclegu. Farma okazała się ekologicznym gospodarstwem rolnym. I tu jest ważne aby zaznaczyć, że wszystkie słowa typu: ekologiczna (jak tłumaczę biofarm), farma i gospodarstwo rolne oznaczają trochę co innego niż u nas. Ekologiczna (bio...) oznacza, że krowy są szczęśliwe i mają nawet mechaniczne szczotki do czochrania się po przyjściu z pastwisk, farma oznacza to, że produkuje się tu mleko, owoce i inne produkty rolne, a rolnictwo nie oznacza, że właścicle są na lipnej rencie, nie płacą podatków i siedzą w Norwegii, gdzie kładą flizy i podłogi... Właściciel biofarmy, ani na moment nie zaprzestał czynności jakie wykonuje każdego dnia i było to całkiem rewelacyjne! Krowy były tak aktywne, że nawet na chwilę ukradły show grupie teatralnej, a też nikt nie zalepiał im pysków kiedy miały ochotę porykiwać.  Drugi krok ku alternatywnej imprezie: nie udajemy, że jesteśmy w centrum Nowego Jorku, a z Iggy Popem, to my ze szwagrem nie takie... akceptujemy, że jesteśmy na biofarmie, a krowy mają swe prawa nie tylko na wpisach aktywistów na FB. Pojadaliśmy doskonałe śliwki i jabłka z drzewek na farmie i obserwowaliśmy jak z kolejnych samochodów wysiadają znajomi organizatorów i każdy taszczy ciasta, chleby, konfitury i ciepłe dania... Stół ustawiony przy scenie plenerowej uginał się po godzinie od darmowego jedzenia, a barek zaimprowizowany pod starą jabłonią serwował piwo, colę i lemoniadę.
No i meritum ważne dla każdego, kto sporo koncertuje: dwie sceny plus cała farma jako scena dla teatru i naprawdę dobry sprzęt nagłośnieniowy, oświetlenie itd. itd. , a nie stare wzmacniacze wygrzebywane raz do roku z kanciapy elektryka gminnego...
Najbardziej zazdroszczę sprawnych, cierpliwych i życzliwych ludzi, którzy wszystko przygotowują i na wszystkie komunikaty ze sceny odpowiadają: zaraz zobaczymy co da się zrobić... A tym razem mieliśmy duży kłopot... bo po kilku ostatnich przepakowaniach i koncertach w Austrii i Szwajcarii... zapomniałem istotnej części naszego dość mało typowego sprzętu. Ale zobaczyli co da się zrobić i jednak udało się nam wszystko, czy prawie wszystko uruchomić.
Dwie sceny dlatego, że jedna z nich, plenerowa była właściwie uruchomiona tylko dla nas, a wszystkie pozostałe zespoły, które używają perkusji, grały w dużej sali koncertowej urządzonej w budynku gospodarskim.
Klangfestival #5 otwarł znakomity spektakl teatralny, potem był set czystej muzyki elektrownicznej i po dziewiątej wieczór - my z Ericem Arnem firmowani starym: The Magic Carpathians Project. Granie z Ericem zawsze jest sporym i mocnym doświadczeniem. Tym razem było jeszcze lepiej niż dotąd, a Eric wyraźnie zrelaksowany i rozegrany czwartkowym jamem był w znakomitej formie.

Zrobiła się noc i wszyscy przeszli do sali koncertowej na koncerty i sety ekip, które zadziwiały doskonałym brzmieniem, ale także pomysłem na kreację sceniczną. Do tego wszystkiego doszło stanowisko niezależnego radia (free form radio) urządzone w przyczepie kampingowej, z której koncerty były transmitowane. Reporterka tego Radia nie pytała Ani ulubionym, polskim pytaniem: jak się to wszystko zaczęło, bo to by znaczyło, że się nie przygotowała do programu... ale pytała o wiele innych spraw. I tu dochodzimy do konkluzji, że u nas brakuje prawdziwych dziennikarzy, a Ci co walczą o cokolwiek interesującego, to jakimś dziwnym trafem są wolnymi strzelcami i nie potrafią się zorganizować w nurt niezależnych mediów, poza jakimś sektorem internetowym, w którym jest jednak wielu przebierańców.
Podczas Klangfest. zagraly ekipy: OVO, Jarse, Dirt Deflector, Die Prasidentinnen Besuchen eine Kunstausstellung. Family Institute i The Magic Carpathians Project. Czystą radość z obcowania z energią samą w sobie dawało słuchanie i oglądanie duetu OVO z Włoch. Po koncercie pogadaliśmy trochę ze Stefanią Pedretti, znakomitą wokalistką i gitarzystką OVO (także solowy projekt), która jakoś nie mogła sobie przypomnieć koncertu w Warszawie, ale pamiętała znakomity koncert w Brnie (jest dostępny w sieci na You Tube). Kiedyś wylądowaliśmy na jednej składance z OVO i pamiętaliśmy tę formację, ale spotkanie oko w oko z Nimi to była czysta przyjemność. Stefania gra coś, co nazywane jest noisem, ale moim zdaniem jest to ten rodzaj noiseu, który nas interesuje najbardziej czyli noise zagrany i nie mierzony decybelami, a energią. Sceniczny image OVO był na Klangfestival znacznie mocniejszy niż ten z Brna, a przyjęcie publiczności (w tym muzyków innych grup) znakomite.
Nie chcę się rozpisywać o zespołach, bo wszystkie grały interesujące, niezależne od mody sprawy (Finowie!), ale przecież przy tego typu spotkaniu najważniejsze nie jest ilu ludzi oczarujesz w ten wieczór, ale to, czy Twoja droga jest oryginalna i własna i czy potrafisz to udowodnić przy podobnych sobie. Wbrew pozorom, muzycy w tego typu miejscach są bardzo wyczuleni na pustosłowie, gwiazdorstwo i brak oryginalności. Mamy tylko własną muzykę, takie miejsca jak opisywany Festiwal i delikatny obieg informacji. Nawet Pan Bóg jest chyba po stronie masowych, socjotechnicznych akcji?
Poza koncertami festiwalowymi moją uwagę zwróciło duo, grające jedynie podczas jamu w klubie (pre-festival jam), o nazwie Bird People, od których dostaliśmy bardzo ciekawe wydawnictwa. Słuchając tej muzyki na moment przenieśliśmy się do San Francisco...
Festiwal skończył się późno w nocy, a właściwie nad ranem. Rankiem wszystko było posprzątane, a krowy nucąc kilka riffów OVO i The Magic Carpathians Project poszły na pastwisko...

Około południa w sobotę, siedzieliśmy jeszcze na trawniku przed budynkiem gdzie nocowaliśmy i raczyliśmy się kawą i lemoniadą (typu hipsterskiej bionade) rozmawiając leniwie o tym i Ovym.
Eric Arn wkrótce przyjedzie na koncert ze swą formacją Primordial Undermind do Bydgoszczy... i nam to bardzo pasuje: razem bedziemy grali "tylko" w Krakowie, Austrii i USA, bo polskie piekiełko czuwa nad dobrym rozwojem budyniu mentalnego. No to: na zdrowie!
Na focie Ani: 2/3 TMCP, Klangfestival #5!

