Monday, October 27, 2008

Po Sopatowcu


Wczoraj wieczorem dotarliśmy do naszej "wieży" w Krakowie. Po kolacji zapakowaliśmy Eryka do taksówki i pije teraz pewnie poranną kawkę w Wiedniu. Do tej sesji jeszcze będę wracał ale tak na gorąco kilka konkretów : zarejestrowaliśmy materiał na płytę, która może okazac się cennym dopełnieniem 10-lat naszej pracy! W sesji zagrali : Eryk Arn, Andrzej Widota, Anna Nacher i ja. Piotr Pietrzak zarejestrował sesję doskonale mimo partyzanckich warunków. Dodatkowo powstała osobna rejestracja zrealizowana przez Mirka Badurę, który zanotował pr~óby i cały krajobraz soniczny Sopatowca (na dodatkową płytę). Ania nagrała dwa cudowne kawałki z solowym głosem (jeden z nich to rewelacyjny duet z Andrzejem i Jego samplerem!) na składankę, kt~óra przygotowywana jest gdzieś daleko od Polski. Waldek z młodym asystentem i filmowcem nagrali na dwie kamery kilka godzin całego wydarzenia i będzie z tego relacja filmowa w dwóch wersjach. Nie dotarł do nas Bogdan i był to dla nas duży zawód ale zrealizowałem z pomocą Waldka (filmowe oko!) i nieznajomych sesję fotograficzną tak jak było w planie. Muzyka przerosła nasze oczekiwanie, Sopatowiec się spisał i wszystko było naprawdę intensywne i mocne. Gitara elektryczna w rękach Eryka to jest naprawdę duża sprawa! i Andrzej spokojnie ale zawsze trafnie, zawsze z wyczuciem i wyobraznia! Ania się rozkręciła i pojawił się ten ! głos! a ja się cieszyłem jak dziecko i coś tam też zagrałem. Celebracja zakłada udział przyjaciół i tak się stało. Nie wszyscy dotarli ale było więcej osób niż zakładałem. Do tego Gosia i ekipa Sopatowca, która potraktowała nas naprawdę serdecznie. No i nawet elektrownia dała radę...a obawia~łem się, że wysadzimy korki i całą siec. Więc wszystkim bardzo, bardzo dziękuje! Zrobiliśmy razem coś naprawdę ważnego i dalszy ciąg nastąpi! No i na koniec przeprosiny i oświadczenie. Przepraszam serdecznie za nie odpisanie na pytanie zawarte w komentarzu do ostatniego wpisu budyniowego. Na usprawiedliwienie mam tylko to co opisałem (zorganizowanie tej sesji nagraniowej zajęło mi nieco czasu) i to ,że data koncertu i sesji wisi na naszej stronie od miesiąca) oraz to, że nie chcę bloga traktowa jako reklamy i planu zajęc. Wyjatkowo podaję, że następny koncert gramy w Gdansku, w klubie Zak 30.listopada 2008r. Oświadczenie dotyczy także ostatniego wpisu w moim blogu. Chodzi o wykluczanie z kultury, to nie jest mój wymysł tylko stan naszej publicystyki kulturalnej, sposobu doboru artystów dopuszczanych do tzw. zaistnienia, organizacji festiwali itd. To nie jest skarga (dajemy sobie radę bez tego świata) ale ta praktyka jest chora i żywi zazwyczaj miernoty. Wytwarza też konsumenta kultury, który zna się na jazzie bo ma płytę A.M.Jopek i uczestniczy w altertatywie muzycznej bo jest fanem Muńka. Ten typ jest zazwyczaj wielkim rzecznikiem polskości co wywodzi z doświadczeń podróżnika bo był w Turcji i raz w Złotych Piaskach. To o tych ludziach są reklamy piwa. I co, nie wolno mi tego widziec? Pan Marek Kamiński, w kolejnej swojej reklamie opowiada o tym, że podróż jest jak firma ( a może odwrotnie). Mnie się myli to z ibupromem na Evereście. I co, musi mi się to podobac? Robie swoje, a jak się nie podoba to pa!

