Tuesday, May 30, 2006

Karpaty Karpaty


No i siedzę w tym miasteczku dziwacznym i chorym.... ratuje się małą statystyką : 16 koncertów zagranych do końca maja to już jest oki ale cieszy proporcja : 12 to USA, Niemcy i Słowacja... a 4 to Wrocław (2x), Tychy i Poznań.
Właśnie wróciliśmy z małej trasy do Bratysławy i Wrocławia. W stolicy Słowacji zagraliśmy koncert na scenie A4 w ramach imprezy zorganizowanej przez pismo Vlna. W najnowszym numerze tego magazynu o sztuce (nr 25) jest duży wywiad z Ania na temat Projektu Karpaty Magiczne zatytułowany - citime sa ako nomadi - z kilkoma, świetnie zreprodukowanymi fotami Bogdana Kiwaka. Jest też recenzja naszej płyty Sonic Suicide o jakiej tylko śnić... a do tego płyta CD pt. Zvukova Vlna, na której jest m.innymi nasza muzyka.
Ten numer pisma to edycja Vysehradska i są też nasi krajanie, szczególnie cieszymy się z sąsiedztwa z materiałem dotyczącym Pawła Althamera. No i jak nie lubić Słowacji, u -nas ??? - będzie to możliwe dopiero pośmiertnie. Wyjątkowo może się przytrafić po otrzymaniu Nobla lub Oscara... ale i tak podziękujemy wtedy - w słowenczinie....
Była jeszcze miła kawa na... Dunaju. Jak zwykle na kawiarnianej łodzi, przcumowanej na wysokości naszego ulubionego hotelu Danube, spotkaliśmy się z Siną i Dankiem (Dlhe Diely), Bogdan fotografował zawzięcie, więc coś tu dokleimy za kilka dni.
Rano, po nastepnej kawie, tym razem w Instytucie Polskim, który wspierał festiwal i nasz pobyt na Słowacji, przemknęliśmy przez Czechy do Wrocławia.
Na festiwalu Energia Dźwięku działo się wiele i my pracowaliśmy też dość sporo. Dwa warsztaty dziennie i w trzecim dniu dodatkowo koncert. Gadanie z Wojckiem Czernem o mizerocie naszej sceny niezależnej, bardzo miłe gadanie z perkusistą i załogą odnowionego Robotobiboka, gadanie z...... jak to przy takich okazjach. Maciek i Arek uwijali się jak frygi i z rozkoszą kaprysiliśmy troszkę, jak to artyści.
Myśleliśmy, że to tylko w Krakowie sobie dworują z Warszafki ale na Rynku we Wrocławiu zastaliśmy wystawę pt. 160 lat bezpośredniej linii kolejowej Wrocław - Berlin.... super! To może kiedyś i do Warszawy będzie miał Wrocław połączenie kolejowe bez przesiadek...
W poniedziałek rano wskoczyliśmy do busa i około południa (po desancie Ani na UJ) dojechaliśmy w widły Dunajca i Kamienicy Nawojowskiej, do miejsca gdzie stawiają największą palmę, gdzie sanktuarium religijne urządzono na Rynku, który od ponad 700-lat był miejscem wolnym od ideologii i przyjaznym dla różnych ludzi... I tu przyszło mi do głowy, że najczęściej budyń ma kolor brunatny, czy to nie znamienne?

Tuesday, May 16, 2006

After party...