Sunday, August 26, 2012

Wiedeń, Bern i źródła Renu

Po tundrze każdy wyjazd wydaje mi się nie do końca konieczny, albo wręcz zbędny. Tym razem jednak mieliśmy wielką ochotę na spotkanie ze starymi znajomymi, którzy żyją w uciążliwym i nudnym dobrobycie starej Europy. Wiemy, że kapitalizm się załamał, demokracja nie zdała egzaminu itd. itd. i tym bardziej chcieliśmy się utytłać w tym zgniłym systemie zanim lewacy zaprowadzą nowy ład i zamkną nas w łagrach. Poza tym były jeszcze wakacje, a nikt nas nigdzie nie zaprosił poza Wiedniem, Bernem i tajemniczym kolektywem z jakim mieliśmy działać w Alpach. W podstawowym i logistycznie najsprawniejszym składzie, ruszyliśmy zatem na południowy zachód.
W Wiedniu odebrali nas z dworca Eric i Vanessa. Jeszcze tego samego dnia, a raczej nocy, słuchaliśmy koncertu muzyki elektronicznej w zasłużonym dla tego gatunku klubie słusznie urządzonym pod wiaduktem i torami kolejki miejskiej. Solowy koncert zrobił na nas dobre wrażenie i tylko papierosy jako dekadencki dodatek do hipsterskiej aż do bólu postawy artysty cofnęły nas o kilka lat wstecz... Nic nie sprzęgało, nic się nie kłębiło, a grało... pewnie dlatego, że nie było pana Rysia z panem Witkiem, co się znają na kablach i mają lutownicę zawsze gotową do lutnięcia. W naszym postępowym budyniowie panowie Rysiu i Witek są nieodzowni i to oni dają zawsze pierwszy artystyczny dreszczyk w kategorii teatru absurdu. O, jak mi brakowało tych fachowych nawoływań: idzie / nie idzie / nie mam sygnału oraz pytań o to czy męski czy żeński? Ot, zachodnia zgnilizna i zgubny perfekcjonizm, który odbiera pracę małorolnym chłopom po zasadniczej elektrycznej.
Po wypiciu lemoniady przed klubem pełnym hipsterstwa zaschnięty budyń z moich butów odpadał płatami. Rankiem poszliśmy w miasto... a miasto Wiedeń jest dość interesujące do momentu gdy nie trafimy na główny plac i te wszystkie inne place z wykwitami megalomanii i przyciężkich idei. Kraków wydał się nam koronkowym cackiem i uciekliśmy do mieszkania. Na kilka godzin przed koncertem zainstalowaliśmy się w jednym z najmodniejszych, niezależnych miejsc w Wiedniu. Surowe i zrujnowane wnętrza trochę nas zaskoczyły, ale nie takie kluby widzieliśmy w Bay Area i podłączyliśmy wszystko co niezbędne z pomocą minimalnej ilości sprzętu. Eric i Vanessa obiecali nas wesprzeć więc nagle przeistoczyliśmy się w interesujący kwartet. Przed nami zagrała miejscowa ekipa ze świetnym muzykiem z Afryki Południowej, z którym od pierwszych chwil nawiązaliśmy miły kontakt. Słuchając tej ekipy żartowaliśmy, że gdyby ktoś tak grał w Polsce to miałby już w nosie muchy przeogromne, a może nawet ze dwie tse-tse. Chociaż nie, bo w budyniowie wszystko zależy od tego czy ma się kolegów w poczytnej (jak sama twierdzi...) gazecie, tygodniku i tivi... i czy zna się dobrze oblatanych w budowaniu marki (budowanie marki jest jakąś obsesją kuratorów, kuratorek i innych bardzo artystycznie i światowo zorientowanych młodych wspaniałych), w ostateczności pozostaje jakiś browar i jego dyrektorzy kreatywni, kreatywni czasem do bólu, który pojawia się gdy oglądamy ich wymysły. No więc goście zagrali tak, że zrobiło się całkiem miło. Przyszła kolej na nas i okazało się, że na znany nielicznym bo niszowy w Polsce zespół, wspomagany przez dwójkę Amerykanów, przyszło całkiem sporo ludzi w wieku od około dwudziestu do około sześćdziesięciu lat plus znany nam dotąd jedynie z wymiany korespondencji i tekstów redaktor magazynu Skug. Mimo tego, że brakowało mikrofonu, a my dysponowaliśmy małą częścią własnego sprzętu, udało się w kilku momentach osiągnąć przyzwoitą klarowność naszej muzyki i mam poczucie, że to wystarczyło.Słuchacze zdawali się rozumieć prostą zasadę, że dostają muzykę w technicznym opakowaniu klubu.
Świetny wieczór, dobra muzyka przy pakowaniu gratów i mała, nocna kolacyjka w mieszkaniu naszych przyjaciół utwierdziła mnie w przekonaniu, że ten wyjazd ma jakiś sens.
A później było już tylko lepiej. Spotkanie z Willym Grimmem i jego żoną, później z Gerardem Widmerem i sam koncert w sali prawdziwego ośrodka muzyki, powstałego dzięki pracy i doświadczeniu kilku mądrych ludzi, a nie z łaskawej dotacji wujka ministra, było jak udrożnienie tchawicy zatkanej budyniem. W Bernie także wiele spacerowaliśmy i do dzisiaj nie mogę uwierzyć, że rzeka przepływająca przez miasto jest krystalicznie czysta, a ludzie spływają nią do centrum... bo podczas upałów jest szybko i miło. A u nas Wisła - Królowa Rzek gęsta jak gnojowica, a kasa idzie na Sacrum Profanum. To tak jakby w gumiakach wybrać się do opery i mieć do tego rozporek z urwanymi guzikami. Szkoda słów i tylko żal, że te gumiaki przyrosły nam na stałe...a guziki gdzieś przepadły. Prawie cztery dni w Bernie dały nam wiele przyjemności i inspiracji, ale także zwykłego wytchnienia. 
Ostatnim i najbardziej tajemniczym etapem naszej podróży na zgniły zachód była wyprawa na wezwanie człowieka, który od dziewięciu lat opracowywał ramy znaczącego spotkania w niezwykłym miejscu w Alpach. Nie wchodząc w szczegóły była to wyprawa dość karkołomna, ale dotarliśmy w niezwykłą dolinkę leżącą na wysokości około 2 300 m i okoloną znacznie wyższymi szczytami Alp.  Pracowaliśmy tam przez dwa dni mieszkając w zaimprowizowanym obozie namiotowym. Coś jakby muzykować i medytować w Dolinie Pięciu Stawów w Tatrach. Droga do Zurichu wzdłuż Renu i jego arcyciekawych przełomów dał nam wiele do myślenia.
Powrót do budyniowa zaczął się już w Zurychu. Po pierwsze dworzec autobusowy z jakiego mieliśmy autobus wyglądał tak jak stary dworzec w Sofii jakieś 15 lat temu... A potem, już przy wsiadaniu budyń buchnął na nas szerokim strumieniem. Wystarczyło usłyszeć od pana (... i władcy autokaru) kierowcy, że osoby o różnych nazwiskach nie muszą siedzieć razem, bo przecież wiadomo, że nie mogą być mężem i żoną, a potem instrukcję jak mamy postępować aby wszystko w autobusie "pozostało w stanie nowości" i o tym, że powinniśmy powstrzymać się od wcierania czekolady w oparcia foteli... Przy barwnym opisie co możemy, a co raczej nie robić w ubikacji i że jeżeli już to mamy starać się trafić w dziurę... wymiękaliśmy ze śmiechu. Przestaliśmy się śmiać kiedy pan kierowca z wyraźną satysfakcją zarządał od nas po 15 euro za każdy duży bagaż ponad dwa dopuszczalne... Ile jeszcze będziemy męczyli się z głupimy ludźmi maskującymi słomę w butach białymi skarpetkami i odorem tzw. "przemysławki".
Ale koncerty, Alpy, jezioro smoka i energetyczne spotkania dały nam siłę aby przetrwać aż do Krakowa i przetrwaliśmy!
Na gorąco podsumuję nasz wyjazd tak: żyjemy w kraju namiastek, powierzchownych, a często tylko pozornych działań, w kraju gdzie jest zbyt dużo publicznych pieniędzy, gdzie młodzi wujkowie i ciocie od kreowania marki i sztuki współczesnej rozlewają się bezkarnie w naiwych akcjach i prostackim nie/rozumieniu sztuki, gdzie politycy zawłaszczyli całą przestrzeń publiczną i buduje się pomniki wojnie, gdzie liczy się wyłącznie władza podziału wyszarpanych tu i tam dóbr... w takich warunkach trudno jest zwyczajnie żyć i nie wyć!
No i zaraz po przyjeździe mamy prawdziwe problemy: Kora i jej Wielki Konopny Dziad plus piesek narkoman, prostak od jointów robiący marny happening w marnej tivi, jakieś sranie w banie Palikota...
Jedyne co można w tej sytuacji zrobić to pracować ponad siły i bez większych przerw i mieć w planie wyjazd gdziekolwiek.