Wednesday, October 22, 2008

Sopatowiec session

Kiedyś wpadliśmy na pomysł aby celebrować 10 lat naszej pracy i aby to robić we właściwym miejscu. Koncepcja rozwinęła się w plan zagrania i nagrania wspólnego koncertu z naszymi inspirującymi muzycznymi przyjaciółmi : Erykiem, Vanessą i Andrzejem. Potem przyszła myśl aby to zarejestrować także kamerą filmową... No i wszystko powoli się układa. Logistycznie to jest dość trudne zadanie gdyż mamy do czynienia z przeniesieniem studia nagrań wraz z realizatorem naszych ostatnich płyt ("Sonic Suicide", "Mirrors", "Cyber Totem"oraz kilkunastu wydawnictw z serii World Flag Records) - Piotrem, do stodoły w górach, sprawieniem aby trójka naszych gości-muzyków z trzech stron świata ( USA,Austria, Śląsk) znalazła się na Sopatowcu oraz aby ekipa filmowa z Łodzi sprawnie dotarła na miejsce itd. itd. Cała nasza ekipa jest oczywiście większa, bo dochodzi do niej Mirek jako mistrz nagrań (ma rejestrować dźwięki systemem -field recordings- niezależnie od głównego realizatora nagrań czyli Piotra), Bogdan ze sprzętem fotograficznym...
Mimo kłopotów i trudności organizacyjnych, nikłych funduszach cieszę się bardzo na ta akcję. To ważna i konkretna rzecz jaką robimy my i wspomagająca nas ekipa. To wielka przyjemność zrobić coś całkiem obok i całkiem po swojemu. Dziesięć lat to trochę czasu, dla nas bardzo intensywnego. Wyszło mi, ze nagrywaliśmy nieomal po 2 płyty rocznie przez ten czas, zagraliśmy kilkaset koncertów i graliśmy w miejscach od zimnej Szwecji po Kalifornie i to po kilka razy! Wiem, wiem - nie zdobyliśmy platyny... ale jakie to ma znaczenie? Jeżeli po tych latach jesteśmy w stanie zorganizować coś takiego jak nagrywanie płyty w górach z tak interesującą ekipą to nazwałbym to prawdziwym sukcesem. Kilka ostatnich dni sporo biegałem po górach, odwiedziłem też Gosię na Sopatowcu i pora roku plus pogoda wydaje się bajeczna! Planujemy też after party z rytmami z Bułgarii i wszyscy liczą na znaną kuchnię Gosi. Ciekawe kto dotrze do nas? Kto zada sobie trochę trudu aby poszukać w górach koncertu? No bo przecież byłoby jakoś tak żałośnie, aby Karpaty Magiczne celebrowały tyle wspaniałych lat w jakimś obrzyganym klubie gdzie roi sie od głodnych duchów! Bo kluczem tu jest : dotarcie, wysiłek, intencja.
Będziemy celebrować ten szczególny czas bo już wiemy, że wiele rzeczy ulegnie zmianie. To fajne czuć, że stajemy się dużo bardziej radykalni niż dawniej, a to...tak, tak... to co za nami jawi się nam jako szansa, której wielu nie wykorzystało. Zostawiamy to za sobą. Karpaty Magiczne jakie znaliście (mimo systematycznego wykluczania nas z obiegu kultury w Polsce) już nie istnieją. Przed nami widzę fantastyczne inspiracje, plany muzyczne i niezależność. Ale z pewnością to nie będzie już to samo. Czuję to i słyszę już w nowych rzeczach jakie zaczynamy grać i przyswajać sobie powoli aby je kiedyś zarejestrować i pokazać innym.
Myśląc o pracowitych dniach jakie nadchodzą, czuję wielką wdzięczność.