Trasa w USA zakończona i jesteśmy już w Karpatach... Troche trudno się przestawić na bardzo już zatęchły budyń rozlewający się od Warszawy. Dobrze, że Bałtyk i Karpaty są jakąś zaporą, przynajmniej na jakiś czas!
Relacje z Terrastock 6 i Mt. Shasta Tour jakie wiszą poniżej niech zostaną takie jakie są : troche poszarpane, bez interpunkcji i polskich znaków, czasem o zachwycie, a czasem o trudnych porównaniach. Słucham WFMU z NJ i jest mi tak bliskie : wiem, kto prowadzi audycję, gdzie można wypić kawę w przerwie nagrań i to, że właśnie kończą remont ulicy nieopodal wejścia. Kartkuję książkę-album Johna Suitera pt. Poets on the Peaks o obecności Gary Snydera, Philipa Whalena i Jacka Kerouaca w Górach Kaskadowych.
Przypominam sobie piękne, białe od śniegu góry na północy Kaliforni i w Oregonie. Szczególnie Mt. Shasta utkwiła mi w pamięci i to zdziwienie Larrego : jak to, skąd wiecie o Mt. Shasta? Ludzie, gdzieś z dalekich europejskich krain wpisali sobie : Mt. Shasta Tour. Skąd wiemy? Tu właśnie jest to o co chodzi! Ale wiecie : kto jest ten kto pyta, a kto słucha itd. itd. Odpowiedź brzmi : Mt. Shasta jest biała, a Dunajec przebija się przez Pieniny...
Mam piękną wizję muzyki z naszej trasy i może uda się to ujawnić jeszcze w tym roku?
Za tydzień gramy w Bratysławie na festiwalu Vlny (Fala - artystyczne pismo czytane na Słowacji i w Czechach)i we Wrocławiu na festiwalu Energia Dźwięku. Do poduszki czytam "Sny i śnienia" Natalii LL (drugą już książkę pokazującą niezwykłą pracę tej Artystki, bliższą nam także przez osobę Bogdana Kiwaka, który studiował fotografię u LL). Siłą opanowuję się aby nie plasnąć mocniej w ten monstrualny budyń ale jeszcze nie teraz, niech podejdzie jeszcze bliżej, niech objawi cały swój bezsens i kuriozalny prowincjonalizm. Z budyniem się nie walczy - po budyniu się ślizga. Wykorzystaj budyń do własnych celów, użyj budyniu jak faszystowskich plakatów, którym można dokleić drobiazg i zmienić ich przesłanie. Niech budyń popracuje trochę na nasze konto! No więc pobawmy się trochę...