 

Monday, August 06, 2012

SLOW TREK i Suszone Pomidory!

Od 12 do 31 lipca zleciało nam na kolejnym trekkingu, którego treścią było swobodne wędrowanie po tundrze Samów w zimnej i wietrznej krainie za kręgiem polarnym. Zważywszy na upały jakie mieliśmy w Krakowie od czerwca, można by pomyśleć, że to szalenie sprytna akcja. A tu nie, wyjazd z upałami, wakacjami i sprytem nie miał nic wspólnego. Robota i tyle. Za miesiąc powinniśmy oddawać Wydawcy tekst książki o naszych wędrówkach po Sapmi i postanowiliśmy ambitnie wybrać się kolejny raz, aby kilka spraw dopiąć, doczytać, zobaczyć i zrozumieć. Sytuacja stała się nieco inna od momentu wizyty u naszych zaprzyjaźnionych Samów i ich pobycie w Polsce. Wiele spraw zobaczyliśmy inaczej i chcieliśmy to zweryfikować. Postanowiliśmy wejść w wyjazd jak w praktykę slow i nie zakładać bardzo konkretnej trasy, dat i celów poza zasadniczym kierunkiem. Nie uratowało nas to od dwóch ciężkich plecaków, namiotu i pełnej gotowości bojowej, co w drodze na lotnisko w Krakowie w środku 30. stopniowego upału wyglądało malowniczo. Z tego wszystkiego nie zabrałem części trekkingowej odzieży i zaliczałem później "pierwsze przejście Laponii w krótkim rękawku" w stylu dawnych opowieści z rodzaju: w ortalionie przez Patagonie... Slow to slow i histerii nie było i tylko troszkę wiało w pobliżu lodowca.
Dotarliśmy nad jezioro Sitas i także w stylu slow i odmianie zwanej w kung-fu stylem pijanego kręciliśmy się po okolicy, aż wyszliśmy na górę Alepoajvve na ponad 1500 metrów co za kręgiem polarnym znaczy minimum dwa razy tyle. Więc nie dość, że pierwsze przejście w krótkim rękawku i starej kurtce, którą wreszcie z radością wywaliłem bo zamiast chronić przed deszczem wytwarzała białą, zagadkową pianę z resztek membrany (firma Salewa najwidoczniej nie wie jak się robi membrany na prawdziwe trekkingi w prawdziwym deszczu, a nie spacery po muzeach...) to jeszcze pierwsze polskie wejście na Alepoajvve filarem południowo-wschodnim. Zaśmiewaliśmy się z treści depesz jakimi można by zalać nasz ulubiony portal OjNiet.pl, ale zamiast wykorzystać okazję dla odrobiny sławy w postaci np. takiego tekstu: niewielki polski zespół wspinaczy operuje w górach za kręgiem polarnym, weszli bez butli tlenowych na grań Alepoajvve tuż pod lodowiec zajmujący partie szczytowe wytyczając drogę filarem.... to jak zwykle przegapiliśmy kolejną szansę! Oczywiście o krótkim rękawku ani mrumru.
Po pierwszym udanym slow szturmie na szczyty i granie powędrowaliśmy do wyżej położonego rejonu jeziora Huke tuż przy granicy z Norwegią. Mieliśmy tak tajny plan, że nawet nie mówiliśmy o nim do siebie, ale udało się i dostaliśmy na kilka dni samski dom, którego wiek szacujemy na blisko sto lat. Z tego slow treku weszliśmy na górę, wytyczając pewnie pierwszą polską drogę filarem wscgodnim. Góra miała około 1200 m n.p.m. i nie miała dotąd nazwy. Miejscowi tam najwyraźniej wychodzą czasem, ale trekkerzy chyba nie i może uda się nadać jej nazwę Góra prof. Baltazara Gąbki, na cześć wiadomego słynnego profesora z grodu Kraka? Gród nasz może okazać się bardziej Kruka niż Kraka i taka wersja już krąży pośród wpływowej części samskich artystów. Po tych wyczynach i psychogeograficznych dryfach w temperaturze 3 stopni rano i padającym śniegu... wróciliśmy nad Sitas. Tam w schronisku STF spotkaliśmy samską rodzinę, która zmierzała po swoje stado reniferów i wymieniliśmy uprzejmości. Po chwili okazało się, że rozmawiamy z kuzynem naszego nauczyciela joiku Per Niila Stalka! Kiedy pochwaliliśmy się, że zorganizowaliśmy wizytę naszych znajomych Samów w Polsce, kuzyn rzucił: wiem, widziałem na fejsie. Musieliśmy wyjść na chwilę nad brzeg Sitas aby ochłonąć i zamierzamy zimą poznać wszystkich Samów jakich się da poczynając od pierwszych do ostatnich kuzynów. To co wynosi się z jednego takiego spotkania odpowiada wertowaniu wielu tekstów i książek, a jest znacznie zabawniejsze i inspirujące. mamy tylko wspólny kłopot: co odpowiemy na pytanie o to, czy spotkaliśmy "prawdziwych Samów". Pytanie nagle stało się palące, bo kuzyn Per Niila Stalki podbiegł do okna i za moment wypadł na brzeg jeziora, my oczywiście za nim. A tam akcja tego rodzaju: helikopter leci z podwieszonym na linie wielkim quadem, zawisa nad drogą tuż obok miejsca gdzie zazwyczaj mamy rozbity namiot i precyzyjnie opuszcza pojazd na lawetę podpiętą do terenowego Volvo... Grupka Samów pomaga, macha do pilota, helikopter siada przy drodze na skrawku poziomego terenu porośniętego brzozą karłowatą i wszyscy idą coś zjeść i napić się piwa? Gdzie są prawdziwi Samowie... kołacze nam w głowie pytanie, od którego zależy nasza książka, nasza wiarygodność, wyobrażenia tysięcy miłośników zaprzęgów reniferowych, które na niebie zmieniają się jak wiadomo w ciężarówki z coca-colą...
Najciekawiej jednak zakonczył się nasz badawczy slow trek do Sapmi ... wylądowaliśmy nad zatoką Botnicką w pięknym mieście Lulea, które jest stolicą Norrboten czyli północnego województwa i krainy będącej zsyłką dla Szwedów  - pewnie dlatego umieszczają tam Sikhow, ludzi z Tajlandii, a nawet Laosu... cóż chęć pomocy i eksperymentowanie z gatunkiem ludzkim Szwedzi mają we krwi? Nawet tam nie kupiliśmy nawet najmniejszego słoiczka z naszą ulubioną maliną moroszką i tylko oglądaliśmy w miejscowej tivi jak kilkuset Bułgarów radzi sobie po porzuceniu ich w tajdze... Mieli zbierać jagody (m.innymi moroszkę!), ale wobec słabego urodzaju ich promotorzy gdzieś przepadli i zbieracze musieli sobie radzić sami. Coś nam Ci Bułgarzy dziwnie przypominali Romów, ale jedno nie wyklucza drugiego, a moroszki i tak nie było! W Lulei z miejsca trafiliśmy na koncert eksperymentatora z Chile, później do jego mieszkania gdzie na gotowaniu wspaniałej zupy i gadaniu o scenach w Santiago i Krakowie zeszło nam ładne kilka godzin. Wszystko za sprawą nagromadzonej wcześniej karmy, ktorej wykonawcą był człowiek, który pokazał nam zimowy targ w Jokkmokk i to w Jego samochodzie po raz pierwszy przekroczyliśmy krąg polarny i pamiętne ubieranie kalesonów pod tablicą zaświadczającą, że go właśnie przekraczamy, w trakcie której to czynności z jedną nogą gołą a jedną zaplątaną w ciepłe gacie zaskoczyła nas cała, autokarowa wycieczka Japończyków...! Zajścia w Lulei i swietny koncert muzyki na jaką trudno trafić na naszych scenach uznaliśmy za doskonały omen i zwolniliśmy się całkowicie z szukania prawdziwych Samów, prawdziwej tundry i innych prawdziwych rzeczy. Nigdy bowiem nie uda się nam przebić wiedzy o świecie czerpanej wprost z klasycznych części o prawdziwych przygodach niejakiego Indiany J. albo z oryginalnych rytuałów szamańskich w stylu "szamańska majówka" u nas w chałupie.
Do domu wróciliśmy z otwartym umysłem i zielnikiem podróżnym (tym razem dosłownie!) roślin arktycznych...