Tuesday, October 14, 2008

Etnobotaniczne Pieniny

W ostatni piątek ruszyliśmy kilkuosobowa ekipą w Pieniny. Jak to zwykle bywa w tego rodzaju przedsięwzięciach kilka osób się wykruszyło ; jeden się zagubił a inni mieli coś ważniejszego. Tak bywa... ale etnobotaniczna wyprawa to nie jest coś zwyczajnego więc byłem pełny entuzjazmu. To uczucie jest w Polsce potrzebne bo już zaczynając od procesu wsiadania do autobusu PKS zaczyna się żmudna praca nad wybiciem z głowy wszystkiego poza poczuciem stłamszenia, niemocy i generalnie budyniu z przedwczoraj! Po pokonaniu w 3,5 godziny dystansu 100 km z niewielkim okładem (bardzo ciekawe było długie krążenie po Myślenicach wcale nie zakończone postojem!?), szybkim trawersem dotarliśmy do schroniska Orlica w Szczawnicy. Orlica to brzmi dumnie ale wygląda tak sobie. Wszędzie ten posmak zmurszałego PTTK, coś jakby w winnej piwnicy ze ścianami pokrytymi pleśnią - ale bez smaku świetnego wina. Słyszałem opinie, że od 25 lat się tam nic nie zmieniło ale to nie jest prawda bo zamontowano automaty prysznicowe na monety...
No ale jakoś dotrwaliśmy do rana i było to możliwe bo w nocy biegaliśmy do Lesnicy. Dość ciekawie musiało wyglądać kiedy w świetle latarki degustowaliśmy karpiele czyli brukiew na pienińskiej łące! Po takich atrakcjach noc poszła gładko. Rano z ulgą ruszyliśmy przełomem Dunajca do Czerwonego Klasztoru. Pogoda trafiła się niezwykle piękna więc i obserwacji było wiele chociaż już lulecznicy kraińskiej (jedno z ziół z tzw. maści wiedźmich) nie było. Zastanawialiśmy się twórczo co mogli jeść pustelnicy w Pieninach i nazbierało się tego trochę. Grupa była fachowa więc to sama przyjemność i ulga bo nie musiałem się tłumaczyć z "dziwnych" zainteresowań. Domki w CK okazały się prawdziwym hitem! Domek na 4 osoby ma dwa pokoje plus jeden wspólny z dodatkowa kanapą, do tego łazienka z prysznicem (nie na monety ale wcale nie stary...). Wszystko czyste i bez pleśni, nawet śladu budyniu.
Po zwiedzeniu klasztoru ( najstarszy zielnik, ogródek zielarski itd.) oraz obiedzie wykonaliśmy badania etnobotaniczne w sklepie spożywczym. To nie żart, godzinka minęła niepostrzeżenie nim zgłebiliśmy tajniki kilku maści z kasztanów, płynu pt. Lesana, płynu pt. Horec i innych specyfików w rodzaju maści sosnowej. Kocham Słowację! Wieczorem kilka innych tematów i dyskusja na temat charakteru narodowego w aspekcie etnobotanicznym czyli szukaliśmy "naszych" tradycji, które by można porównać do tradycji Samów, Inuitów czy Aborygenów... No i padliśmy na definicji " nasze" tradycje, jak zwykle i jak zawsze dość to deprymujące. Może więc zacząć stosować określenie z Ameryki : old nations? Bo to byłoby bliżej prawdy i daje jakieś pole manewru bez udowadniana, które "nasze" są bardziej "nasze".