Tuesday, May 09, 2006

ToNic Blues


Po koncercie w klubie Tonic ze dwa razy wpisywalem (okolo drugiej w nocy) cos niecos na bloga ale wszystko diabli wzieli... Moze to i lepiej, bo pewnie bym obrazil wiele osob. Tak wiec ostatni koncert trasy Mt. Shasta odbyl sie i wybrzmial. Bylo sporo ludzi, a gralismy w towarzystwie grup : Effi Briest i Telepathe. Effi to kilka dziewczyn grajacych na wszystkim, Telepathe to miejscowa slawa i tez graja na wszystkim (jak wszyscy tutaj). Gralismy na pozycji drugiej i poszlo (dla nas) dosc mocno. Dla oceniaczy garsc informacji : biletow sprzedano 123 sztuki, do tego zespoly wpisaly ze 20 osob i byli (jak zawsze) jeszcze znajomi Krolika! Nie wierzcie jak Wam ktos powie, ze na ..... (tu wpisz znana Ci kapele o niebo lepiej grajaca od Karpat) bylo 300 osob, bo do Tonic'u tyle sie nie zmiesci.
Okolo polnocy wracalismy przez most zerkajac na Manhattan i spotykajac znajomych muzykow... jak na Kazimierzu. Oczywiscie na Kazimierzu kiedys, bo teraz juz tam pewnie nie zagramy. Musielibysmy wyslac nasze plyty do oceny i kwalifikacji (ewentualnej), a plyt juz nie mamy bo poszly w Tonic'u. Ale ToNic, jakos damy rade. Jeszcze przed koncertem i dzis rano tez pijamy kawe i zajadamy sie bajglami w fajnym miejscu. Widac z niego sporo i wystarczy wlasciwie ustawic kamere na - on - aby nakrecic nowe ujecia do kawy i papierosow 3...a czasem do Matrix Zielonypunkt!
Ale zycie muzyczne tu tetni, VooVoo z kazdej knajpki na nas lypie, najwiecej plakatow na drzwiach przybytku o nazwie PYZA - european cusine... Kayah jest tu wydarzeniem roku 2006 (jeszcze wprawdzie nie przyjechala ale tak przeczytalismy na wielkim plakacie kolo szyldu Ziola do Polski...)a slyszelismy i o innych ambasadorach kultury, ktorzy nadciagaja. No ale coz - kazdy orze jak moze. Przy kolejnym bajglu przyszedl esm od Nataszy z wyrzutem - na blog sie pisze a do dziecka nie! A co to dziecko, ktos to czyta jeszcze, poza Toba i ekipa (pozdrawiam Stinkiego i reszte ekipy, yo!). No i teraz jest mi glupio, bo wlasnie czytalem maila od Rafala z Hati .... i Oni tez to czytaja! Dzieki, ludzie!
W NY jest bardzo ciekawie i np. dzisiaj mielismy takie zajecia : odwiedzilismy najwieksza ksiegarnie na swiecie (18 mil ksiazek lezacych obok siebie!) i ze dwie mniejsze (troche). Zrobilismy to (a bylo naprawde trudno) bo pewnie juz ksiegarnie powoli zamykaja? Zawsze cos sie ostanie i jak obrzyn w goralskiej chacie, tak i u nas musi ksiazka byc! Nawet jak czytanie bedzie scigane prawem. Potem nakarmilismy zolwia z Galapagos, ktorego musielismy podnosic we dwoch! Zolw nie w ZOO ale w prywatnym mieszkaniu kogos, kto zajmuje sie rybami kopalnymi. Dobra, juz dalej nie bede opisywal tego dnia. Dalej spimy na tybetanskich kobiercach. Dzisiaj tez (a jednak) znowu bylismy w Tonic, ale ToNic, ToNic...
Na jutro i pojutrze mamy tez ostry plan, np. spotkanie z wdowa po muzyku (i zalozycielu) grupy Oregon. Ale kto wie co to Oregon?
Generalnie cisna sie podsumowania : lecielismy dotad 6 razy (1 LOT plus 5 South West)tak wiec razem z powrotem bedzie 7 lotow... nagralismy w 3 rozglosniach freeform radiowych 3 sesje plus jedna w bunkrze, zarejestrowalismy sporo dzwiekow otoczenia pomiedzy Davis a Seattle, w tym gamelan w siedzibie Sun City Girls. Zrobilismy ze setke fotek i 5 godzin video, zagralismy razem festiwalem Terrastock 6 10 koncertow i jak dotad zebralismy ze setke unikatowych plyt. To tak na dzis wieczor, analizy poglebione beda pozniej. Sporo sie tu tez gra w metrze i mysle, ze ten zwyczaj rozladowal by spory scisk w krajowych klubach muzycznych...
Jestesmy zmeczeni maksymalnie i na dobra sprawe powinnismy ale bylo (i jest jeszcze) bardzo, bardzo interesujaco, bardzo, bardzo inspirujaco, bardzo, bardzo dobrze rokujaco na przyszlosc...
i tym budujacym akcentem koncze blogowanie z Ameryki - bez odbioru!