Atrakcja goni atrakcję i w ostatnią sobotę zagraliśmy w ramach letnich imprez organizowanych przez CSW w Warszawie - Zielony Jazdów. Cały wyjazd i pobyt w Stolicy, który zaczęliśmy od nieomal rytualnego posiłku w Quchni Artystycznej w Zamku Ujazdowskim, organizację, publiczność itd. itd. aż po rozmowy z taksówkarzami... muszę zamknąć w jeden epitet: rewelacja! Wiem, wiem... i odszczekuję, kajam się i wyciągam wnioski! Warszawa zmieniła się tak, że aż chce się wracać ot tak, aby połazić i pobyć. Nie sądziłem, że kiedyś to napiszę! Dziękuję Andrzejowi Załęskiemu za zaproszenie i ekipie organizatorów z Natalią Starowieyską na czele! Do tego nasza i Tekli obecność sprowadziła taką ekipę przyjaciół, że głupio o tym pisać... a po tym jak Robert B. wdrapał się na scenę i zagrał z nami, bo miał ochotę, a i my mieliśmy to na myśli... trudno rozwijąć ten wątek. Tym samym po raz kolejny okazało się, że jak coś żyje i spokojnie / konsekwentnie celebruje niezależność, to nawet najbardziej przemyślane i zakontraktowane na setki sposobów imprezy nie mają startu. Kulturalny off tego wieczoru był w parku przy Zuju, jeżeli był też jeszcze gdzieś to bardzo dobrze, tylko się cieszyć... A do tego zamiast identyfikatorów, opasek na przeguby i innych wspaniałych wynalazków pod Zamek Ujazdowski wjechaliśmy po wyjawieniu hasła: "suszone pomidory"... poczucie humoru to miłe doświadczenie.

Friday, July 06, 2012

Media Ecology Workshop

Dzisiaj świętujemy wydobycie z przepastnych maszynerii drukarni na świat pięknej książki A. - Rubieże kultury popularnej. Żartobliwie nazywaliśmy ją w domu - POPium dla mas, bo traktuje o meandrach pop-u w rodzaju neoszamnizmu, ruchu slow, nowym ogrodnictwie i innych strategiach kontrkulturowych przejmowanych kolejno przez popkulturę i... wzajemnie. To ważna książka, którą należy uważnie przeczytać nim się zacznie oceniać i zaliczać do tego czy owego ideologicznego stada. Może się znajdzie w Polsce tysiąc osób, które czytają książki - nie tylko dzieciom?

Ciekawym doświadczeniem ostatnich dni był krótki spacer etnobotaniczny - warsztat terenowy dla studentów AGH jaki poprowadziłem w Beskidzie Niskim w sobotę 30-stego czerwca.  Wiecej o nim na nowym blogu: etnobotanicznie.pl
Muszę tylko wspomnieć o silnym doznaniu gęstego od emocji powietrza na terenie pełnym kiedyś ludzi, wiosek i cerkwi... To nie jest doznanie pozytywne i nie wiem co należy tam zrobić aby w chociaż minimalny stopniu zmienić tę sytuację. Obozowanie na rozwalonych domach ludzi, którzy ich dobrowolnie nie opuszczali i przez pokolenia tęsknią za nimi nie jest dobrym pomysłem. Widziałem tam też przejmujący obrazek: symboliczne drzwi stojące na miejscu gdzie kiedyś była wioska... Drzwi są drewniane, mają klamkę i są zawieszone na zawiasach, wyglądają "normalnie", a po wewnętrznej stronie mają tablicę z nazwiskami osób/rodzin, które tu kiedyś mieszkały... W jadalni ośrodka w Radocynie serwetki były wetknięte w oprawki drewniane z wizerunkiem szarotki... etnobotaniczne przyznanie się do tego, że nikt z mieszkających tutaj teraz nic wspólnego z Beskidem Niskim nie miał... Trochę dziwne, trochę melancholijne przeczucie, że warto by z tym wszystkim jakoś pracować... może nawet wiem jak, ale to nie ja muszę do tego dorosnąć.

Jest taki wiersz Tomasa Transtromera - Powiązania: Spójrz na to szare drzewo. Niebo spłynęło w ziemię poprzez jego włókna - został tylko zmarszczony obłok gdy ziemia już wypiła. Skradziony kosmos skręcił się w plecionkę korzeni, przędą się w zieleń. / - Te krótkie chwile wolności wychodzą z nas, przetaczają się przez krew Parek, i dalej.
To doskonały, aluzyjny opis tego z czym chcemy pracować podczas naszej części terenowej Media Ecology Workshop  w najbliższą niedzielę, poniedziałek i część wtorku - 8-9-10.07.2012r.
Drzewem, który wybraliśmy do badania jest rodzima topola - osika (Populus tremula) zwana czasem topolą drżącą. Zadziwiające są preparaty z osiki: od naturalnej aspiryny... do mieszanki pobudzjącej do śmiechu. Dla Greków szelest liści, który pojawia się czasem bez wyczuwania wiatru lub innych zauważalnych przyczyn oznaczał, że topole są drzewami wieszczymi... Ale ślady specjalnego traktowania osiki znajdujemy około 5 tys. lat temu w Mezopotamii. W wielu miejscach osika jest drzewem słońca, jest tak u kilku rdzennych ludów zamieszkujących Amerykę Północną i np. Hopi rytualnie palą liście osiki! Drżenie liści zawieszonych na bardzo długich ogonkach powoduje przyspieszenie rozkładu wody we wnętrzu drzewa i być może ma swe odzwierciedlenie w fali dźwiękowej w gałęziach, pniu i korzeniach osiki?
Od połowy przyszłego tygodnia ruszamy na kolejny trekking w tundrę...  Część zaplanowanej trasy to znane nam miejsca i szlaki, ale kilka miejsc zobaczymy pierwszy raz. Mamy sporo czasu na siedzenie w centrum kultury i bibliotece Samów w Jokkmokk i dwa dni przeznaczamy na Zatokę Botnicką w okolicy Lulei gdzie byliśmy dotąd w zimie i nagrania skrzypiącego od mrozu śniegu z Zatoki Botnickiej są do odsłuchania na płycie Jokkmokk! Tym razem zbieramy i systematyzujemy informacje do książki jaką mamy oddać do Wydawnictwa do połowy września!  Jest ciekawym doświadczeniem jak wchodzi się głęboko w rzeczy, intuicję i obrazy (w tym dźwiękowe) przy takim intensywnym opracowywaniem obszaru/sfery, która nas zainteresowała. Stawanie się czymś nie polega na ubieraniu czapki z uszami niedźwiedzia... tak jak lot szamański nie polega na zafundowaniu sobie dolegliwości gastrycznych i zatrucia organizmu. Ale takie doświadczenia nie są do opisania i każda próba prowadzi (czytelnika / słuchacza) na manowce.