W niedziele zaczęliśmy od doskonałego śniadańka ( w Orlicy się baliśmy, a tutaj z przyjemnościa i bez strachu ) i poszliśmy górami badając pozostałe tematy i fotografując fantastyczne w jesiennym słońcu : derenie, szakłaki, tarninę, wiciokrzewy, kaliny, bzy czarne, róże i wiele innych roślin. potem było dotknięcie kultury wołoskiej, grzyby, Natura 2000 i granie na instrumentach pasterskich. Echo świetnie pomagało i było coś ciekawego w tym naszym graniu, próbowaniu na fujarze pasterskiej, fletach bezotworowych, gajdicy i ligawie. Góry najwidoczniej to akceptują.
Do Szczawnicy dotarliśmy w świetnych nastrojach i ... budyń jak zwykle. W kasie PKS nie działał komputer, autobusy przepełnione, busy przepełnione - więc lądowanie w Polsce jak zwykle. Po kilku podchodach i blisko 4 godzinach jazdy przepełnionym autobusem wyskoczyłem na Alejach w Krakowie i pognałem do naszej "wieży". Wczesnym rankiem juz czekałem na lotnisku na Anię i okazało się, że kłopoty PKS są niczym w porównaniu z budyniowem naszego portu lotniczego. tak więc zamiast o 8.05 Ania w Krakowie pojawiła się około 18-stej. Szkoda nawet pisać, technika zaciskania ust i przetrzymywania jest przecież tak pomocna i wyćwiczona od dzieciństwa.
I ciekawie, że my się zmieniamy i wracamy np. z konferencji pt. The Intermedial City na McGill University w Montrealu ale paru dupków zarabiających kilka razy więcej niż my kiedykolwiek zarobimy plaska nam tym budyniem w twarz bezkarnie. Ale cóż, żyjemy w budyniu nie peirwszy rok i damy radę także tym razem. Na budyniowo i uśmiech jednego prezydenta pomagaja takie płyty jak : Pierre Bastien - se verla al reves, Kashtin - innu, Moondog z kompozycjami Mistrza z ... 1956 roku : te 14 kawałków to odtrutka na wiele aspektów budyniowa, a płytka Musica prehispanica pt. un dia maya to miodzio na te bzdety platynowej Marysi. A jakby coś jeszcze nie tak to odpalamy duet haino / yoshida z miłymi i melodyjnymi piosenkami daleko wykraczajacymi poza budyńską męską muzykę. Staram się nie być haterem ale Ania przywiozła mi koszulkę z napisem I love Haters... więc troszkę sobie pofolgowałem.
Książki o Inuitach powaliły mnie swoją zawartością ale także tym ,że są kraje-światy gdzie to się pisze, a nawet wydaje i autorzy nie muszą grać wariatów... Do tego wrócimy jeszcze bo teraz się odrywam i biegnę się odbudyniać z albumem Sztuka Inuitów i naprawdę nie jest to opis rajdu Pana Cejrowskiego po zakrystiach kościołów.