Monday, May 08, 2006

Mt. Shasta


Po koncercie w Santa Cruz i San Francisco zagralismy jeszcze w Davis ... trzy razy!
Byly to kolejno : koncert w schronie przeciw bombowym (!), koncert w klubie i koncert akustyczno-elektryczny w radiu KDVS (freeform radio). Ten ostatni eksperyment soniczny (gralismy na dlugim korytarzu, ktory slynie z efektow akustycznych i pomieszalismy troche akustyczne brzmienia z elektronika) przeprowadzilismy z Amy (Living Breathing Music). Happening w bunkrze i w radiu zostal zarejestrowany na niezlym sprzecie. Po tych (i innych doswiadczeniach) powrocilismy na chwile do Sacramento i tam spotkalismy sie z Larrym... No coz, tu zaczela sie nasza prawdziwa Mt. Shasta Tour! Larry, pol krwi Indianin jest z zawodu muzykiem, DJ i czlowiekiem, ktory - ogarnia wszystko - to ostatnie to cytat z Ghost Dog'a. Po niezwykle interesujacym wieczorze, ktory dla niektorych trwal do 4 rano wsiedlismy w samochod i ruszylismy w skladzie : Anna, Larry, Andy i ja - do Seattle. Trasa ta jest na dwa dni jazdy samochodem i wiedzie przez polnocna czesc Kaliforni i Oregon. Na granicy tych stanow wznosi sie na ok. 4 600 m n.p.m. swieta gora Indian nazywana Mt. Shasta. Larry szybko nas rozgryzl i dlatego pierwszy postoj wyznaczyl na przepiekny wodospad pod Gora. Tecza od rozbryzgujacej sie wody, biala od sniegu (lodowiec) Mt. Shasta i oszalamiajaca przyroda byla dla nas jak potezny kop energii. Spogladajac na Gore pozbywalismy sie powoli nadmiaru emocji skumulowanych w niezbezpiecznym natezeniu po kilku dniach w Bay Area. Nasza podroz zaczela przypominac mityczne wedrowki Ginsberga i Snydera... Sorry, ale tylko takie skojarzenia pojawialy sie przy kazdej nastepnej godzinie naszej podrozy. Okolo polnocy zjawilismy sie w domu na przedmiesciu Portland. W domu trzy kobiety i dwa koty oraz... kupa dobrego sprzetu muzycznego i samej muzyki. Po przegadaniu polowy nocy musielismy jednak troche sie przespac i ranek rozpoczal sie od sniadania okolo 10 w fajnej knajpce w artystycznej dzielnicy Portland. Zaczynamy zalowac, ze zrezygnowalismy z koncertu w tym miescie (ze wzgledu na czas i komplikacje komunikacyjne - musielibysmy wrocic do Portland z Seattle gdyz takie daty byly dostepne)ale juz Larry pogania i obiecuje nowy ciekawy przystanek. Oregon jest zielony i przepiekny ale moje lesne serce krwawi na widok calych gor ogolonych z lasu do gola... Oczywiscie mam swiadomosc proporcji i roznych innych spraw ale jednak... Po godzince pojawiamy sie przy czyms zupelnie kosmicznym. To cos to posiadlosc i jednoczesnie muzeum-galeria-pracownia-happening place artysty Richarda Tracy. Instalacje i aranzacje, przedmioty i sytuacje, obiekty i miejsce prowokacji - a wszystko wykonane z odpadow w postaci metalowych przemiotow, tasm, kul, dzwigni i lozysk, starych kaskow itd. itd. Sam artysta jest postacia takze niezwykla i caly nasz tam pobyt jest poczatkowo testem na to czy jestesmy dosc cool (test najwyrazniej zaliczamy) a pozniej zamienia sie w happeningowe niby zwiedzanie ekspozycji. dostajemy kawalki drutu z kolorowymi sznurkami i naszym zadaniem jest zawieszenie ich na wybranych przez nas obiektach. Po lustracji naszych dokonan gospodarz przystepuje do coraz intensywniejszego wykladu z teorii sztuki i Jego uwagi na temat istoty obrazu i tego co naprawde (co to znaczy?) widzimy - sa powalajace. A czuje obraz doskonale i widac to na fotografiach z Jego galerii w nobliwych katalogach sztuki (wydanych i w USA i np. w Niemczech).
Po tym wszystkim jedziemy w ciszy nastepne godziny i dopiero widok Seattle pobudza nas do kontaktu z zewnetrznoscia. Jedzonko w Meksykanskiej knajpce, koncert w ciekawym miejscu (przy dosc szczuplej widowni ale z udzialem muzyka Sun City Girls) to juz pewien rytual. Przestajemy juz czuc zmeczenie, ktore dopada nas juz od czasu do czasu. Na koniec bonus w postaci noclegu w olbrzymim centrum dowodzenia, lofcie i pracowni muzycznej i filmowej Sun City Girls. Dosc powiedziec, ze czesc pomieszczenia zajmuje tam pelny zestaw gamelanu z Sumatry. Jezeli ktos z Was nie wie co to gamelan to informuje, ze jest to zestaw kilkudziesieciu gongow, metalofonow i gongow poziomych, obrotowych i ksylofonow... do tego ze trzy zestawy perkusji, kilkadziesiat instrumentow strunowych, detych itd. glownie z Indonezji. Czujemy sie tu jak w naszej (dawnej juz) Galerii Stary Dom. Tyle, ze tu sie to najwyrazniej docenia. Musze tu zawiesic opowiesc bo godzina jest pozna. Wspomne tylko, ze troche sie zapoznalismy z tym co robi SCG i Seattle... A moze to nudne? No bo potem polecielismy samolotem do Chicago i tam znowu gralismy w lofcie z dwoma ekipami, ktore by w Polsce powalily wielu... No i znowu w tym Chicago zagralismy w radiu na zywo i polecielismy do NY. Teraz siedzimy w pracowni dywanow i piszemy Wam o tym.
Jutro gramy w klubie Tonic.