Studiuję świetne wydawnictwo z USA: (Sojourns - The Music of Place (pisownia z nawiasem oryginalna) o brzmieniu Wyżyny Colorado.  Jest tam kilka świetnych i inspirujących obserwacji, doświadczeń i podpowiedzi. Np.: "landscape is music", "hearing... is in direct contact with whatever vibrates in our world", " the songs... make us into one tribe", "we can learn these languages of the wild the same way we learn any foreign tongue...", ... itd. itd. Mam nieodparte wrażenie, że czytam swoje własne intuicje, które prowadzą mnie od kilkudzisięciu już lat... z tym, że poza kilkoma najbliższymi osobami nie bardzo jest z kim o tym rozmawiać. Młodzi kopiści boją się samych siebie i ciągle ukrywają się na wszelki wypadek za technologią, najważniejszym (aktualnie i dla nich) nurtem sztuki, albo wszystko załatwiają hipsterskim wzruszeniem ramion i szyderstwem, a od tego człowiek nie robi się mądrzejszy tylko garbaty i ma skrzywione i zaciśnięte usta. Ale miło, że gdzieś w Colorado... Aby i Wam było także miło posłuchajcie nagrań ze strony Cykadomaniaków i przyjaciół ropuch z Kaliforni...

Thursday, June 07, 2012

ALUZJA

Podobno nie ma już czegoś takiego jak powszechny zasób wiedzy i " każdy z nas jest zdumiony ignorancją reszty świata" (Felipe Fernandez-Armesto w "Cywilizacje") więc pisząc książkę nigdy nie wiemy jak zostanie przyjęta i co czytelnicy z niej wychwycą, a co pozostanie niezrozumianym życzeniem autora. Pierwsze kilkadziesiąt sztuk "Zielnika podróżnego" jest już "w czytaniu" i z uwagą, nadzieją i ciekawością zbieram pierwsze reakcje. Najpierw reakcje z sieci, głównie z FB, później trochę opowiedzianych, przekazanych wprost lub aluzyjnie. Jest raczej entuzjastycznie, pozytywnie i dobrze... więc zaczynam się niepokoić. Sam nie uważam "Zielnika..." za książkę botaniczną i liczę bardzo, że będzie uważnie czytana. To co chciałbym teraz napisać świetnie ujął już w słowa przywoływany autor "Cywilizacji" : "...Moja proza utyka na szczudłach aluzji. Namawiano mnie, bym pisał jaśniej, bo część czytelników ich nie wychwyci. Moim zdaniem jednak literatura bez drugiego dna nie daje radości czytania: prawdziwy smaczek potyczki z pisarzem polega na rozszyfrowaniu niektórych aluzji i przyznaniu się do porażki w przypadku innych. Celem aluzyjnego pisarstwa jest wywołanie skojarzeń i odczuć w głębi umysłu, a niekoniecznie komunikowanie ich otwartym tekstem."
Dla mnie smaczkiem jest obserwowanie do jakiej szuflady będzie pakowana moja książka? Bo mamy obecnie wielu mądralińskich, którzy znają się na wszystkim tym, co ma już od dawna swoje zaszeregowanie: książka o podróżach, okultystyczna, botanika tradycyjna, historyczna, esej filozoficzny, proza buntowników...
I tacy mądrale wiedzą co jest co, bo małpują oceny innych... Ilu z dzisiejszych czytelników samodzielnie uznała by książki Castanedy za fantastykę naukową... a prozę pisarzy z naklejkami na czołach: Beat Generation za zbuntowaną? Wiemy to co usłyszymy w mediach, a kto pierwszy usłyszy to bardziej mądraliński jest i uchodzi za proroka? No i będzie z "Zielnikiem..." problem, bo niczego w mediach nie usłyszymy i książka będzie krążyła pośród bardziej zorientowanych, bardziej ciekawych, bardziej uważnych. Nie wiem czy to źle czy dobrze, ale wiem, że pisanie książek to mocne doświadczenie i warto w to wejść.
Niezbyt lubię początek lata, a czerwiec jest jakiś zawsze męczący, egzaltowany, zbyt ciepły, pełny deszczu i błyskawic, duszny i zbyt jaskrawy, oślepiający. Tym razem (a właściwie: jak zawsze...) mamy wiele różnych zobowiązań: zawodowe, promocje książki (dobrze, że jeszcze tylko mojej, bo za miesiąc będzie jeszcze książka A. !), kameralne koncerty i warsztat etnobotaniczny. Warsztat cieszy mnie najbardziej, bo to trzy dni na Zamagurzu i w Pieninach czyli mojej ulubionej krainie. Zapach Dunajca, łąk i te chmury na tle Tatr i Trzech Koron... ej boy!
W nadchodzący czwartek (14.06.2012) mam spotkanie autorskie w gościnnym i samodzielnym Antykwariacie Abecadło i poza prezentacją książki mamy też trochę muzykować. Od małego, w pełni akustycznego grania w Katowicach powróciła mi ochota do takich mniejszych form, bardziej nakierowanych na osobne utwory i instrumenty niż na dramaturgię koncertu jako suity o imponującym napięciu nerwowym powodującym ekstazę jakiej najczęściej ulegają muzycy, a tylko czasem słuchacze... Chyba coś się zmienia muzycznie i czekam na to bez założeń wstępnych.
Na focie my w mitycznej (ale bardzo zarazem realnej) krainie położonej na prawym brzegu Dunajca.

