Sokół wędrowny w latach 50. XX wieku właściwie został w Polsce wytruty przez radosne stosowanie DDT w rolnictwie. Po kilkunastu latach odnotowywano kilka par gniazdujących, a obecnie mówi się o kilkunastu parach? Szybkość z jaką ten ptak potrafi latać przekracza 300 km/godzinę i pewnie ma kwalifikacje znacznie większe niż znakomici piloci F16?! Niestety, trucie jest w dalszym ciągu stosowane, już nie DDT, ale arszenikiem tak! Zatruty gołąb łatwiej niż inne ptaki wpada w szpony ( a szpony sokół ma naprawdę imponujące) sokoła i jest kłopot. Sokół wędrowny jest ściśle chronionym gatunkiem i każda jego obserwacja jest cenna, nie mówiąc o żywym (nawet jak kedwie...) dorosłym ptaku... więc wczoraj i dzisiaj trwała akcja poszukiwania ratunku i szybkiego dostarczenia ptaka do szpitalika dla ptaków drapieżnych przy UR w Krakowie. Szansa na odratowanie chorego sokoła jest niezbyt duża, ale jakaś jest i koniecznie trzeba próbować. Foty jakie udało mi się zrobić podczas oględzin znalezionego (w mieście!) ptaka są gratką dla każdego ornitologa. Na fejsie kilka bardzo różnych osób z dużym zainteresowaniem lajkowało fotę ratowanej sokolicy (bo okazało się, że to sokolica mająca ok. 3 lata) i to bardzo jakoś krzepi. Widać, że nie jesteśmy całkiem obojętni na takie ultra dzikie istności? To nic, że lajkowało znacznie mniej osób niż w przypadku doniesienia Adama Wajraka, że osrał go gołąb, bo tu raczej chodziło o sokoła wędrownego niż o inne względy.
Dość długo nie pisałem, bo pierwsze dni stycznia były dość napięte i pracowite... jeszcze szlifowałem książkę. Redakcja i korekta w wydaniu A. jest zawodowa, a więc bezlitosna i odzierająca autora ze złudzeń o geniuszu... to proces bolesny, ale jakże niezbędny w sytuacji kiedy książka zaczyna jawić się jako coś zupełnie innego niż prosty zbiór informacji o roślinach.
Z tej ciężkiej pracy nad
ego udawało mi się uciec na chwilę z pomocą czytania trzech książek równolegle. To świetna praktyka i idzie mi to już całkiem nieźle, w czym spory udział mają oczywiście te konkretne książki:
Steve Jobs (Waltera Isaacsona, kiepsko tłumaczona... ale Jobs załatwia wszystko),
Szaleństwo marszu (Jacquesa Lanzmanna) i rewela w postaci rozprawki
Etniczność sp. z o.o. (Johna L. Comaroffa i Jean Comroff).
Jobs to Jobs... ja bym to kazał czytać i uczyć się na pamięć studentom, którzy stękają do kamery lub wylanych ze studiów kolegów redaktorów gazet, że nie mają pracy i perspektyw. Nigdy nam nie zdradzają czy coś potrafią i tylko chwalą się tym, że studiują, lub że mają dyplom albo dwa. Z takim nastawieniem pozostaje dzisiaj jako pewna perspektywa dobrej roboty już chyba tylko seminarium duchowne...
Szaleństwo marszu to klasyka gatunku czyli samo sedno ekstremalnych doznań związanych z trekkingiem, marszem, wędrowką. Lanzmann jest błyskotliwy, old schoolowy i do bólu prawdziwy, więc raczej w Budyniowie się nie przyjmie.
Prawdziwą perełką jest
Etniczność zp. z o.o. Generalnie jest o tym, że różne nacje, plemiona, małe narody, First Nations, ludy tubylcze i pozostałości po nich zaczynają się odkrywać i organizować jak firmy, spółki, korporacje. Polega to na uzyskiwaniu osobowości prawnej (dla np. rady wodzów albo starszyzny zjednoczonych plemion), zastrzeganiu logotypów i dochodzenia tak zwanych praw do tradycyjnej wiedzy nazywanej m. innymi
prawem do dziedzictwa intelektualnego w zakresie miejscowej flory i fauny! Zaczyna się też kształtowanie
etno inwestycji,
przemysłów etnicznych,
biopolityk itd. Moja etnobotanika Karpat i Bałkanów będzie jak znalazł i jakby niektórzy mieli olej w głowie (a nie budyń) to by zamiast beznadziejnie głupich i prostackich wyciągów narciarskich zajęli się biopolityką... Do smakowitych kąsków w tej książce należy świetne studium etnobotaniczne dotyczące kaktusa
Sanów (buszmenów) czyli
xhoba (
Hoodia gordonii),
ID-OLOGII, testów genetycznych (za niespełna 200 dolców robisz sobie test i dowiadujesz się, że masz przodków w Gruzji, albo wśród Irokezów (to lepiej bo może mają swoje kasyno i spore zyski?) i należy ci się pióropusz?
Bardzo mi się podobała historyjka szamanki Moon Owl... która szamaniła (za kaskę rzecz jasna) i legitymowała się kursami u Indian, którzy okazali się po pewnym czasie nie być Indianami... Rewela... mania wiary w dyplomy dotyka najwyraźniej nawet szamanów...
Kiedy będziecie pili coś w Hard Rock to miejcie świadomość, że sieć ta należy do plemienia Indian Seminolów, którzy kupili ją za pieniądze z własnych kasyn wybudowanych w rezerwatach... i to teraz Indianie są właścicielami Flaying V - gitary Hendrixa i gorsetu Madonny... czyli relikwii amerykańskiej pop kultury. Jednocześnie Indianie zabiegają o zwrot przedmiotów należących do ich własnego dziedzictwa, rozsianych po muzeach w całym kraju. Jak się tak zastanowić to tzw.
etnokapitał od dawna czuli twórcy góralszczyzny, teraz organizują się tak także Ślązacy i jak ruszą Kaszeby...
Nasi lewacy cieszą się z końca kapitalizmu, a tu wyrasta całkiem nowy, kapitalizm etniczny, który trudno będzie nie popierać?!
Wstęp do nowego roku (bo ja jednak czekam na luty...) w warstwie muzycznej jest niezwykle ekscytujący. Po pierwsze to sesja z Berlina, która jeszcze troche musi poczekać, ale za to będzie dostępna za free dla wszystkich.
Fantastyczna jest płyta
Inuit - fifty-five historical recordings czyli zestaw najstarszych rejestracji śpiewów i bębnienia z Grenlandii. Część nagrań wykonano w 1905- 1906 roku! Znakomity jest opis nagrań, który świadczy, że field recordings jest już mocno pogłębioną praktyką i wielowątkową wiedzą. Do tej samej rodziny
płyt bardzo cennych należy
Tibetan and Bhutanese Instrumental folk music.
Ile z przepisywania takich wydawnictw powstanie w Polsce prac dyplomowych... tych znawców, którzy po tak ciężkiej robocie pirackiej czekają już tylko na znakomite oferty pracy?
Szkoda, że w tym popapranym budyniowie dalej wszystko usmarowane ciągnącą się masą wygładzającą wszelkie zagłębienia w korze mózgowej.
Na focie sokolica i niech się uratuje i odleci daleko!!! Bo tylko wędrowcy mają szansę na ratunek.
No comments:
Post a Comment