Sunday, October 05, 2008

Hektor Zazou

8 września 2008 roku, w Paryżu zmarł Hektor Zazou. Jego muzyka wywarła na nas wielkie wrażenie i dzięki albumowi " Songs from the Cold Seas" było nam łatwiej trzymać się naszego projektu z 1998 roku : The Magic Carpathians - Lost Space Project, z którego poczatek wziął muzyczny projekt o nieco skróconej nazwie. Chodziło o to, że idea syntezy muzycznej opartej o pewien wyczuwalny brzmieniowy smak psychogeograficznego obszaru nie była (i nie jest) zbyt oczywista. My to nazwaliśmy ethnocore i odnosiliśmy się do psychogeograficznej przestrzeni Karpat. Pamiętam jak wraz z muzyką z tego albumu (w tym wypadku chodziło głównie o aranżacje Zazou) otwierały się dla nas liczne bramy Północy. Wszystko co nas spotkało później : koncerty w Szwecji, Saamowie, Kalamark, hodowla fadno... a może i Kanada Ani i ten mój sen - o dwóch oszronionych niedźwiedziach płynących przez pokryte krą morze - przywiany z Jokkmokk zza kręgu polarnego, wszystko to poruszyły dźwięki Zazou. Jakoś niewiele napotkałem o Zazou w naszych mediach (ale mam z nimi świadomie rozluźniony kontakt) i tylko widzę, że niezmordowany Henek Palczewski ze swym ARS 2, utrzymuje ciągłość kultury (www.ars2.pl). A swoja drogą jest tak samo jak 20 lat temu : jedynie niezależne, kontrkulturowe działania podtrzymują ciągłość kultury. Działania instytucji i komercyjnych mediów niszczą ciągłość i zacierają związki i kontakty. Jednym z wytłumaczeń tego zjawiska jest to co określa się mianem " muzealnienia" kultury. Ale wracając do muzyki to jestem przekonany, że Zazou był tak samo wielkim zjawiskiem jakim jest dla wielu Peter Gabriel. Ale pewnie dlatego, że działał we Francji ( urodził się w Algierii i był Francuzem o skomplikowanych rodzinnych korzeniach) i nie grał rocka... sami wiecie. U nas by się nie przebił. W necie jest świetny opis koncertu w Pradze z 11 listopada 2007 roku! Opis i foty zamieścił Jaroslav Krbusek, znajdziecie bez trudu. Ciekawostką (dla mnie ważną) jest to, że jedną z ostatnich realizacji Hektora Zazou jest ścieżka dźwiękowa do filmu niemego "Męczeństwo Joanny d'Arc" Dreyera! Graliśmy własną muzykę do tego samego filmu w tym roku na zaproszenie Teatru Słowackiego. Podobno jeszcze przed końcem roku, pośmiernie wyjdzie ostatnia praca Zazou : "In the House of Mirrors"! Często krytykowany, a nawet wyszydzany Zazou był w wielu sprawach prawdziwym pionierem i kiedy się prześledzi z kim współpracował... sami zobaczcie!
Odkrywam prawdziwie wielki bałagan z Inuitami vrs Innuitami. Ktoś mi tu mówi, że co to za różnica ale to tak jak nam w USA próbowali wciskać znudzeni naszym uporem Afroamerykanie : a co to za różnica : Rosja a Polska...! Tym bardziej się dziwię bo każdy kto pracuje z internetem wie czym się kończy opuszczenie jednej literki w szukanym haśle. Rozumiem, że dla wielu ludzi to czy bęben jest zrobiony ze skóry renifera czy z pęcherza niedźwiedzia, nie ma istotnego znaczenia bo i tak najważniejszy jest kurs gry na "dziamba"...ale kochani : dajcie żyć po swojemu ludziom z Grenlandii, Alaski, Kanady itd. itd. Im nie jest wszystko jedno! I tak np. katajjaq to nie jest rodzaj kajaka tylko kobieca tradycja głosowych "pojedynków" z użyciem alikwotów i dźwięków naśladujących głosy zwierząt. Także - piseq - to nie jest mały członek (!) PiS-u ale rodzaj osobistej pieśni. Dla mnie ma znaczenie czy dowiem się coś o tradycyjnym śpiewie czy nagle zaskoczy mnie szczera twarz posła Mularczyka. Ale to tłumaczenie przypomina moją upierdliwą kampanie na rzecz ujednolicenia i rozsądnego stosowania nazwy didjeridu ( jej pisowni i sposobu wymawiania) oraz pogląd, że dmucha się w ten instrument normalnie, a nie bokiem czyli częścią ust. Mimo wielu zabiegów w Warszawie i tak dalej mówi się "didziuridziu" bo tylko tak umiał Wielki Znawca. Pisze się też z namaszczeniem "didgeridoo", a ja zostałem zmarginalizowany jako dziwak jakiś... chociaż ryby i żółwie z oryginalnych zdobień moich pierwszych trąb jakoś mocno zawładnęły wyobraźnią wielu polskich mistrzów.
Za kilka dni przypadnie kolejna rocznica pierwszego polskiego wejścia na Everest. Dokonała tego Wanda Rutkiewicz 16.X.1978 roku. Jak wiadomo, zaginęła we wschodnim Nepalu i z niezgody na Jej śmierć mamy dziś szeptana teorię, że wcale nie umarła ale zeszła do Sikkimu i żyje tam spokojnie. Sam jestem rzecznikiem tej teorii i chcę wierzyć, że tak jest. Rutkiewicz ma "szczęście" bo o rocznicy Jej wyczynu media przypomną... w kontekście dziejów Papiestwa. Gdyby tego kontekstu nie było? Swoja drogą : jakie dawne to czasy! Na Everest chodzi się dzisiaj na samym ibupromie i wychodzą (?) tam nawet panie z biura i niepełnosprawni. Tylko mam nadzieję, że nie wyjdzie na jaw, że Rutkiewicz urodziła się na Litwie...
Zabawny przejaw miejskiej partyzantki, zwanej subvertising'iem zauważyła Ania na parkingu pod naszym osiedlowym super(???)marketem. Na samochodzie zauważyliśmy znak ryby, którym ozdabiają w celach reklamowych swoje pojazdy odrodzeni Chrześcijanie (nie wchodzę tu w szczegóły). To się dość często widzi... ale tym razem w środku ryby umieszczono napis : sushi...
Czyż to nie piękne!?