W dodatku Kronika do Dziennika Polskiego (który od jakiegoś czasu sam jest dodatkiem do Gazety Krakowskiej... ) z 4 czerwca, znalazłem na pierwszej stronie i pisany wielką czcionką taki oto tytuł: Niebezpieczne drzewa muszą zniknąć z lasów. Myślalem już wielokrotnie, że poetyka tego typu gazet już sięgnęła dna i bardziej się ślinić do tzw. biznesu (czyli w tym rejonie grubego chama z workiem pieniędzy lub nieco smuklejszego, kulturalnego chama kościelnego* w okularach żerującego całe dziesięciolecia na lokalnej polityce i zasobach publicznych) nie uda, ale tym tytułem udowodniono mi, że nie ma takiego dna, które by się oparło ryjącym w nim lizusom. Podpowiadam dalszy ciąg tak ładnie rozpoczętego w Kronice rozumowania: aby bezpiecznie udać się do lasu należy las wcześniej wyciąć. Pozostaje tylko pytanie o to, po co ludzie chodzą do lasu, skoro drzewa są niebezpieczne? Chodzenie w góry jest męczące (bo chodzi się sporo pod górkę...) i niebezpieczne, bo szpilki się wbijają między skały, albo klapki ciągle zaczepiają o kosówkę! Proponuję beznadziejnym pismakom taki tytuł : Strome góry muszą zniknąć z naszych Tatr! Wizja lekko tylko pofalowanych Tatr bez drzew, bez kosodrzewiny nawet (bo te klapki i rajstopy szarpała) i wielu zastępów służb ratowniczych, które przylecą aby potrzymać kufel z piwem jak się zachce sikać... A najgorsze w tej wizji jest to, że wielu o niej marzy, wierzcie mi. Ale głównym wrogiem budyniowych aktywistów są drzewa. Jak nie mogą wyciąć, to chociaż utną w połowie, albo posadzą tuje, albo drzewko niby-drzewko czyli kilka gałęzi wetkniętych w ukorzeniony kij (to się potem nazywa "zieleń miejska") aby można było złamać jednym ruchem mocarnego, ludowego ramienia.
Już jakiś czas temu zauważyłem, że tzw. drogowcy wyznaczają do wycinki drzewa w pasie drogowym ze względu na bezpieczeństwo kierowców, ale nie usuwają jednocześnie z pasa drogowego stalowych latarni, słupków, przepustów betonowych... nigdy mi nie umieli odpowiedzieć czy kierowcy podczas tragicznego wypadania z jezdni trafiają jedynie na drzewa, a omijają z definicji inne przeszkody? Dzisiaj już wiem, że nie chodzi o bezpieczeństwo, chodzi o jakikolwiek pretekst do wyrąbania drzew. Ta zaciekłość dotyka także fachowców od rzek i potoków. Zbyt niski most, który jeszcze w czasie budowy zalewała woda powodzi nic im nie szkodzi, ale jak zobaczą kilka drzew w korycie rzeki, to wpadają w szał wyrywania z korzeniami i plantowania ciężkim sprzętem tego co jeszcze wystaje z ziemi. Niestety, oni mojej książki nie przeczytają.


Monday, May 21, 2012

ETNOBOTANIKA

Rytualne zaczynanie kolejnego wpisu od stwierdzenia, że wiele się ostatnio działo... nie ma już sensu, bo tak widocznie będzie już zawsze i czas się do tego przyznać/przyzwyczaić. Codzienność nie składa się wyłącznie z dużych sytuacji, ale raczej z pasma wielu drobnych aktywności i to one najmocniej wpływają na nasze samopoczucie. Te same dni oglądane z pewnej perspektywy sprowadzają się zazwyczajk do mocniejszych akcentów i grubszych akcji. Pisanie bloga "z bliska" byłoby prawdziwsze, ale nudne i wyczerpujące, a pisanie z perspektywy czasu jest raczej projekcją niż rejestracją.
Z takiej właśnie perspektywy kilku dni pozostaje z nami ciągle żywa wizyta w Śląskim Ogrodzie Botanicznym w Mikołowie z okazji Dni Bioróżnorodności i mojego krótkiego, zawodowego wykładu. Z bliska to było kolejne bliskie spotkanie ze Śląskiem w postaci cukierni, języka, kuchni, ciężkich zasłon w oknach restauracji, placków ziemniaczanych z łososiem... skweru Przyjaciół z Miszkolca... W Ogrodzie był spacer wśród kwitnących krzewów i rozmowy o filozofii przyrody.  Z bliska było bardzo miło i dobrze ten czas wspominamy.
Kuba z Kawiarni Naukowej podesłał nam maleńki ślad naszego tam koncertu. To trochę muzyki i kilka fotografii, ale jako ślad odciśnięty w internecie na tzw. "zawsze" jest o.k. Zostanę raczej oldschoolowcem w tej kwestii, bo zdecydowanie wolę takie robocze zapisy... to przecież muzyka, a nie film. Bo to jest czas "z bliska"...a w tym czasie także mała sesja w studiu przy montowaniu i masterowaniu nagrań z joikiem oraz dwóch fragmentów z koncertu w 2011 roku we Wrocławiu, w których gramy z Damo Suzuki w towarzystwie rewelacyjnych: Job Karma i Igora Boxa! Kawałki są całkiem ładne...! Z bliska widać też, że rozkręca się pisanie o tundrze, Samach, joiku i reniferach...
 Z bliska widać też, że byłem dwa razy w górach liczyć kwitnące okazy zagrożonej rośliny - Primuli farinosy, a to nadaje sporą część wiosennego smaku.
Dzisiaj dotarła wiadomość z Wydawnictwa Ruthenus, że ksiażka Zielnik Podróżny jest już wreszcie wydrukowana. Wreszcie, bo to długa historia... Rozpoczęła się w 2009 roku pisaniem i w 2010 podpisaniem umowy z Wydawnictwem XY z Warszawy... Wszystko było bardzo pięknie, aż do czasu gdy książka była gotowa... bo wtedy Wydawnictwo XY wystawiło mnie do wiatru i zerwało podpisaną umowę... W 2011 roku wydrukowałem zeszyt dla biorących udział w warsztatach etnobotanicznych jakie dość regularnie prowadzę od wielu lat. Zeszyt złożyłem z kilku tekstów z przygotowanej książki. Książkę uratował Wojtek K., który zapalił się do mojego pisania przy okazji przewodnika po Starym Sączu i postanowił poszukać odpowiedniego wydawnictwa. Znalazł Ruthenusa z Krosna i zaczęło się właściwie raz jeszcze. Do nowej wersji książki weszły rozdziały, których mili panowie z Warszawy nie chcieli i okazało się, że może też być trochę kolorowych fotek... Szukaliśmy sprawnego designera i składacza, łamacza itd. w jednym i padło na Tomka Rolnika Czermińskiego... Nikt z nas w tamtym czasie nie spodziewał się takiej wielkiej roboty... Cały czas Bogdan Kiwak z cierpliwością buddyjskiego ascety kadrował, wyszukiwał, zmieniał itd. itd. setki fotografii. Pisanie książki w przełożeniu na język życia domowego jest jak kataklizm... na szczęście A. sama jest w samym środku swojego pisarskiego kataklizmu i potrafii wiele wybaczyć. Koncepcja, że pisanie książek jest zajęciem spokojnym, systematycznym i połączonym z wieczorami pełnymi dyskusji i spotkań z przyjaciółmi... jest z gruntu fałszywe! To raczej wojna, akcja ratownicza, długotrwała depresja i mania prześladowcza w jednym. Wszystko to jest jednak bardzo inspirującym i oczyszczającym doświadczeniem. Po napisaniu własnej książki nie jest się już tym kimś, kto naiwnie przystępował do pracy. Próbowałem porównać proces pracy nad płytą z pisaniem książki i jednak są to różne doświadczenia. Płyta jest jak jeden, ważny i spory rozdział w książce... ale nie jak całość. W pisaniu najbardziej podoba mi się alchemiczne przekształcenie tych wszystkich ulotnych, miękkich i intuicyjnych zachwytów, które są "z bliska" całkowicie bez sensu i nie świadczą o potocznie rozumianej zaradności, w coś trwałego, miejscami wspaniałego, w ślad... jeżeli nie na zawsze, to na długo. Mówiąc obecnymi zjawiskami, to jest to, co kiedyś spowoduje kilka smutnych wpisów na temat autora na FB...
W najbliższy piątek spotkanie autorskie w Dobrej Karmie i kameralny koncert, a 31 maja wykład z okazji książki na Uniwersytecie Rolniczym w Krakowie, potem znowu Śląsk, warsztat etnobotaniczny na Słowacji i może Warszawa.
Z "daleka" będzie to wyglądało bardzo pięknie, ale z "bliska" to ciężka praca i praktykowanie cierpliwości...