Friday, October 03, 2008

Tym razem Kanada

Inuici to ludność pochodzenia azjatyckiego, która zamieszkuje Grenlandię, USA (Alaskę), Syberię i Kanadę. Ale są w Kanadzie także Innuici (2 x n) i są to leśne plemiona indiańskie, które mają nieco inną kulturę. Inuici, zwani także Eskimosami mają bardzo interesujące zwyczaje, mitologię i muzykę obrzędową, w tym niezwykłe techniki wokalne. Bardzo ciekawe są obchody święta pęcherzy z użyciem suchych łodyg pasternaku i pęcherzy ryb i ssaków upolowanych w roku poprzedzającym rytuał. Wszystko to bardzo przypomina kulturę Saamów i Ajnów. Od jakiegoś czasu bardzo to mnie zajmuje i jak to bywa - po wyprawie do Jokkmokk w Szwecji, którą zapoczątkowaliśmy eksplorację Północy (chociaż wcześniej bywaliśmy już w okolicy...) - trafia się Ani zobaczenie ziem Inuitów w Kanadzie. Jutro leci do Montrealu i jest szansa na parę innych miejsc w okolicy. Tym razem ja i kocia zostajemy w domu. Mam nadzieje na ciekawe wydawnictwa i fotografie bo jestem przekonany, że bez dotknięcia miejsca gdzie żyją ludzie o interesującej nas kulturze nie możemy do końca zrozumieć wielu inspiracji, ograniczeń i kontekstów. Niby to oczywiste ale w praktyce nie całkiem realizowane. Za oknem ciemno i wilgotno więc łatwiej trochę zrozumieć długie obrzędy przy ogniu i dobrym jedzeniu. Czyż nie robimy tego w grudniu i my? Szyld nieco inny ale jak zwał to zwał a sens wymusza natura i tyle.
W szklanej kuli kłębi się od strasznych gęb ( jak to określał Witkacy) - wszystkie jakby oszalałe i chore?! W dziale szołbiznesowym szklanej kuli moda na macierzyństwo, tym razem bliźniaki Pana Panasewicza, troszkę wcześniej były opowieści o tej ostrej (kiedyś) paniusi z Kombi. Ale Kombi gra teraz na imieninach nowobogackich i na studenckich imprezach już spokojnie mogą zarabiać bezlitośni krytycy systemu z Kultu. Ale muszą sie pilnować bo powraca Kora z Piątym Elementem...u wozu! Ale generalnie to ACHTUNG ! ACHTUNG! bo grasuje wielki kot lub młoda snieżna pantera czyli irbis. A ludzie się po Himalajach za nią naganiali, nawypatrywali i nic = bo siedzi koło Liszek w Galicji! Tak więc Ania ma farta, że się nie będzie musiała przez kilka dni bać irbisa. Chociaż właściwie co taki irbis może nam zrobić? Nie podskoczy przecież nam tu kociniak jakiś. Bo się napuści na niego kibiców albo stoczniowców i kot jak ich zobaczy to nie przetanie wyć i wybałuszać oczu. Bo Eskimosi nawet nie dadzą rady naszym chłopom...co żywemu nie przepuszczą! Można mu też szybko pokazać fotkę naszego prezydenta i to już będzie zagłada!