Saturday, May 05, 2012

JOIK KRUKA

Przyjemnie zimny powiew z balkonu powoduje, że chce się pisać. A jest to przecież zadanie skazane na niepowodzenie i zaczyna być to moim poważnym problemem. To co błahe i podszyte żarcikiem pisze się znakomicie, ale to co ważne, zapadające gdzieś głęboko i znaczące jest trudne do opisania. Nie chodzi o słowa, nie chodzi o słowa połączone w zdania i nie chodzi też o zdania połączone w opowieści. To problem daleko bardziej złożony i fundamentalny. Bo gdyby się w tej formie pisania udawało jedynie lekkie i wesołe, to dla mnie oznacza koniec zaangażowania. Zawsze pozostaje jeszcze pisarska forma obronna czyli rodzaj dziennika...
Jest początek maja i wróciliśmy właśnie z Zamagurza czyli niewiarygodnie pięknych terenów z widokiem na Pieniny. Schroniliśmy się tam aby nasze głowy nie eksplodowały po zagęszczonym paśmie koncertów i SPOTKANIU z Per Niila Stalką i Lotte Willborg Stoor. Gdy wyczekaliśmy Ich na Balicach i zobaczyliśmy tę sytuację w jej całej bezbronnej naiwności, która ma jednocześnie moc kruszenia skał... zastanowiłem się poważnie nad naszym: absolutnym brakiem przystawania, nie wpisywaniem się, niedostatkiem rozsądku, zapobiegliwości itd. itd. Takie lgnięcie z punktu widzenia naszej osobistej karmy jest aktem obciążającym i grozi odrodzeniem się w postaci łosia lub renifera.

Zielone na wszelkie sposoby i otwarte do samych granic świata przestrzenie Karpat zaleczyły w kilka godzin nasze rozedrgane myśli, ale tym razem nawet po kilku dniach dryfu po doskonale nam znanych miejscach (w tym mieszczą się także stale robione odkrycia miejsc nowych) nie pomogło i o uzdrowieniu mowy nie ma! Nawet spanie po 12 godzin w wiosennym powietrzu pełnym pyłków, zapachów, fluidów i aktywnych mikrodrobin powodujących, że czas pomiędzy snem a jawą staje się bardzo długi i wypełniony wieloma obrazami... nie pomogło. Swoją drogą to A. ma rację zauważając jak prostackie są poglądy naszej młodzieży na rolę środków psychoaktywnych... reagują dopiero na trutkę na szczury?!

Przed Zamagurzem były prawie trzy dni w Częstochowie: od sobotniego wieczoru 28 kwietnia do poniedziałkowego przedpołudnia 30 kwietnia. W tym czasie spotkaliśmy się z Marysią Pomianowską przed Jej koncertem w ramach Festiwalu Muzyki Sakralnej i przy śniadaniu... oczywiście wróciło wspomnienie Raga Sangit, ale też wiele było nowości i plan na wspólną kawę w Krakowie.
Było dzielenie się naszymi doświadczeniami z trekkingów w tundrze i dobrze, że zrezygnowaliśmy z czegoś, co w slangu zawodowych "podróżników" nazywa się przerażająco: slajdowisko. Wystarczyło 15 fotografii 50 x 70 cm na ścianach i opowieść o okolicznościach ich wykonania - każda z nich jest taką opowieścią. Graliśmy też koncert i jakoś nie wspominam tego najlepiej poza kilkoma fragmentami gdzie energia się objawiła i tych kilku momentów, w których Per podzielił się z nami joikiem. Były też warsztaty, szukanie samskiego buta, pizza, zgubienie telefonu, przedziwne miejsce noclegu, miłe spotkania, jakaś groteskowa i przygnębiająca potęga Wieży na Jasnej Górze... symetrycznie powtórzonej przez biało-czerwony komin na drugim krańcu miasta. W tym wszystkim koloryt miejscowy trzymany w ryzach przez kilka osób... Gdyby chcieć pokazać jaką wydmuszką jest KK to wystarczy pojechać (paradoskalnie) do Częstochowy...
Przed Częstochową był koncert i warsztaty w Magazynie Kultury w Krakowie. Miło obserwować jak goście ze Szwecji (bo czasem byli to także goście ze Szwecji i byłoby wielkim błędem o tym zapominać!) przyglądają się ulicy Szerokiej i jak na drugi dzień dziękują, że mają okna na Kazimierz... i że Rynek i Wawel... ! Ej boy, chyba jesteśmy patriotami lokalnymi?! Szkoda tylko, że na Zamagurze nie mogliśmy pojechać! Next time?! Per podarował nam kilka joików i jeden okazał się możliwy do zagrania razem. W Częstochowie pojawił się następny... Bardzo puczające było pytanie o pęk piór  jaki miałem ze sobą i dopiero gdy wyjaśniliśmy, że to pęk lotek łabędzia (bo oczywista jest potrzeba posiadania na koncercie skrzydła łabędzia...?!), Per kiwnął głową ze zrozumieniem... Nasze koncerty przestają być koncertami i wielu ludzi wychowanych na przebojach robionych do radia i na estrady ma prawo być rozczarowana?! Bo jaką muzykę można grać lotkami z łabędzia? Sam się nad tym zastanawiam! Ciekawa jest także sytuacja z trembitą huculską. Zagrałem na niej, bo daje wspaniały burdon pod stojące akordy 12-stki i joik A., ale także dlatego, że Samowie mają bardzo podobne trąby sygnałowe luur (lur) i w taki sam sposób okręcane korą brzozy! Per zmieścił swój joik w naszym utworze (pierwsza wersja opublikowana jest na CD "Enjoy Trees!" dla Greenpeace), ale do następnej wspólnej aranżacji musiałem trembitę huculską rozłożyć na dwie części i zagrać na grubszej "jak na didjeridu"... Po latach przerwy, grałem na koncercie techniką didjeridu na połowie huculskiej trembity na wyraźne życzenie Sama śpiwającego joik... To było doświadczenie z serii: "dźwięk, który otwiera umysł". Kiedyś pisałem felietony pod tym tytułem, oprotestowanym przez dziwnych ortodoksów katolickich. Per przypomniał nam jedną ze starszych opowieści o tym skąd wzięła się nazwa Kraków? Pochodzi ona od kruka i Joik Kruka nagle nabrał specjalnego znaczenia.
A jeszcze wcześniej był moment gdy zadzwoniliśmy do Janka A. z prośbą o pomoc w przetransportowaniu dwojga gości z Sapmi do centrum Krakowa... to jest ten błysk doświadczenia i zrozumienia, że to co dzieje się prawdziwie trudno analizować, oceniać, doszukiwać się znaczeń i doceniać wagę... Dzieje się i tyle. Dwie osoby z bagażami i czarna pustka pomiędzy międzynarodowym portem lotniczym, a centrum Krakowa. My wiemy, że w tej czarnej dziurze mieszczą sie kury grzebiące w ziemi podwórek, kundle (ciągle) na łańcuchach, pola ..., trzy jabłonki, asfaltowe (ale wyboiste po staremu) drogi, "złodziejówki", dzielnica bogaczy i zielona łąka czyli krakowski Central Park... Goście tego nie wiedzą... ile razy sami byliśmy w takiej sytuacji i z tego mroku samsary wyłaniali się nasi wybawiciele wiedzący o kurach, kundlach i central parkach...!

Wiem, wiem... więcej o joiku, o paskach i bębnach, o szamaniźmie, o tundrze, o ukrytych źródłach... o starej kulturze Europy... Będzie, będzie, ale nie dzisiaj jeszcze, jeszcze nie teraz.
Na focie A. : górująca postać z tyłu to Tomek -Rolnik- Czermiński (z synem), Małgosia -Tekla-, Lotta Willborg Stoor (w koszulce organizacyjnej!), Per Niila Stalka i Wasz sprawozdawca.

Saturday, April 21, 2012

Excercise Cold Response

W marcu tego roku odbyły się kolejne wielkie manewry wojskowe Cold Response, których gospodarzem była Norwegia. Tego typu manewry w terenach arktycznych odbywają się od 2006 roku, a tym razem uczestniczyło w nich ponad 16 tys. żołnierzy z 14 krajów. Byłoby o nich całkiem cicho gdyby nie zaginięcie, a potem katastrofa wielkiego samolotu transportowego Herkulesa C-130, którego szczątki znaleziono w pobliżu Kebnekaise. To najwyższa góra Szwecji i jedna z najwyższych za kręgiem polarnym. Wyszliśmy na nią w 2009 roku i przechodziliśmy pod nią w 2010! Na tym terenie nie ma zasięgu dla telefonów komórkowych i mimo sprzętu wojskowego minęło sporo czasu nim odnaleziono wrak samolotu. Niestety, była to także tragedia załogi - zginęło 5 osób! Obecnie w Kanadzie na spotkaniu wojsk operujących w arktyce debatują specjalne siły z USA, Rosji, Islandii, Danii, Szwecji, Finlandii i oczywiście samej Kanady. Wszystko to wygląda bardzo niepokojąco i potwierdza to także główna "obserwatornia" w postaci Centrum Studiów Międzynarodowych i Strategicznych w Londynie.  Jej dyrektor - Heather Conley nie pozostawia złudzeń co do tego, że szykuje się ostra kampania o odsłaniające się pod wpływem ocieplenia klimatu, złoża cennych minerałów. Najbardziej niepokojące jest to, że w ramach ćwiczeń wojska zajmują się technikami tzw. riot control czyli mówiąc prościej pacyfikacją wystąpień ludności miejscowej.
Poza tym, że następnym razem pod Kebnekaise nie rozbijemy namiotu ze strachu przed Herculesem, który może walnąć w okolicę, to jeszcze swobodne sikanie w tundrze będzie pewnie rejestrowane przez patrole wielu wojsk? Jak nasikam przypadkowo na ukryty zwiad to technikami riot control zostanę obezwładniony... Jest cholernie smutne, że czarne scenariusze z filmów cyberpunkowych zaczynają się sprawdzać i to na ostatnich naprawdę dzikich terenach Europy i w reszcie Północy.
Tym bardziej wydaje się ważne aby wiedzieć o co właściwie chodzi i co to jest ta Północ. Sprawa jest znacznie poważniejsza niż się wydaje, bo zniszczenie tych prawdziwie dzikich połaci Ziemii jest aktem nie tylko fizycznym. Północ jest określeniem na specyficzny stan umysłu i bez tego subtelnego spostrzeżenia nie bardzo można zrozumieć i praktykować m. innymi fenomen joik-u. Joikning to bardziej stan naszego umysłu niż artystyczna manifestacja i dlatego mody na joik na szczęście nie przewiduję.

We czwartek zagraliśmy koncert w Kawiarni Naukowej i była to także premiera współpracy z Małgosią Teklą Tekiel. Przyjemność była spora, bo to jedna z tych nielicznych osób, która nie pyta tylko słucha i gra. A jak gra! Elektryczna gitara basowa to jest ostra maszyna, ale rękach Tekli ma ten poszukiwany przez nas walor melodyczno-rytmiczny. Mirek Badura całkiem już swobodnie zmienia brzmienia i możliwości thereminovoxa... a granie z takimi ludźmi jest satysfakcją samą w sobie. Także Kawiarnia Naukowa, miejsce małe, ale o bardzo określonym klimacie, okazała się miejscem gdzie może pojawić się muzyka. Na Kazimierzu są właściwie same małe miejsca, ale to dobrze, bo 10 metrów od nas odbywał się koncert znakomitej muzyki... w Chederze! Tomek J. z Ch. wpadł zaniepokojony naszym hasłem przewodnim: ethnoise ... na moment aby sprawdzić, czy na wąskiej uliczce Jakuba, pomiędzy klubami trzeba będzie ustawiać busa dla wzajemnego wyciszenia koncertów...
Kiedy się ma świadomość, że na każdej uliczce Kazimierza zaczyna się właśnie koncert.... to te kilkadziesiąt osób na sali ojawia się jako miłe i zapracowane zainteresowanie. I to jest ten real... gdyby wszyscy tak chcieli / musieli się sprawdzić to by nam znacznie ubyło gwiazd i pieszczoszków! A tak, to browary płacą, gazety tłoczą do głów bo mają umowy i reklamy, radia ulegają presji i kasce (i nie mówię o tych, które służą wyłącznie do zarabiania kasy z samej definicji i podstaw ich istnienia, ale o tych na które idą także nasze podatki) i do tego zawsze się znajdą kluby (także nie prywatne...!), które dotują. Dlatego konsekwentnie apeluję o likwidację Ministerstwa Kultury, które tylko utrzymuje ten obieg i spełnia rolę jedynie wielkiego Wujka. Jest interesujące, że jednym z efektów działania społecznego ruchu Obywatele Kultury jest w jednym z miast likwidacja wydziału kultury na rzecz społecznej rady kultury. Chciałbym mieć jakikolwiek wpływ na to do kogo idą pieniądze z budżetu. Teraz jest tak, że ekipy najbardziej "komercyjne" i umoczone w skomplikowane systemy obrotu kaską prywatną mają jeszcze państwowe wsparcie za to tylko, że grają koncert. A kiedy organizujesz coś o sporej wartości edukacyjnej, społecznej i kulturalnej (bo o sztuce nie mówię - ona jest zarezerwowana dla protegowanych kuratorów), to musisz sobie na to zarobić z biletów. Czyli wszyscy zrzucamy się kolejny raz, po podatkach i płaceniu za reklamę w kupowanych pismach itd. To jest chory układ i tyle.

Ostatnie dni to mrówcza guerrilla promocyjna i informacyjna związana z wizytą artystów z Sapmi. Przylecą we czwartek ze Sztokholmu i następne trzy dni to będzie spora dawka pracy i uważności. Muszę przyznać, że wiele osób i redakcji bardzo pięknie zareagowała na nasze prośby o pomoc. Poza stałymi naszymi wspierającymi ekipami jak Fragile czy Magazynu Skandynawskiego Zew Północy także Redakcja Glissando zachowała się wspaniale! Wczoraj jeszcze doszedł wywiad dla Etnosfery i mamy nadzieję, że jeszcze ktoś się zainteresuje? Muszę wspomnieć także o Antonim Krupie i Radiu Kraków, a jutro mamy mały występ w Radiofonii. Po tych dniach z joikiem, sztuką i kulturą Samów podam listę tych mediów, które chociaż miejscowe to za darmo niczego zrobić nie chcą. Zobaczymy, komu na kulturze naprawdę zależy? I nie jest trudno zgadnąć kto to taki?! Ale może nas zaskoczą, obudzą się... zobaczymy.
Nasze własne media działają niezmordowanie i polecam całkiem aktualny i jeszcze ciepły wywiad z Per Niila Stalką jaki przeprowadziła A. i jest dostępny na naszej głównej stronie.
Na mojej focie jest kamienny Dumający Sam z miasteczka za kręgiem polarnym - Galliware (wymawia się: Jaliware). To ilustracja do pierwszego akapitu tego wpisu...