Sunday, August 26, 2012

Wiedeń, Bern i źródła Renu

Po tundrze każdy wyjazd wydaje mi się nie do końca konieczny, albo wręcz zbędny. Tym razem jednak mieliśmy wielką ochotę na spotkanie ze starymi znajomymi, którzy żyją w uciążliwym i nudnym dobrobycie starej Europy. Wiemy, że kapitalizm się załamał, demokracja nie zdała egzaminu itd. itd. i tym bardziej chcieliśmy się utytłać w tym zgniłym systemie zanim lewacy zaprowadzą nowy ład i zamkną nas w łagrach. Poza tym były jeszcze wakacje, a nikt nas nigdzie nie zaprosił poza Wiedniem, Bernem i tajemniczym kolektywem z jakim mieliśmy działać w Alpach. W podstawowym i logistycznie najsprawniejszym składzie, ruszyliśmy zatem na południowy zachód.
W Wiedniu odebrali nas z dworca Eric i Vanessa. Jeszcze tego samego dnia, a raczej nocy, słuchaliśmy koncertu muzyki elektronicznej w zasłużonym dla tego gatunku klubie słusznie urządzonym pod wiaduktem i torami kolejki miejskiej. Solowy koncert zrobił na nas dobre wrażenie i tylko papierosy jako dekadencki dodatek do hipsterskiej aż do bólu postawy artysty cofnęły nas o kilka lat wstecz... Nic nie sprzęgało, nic się nie kłębiło, a grało... pewnie dlatego, że nie było pana Rysia z panem Witkiem, co się znają na kablach i mają lutownicę zawsze gotową do lutnięcia. W naszym postępowym budyniowie panowie Rysiu i Witek są nieodzowni i to oni dają zawsze pierwszy artystyczny dreszczyk w kategorii teatru absurdu. O, jak mi brakowało tych fachowych nawoływań: idzie / nie idzie / nie mam sygnału oraz pytań o to czy męski czy żeński? Ot, zachodnia zgnilizna i zgubny perfekcjonizm, który odbiera pracę małorolnym chłopom po zasadniczej elektrycznej.
Po wypiciu lemoniady przed klubem pełnym hipsterstwa zaschnięty budyń z moich butów odpadał płatami. Rankiem poszliśmy w miasto... a miasto Wiedeń jest dość interesujące do momentu gdy nie trafimy na główny plac i te wszystkie inne place z wykwitami megalomanii i przyciężkich idei. Kraków wydał się nam koronkowym cackiem i uciekliśmy do mieszkania. Na kilka godzin przed koncertem zainstalowaliśmy się w jednym z najmodniejszych, niezależnych miejsc w Wiedniu. Surowe i zrujnowane wnętrza trochę nas zaskoczyły, ale nie takie kluby widzieliśmy w Bay Area i podłączyliśmy wszystko co niezbędne z pomocą minimalnej ilości sprzętu. Eric i Vanessa obiecali nas wesprzeć więc nagle przeistoczyliśmy się w interesujący kwartet. Przed nami zagrała miejscowa ekipa ze świetnym muzykiem z Afryki Południowej, z którym od pierwszych chwil nawiązaliśmy miły kontakt. Słuchając tej ekipy żartowaliśmy, że gdyby ktoś tak grał w Polsce to miałby już w nosie muchy przeogromne, a może nawet ze dwie tse-tse. Chociaż nie, bo w budyniowie wszystko zależy od tego czy ma się kolegów w poczytnej (jak sama twierdzi...) gazecie, tygodniku i tivi... i czy zna się dobrze oblatanych w budowaniu marki (budowanie marki jest jakąś obsesją kuratorów, kuratorek i innych bardzo artystycznie i światowo zorientowanych młodych wspaniałych), w ostateczności pozostaje jakiś browar i jego dyrektorzy kreatywni, kreatywni czasem do bólu, który pojawia się gdy oglądamy ich wymysły. No więc goście zagrali tak, że zrobiło się całkiem miło. Przyszła kolej na nas i okazało się, że na znany nielicznym bo niszowy w Polsce zespół, wspomagany przez dwójkę Amerykanów, przyszło całkiem sporo ludzi w wieku od około dwudziestu do około sześćdziesięciu lat plus znany nam dotąd jedynie z wymiany korespondencji i tekstów redaktor magazynu Skug. Mimo tego, że brakowało mikrofonu, a my dysponowaliśmy małą częścią własnego sprzętu, udało się w kilku momentach osiągnąć przyzwoitą klarowność naszej muzyki i mam poczucie, że to wystarczyło.Słuchacze zdawali się rozumieć prostą zasadę, że dostają muzykę w technicznym opakowaniu klubu.
Świetny wieczór, dobra muzyka przy pakowaniu gratów i mała, nocna kolacyjka w mieszkaniu naszych przyjaciół utwierdziła mnie w przekonaniu, że ten wyjazd ma jakiś sens.
A później było już tylko lepiej. Spotkanie z Willym Grimmem i jego żoną, później z Gerardem Widmerem i sam koncert w sali prawdziwego ośrodka muzyki, powstałego dzięki pracy i doświadczeniu kilku mądrych ludzi, a nie z łaskawej dotacji wujka ministra, było jak udrożnienie tchawicy zatkanej budyniem. W Bernie także wiele spacerowaliśmy i do dzisiaj nie mogę uwierzyć, że rzeka przepływająca przez miasto jest krystalicznie czysta, a ludzie spływają nią do centrum... bo podczas upałów jest szybko i miło. A u nas Wisła - Królowa Rzek gęsta jak gnojowica, a kasa idzie na Sacrum Profanum. To tak jakby w gumiakach wybrać się do opery i mieć do tego rozporek z urwanymi guzikami. Szkoda słów i tylko żal, że te gumiaki przyrosły nam na stałe...a guziki gdzieś przepadły. Prawie cztery dni w Bernie dały nam wiele przyjemności i inspiracji, ale także zwykłego wytchnienia. 
Ostatnim i najbardziej tajemniczym etapem naszej podróży na zgniły zachód była wyprawa na wezwanie człowieka, który od dziewięciu lat opracowywał ramy znaczącego spotkania w niezwykłym miejscu w Alpach. Nie wchodząc w szczegóły była to wyprawa dość karkołomna, ale dotarliśmy w niezwykłą dolinkę leżącą na wysokości około 2 300 m i okoloną znacznie wyższymi szczytami Alp.  Pracowaliśmy tam przez dwa dni mieszkając w zaimprowizowanym obozie namiotowym. Coś jakby muzykować i medytować w Dolinie Pięciu Stawów w Tatrach. Droga do Zurichu wzdłuż Renu i jego arcyciekawych przełomów dał nam wiele do myślenia.
Powrót do budyniowa zaczął się już w Zurychu. Po pierwsze dworzec autobusowy z jakiego mieliśmy autobus wyglądał tak jak stary dworzec w Sofii jakieś 15 lat temu... A potem, już przy wsiadaniu budyń buchnął na nas szerokim strumieniem. Wystarczyło usłyszeć od pana (... i władcy autokaru) kierowcy, że osoby o różnych nazwiskach nie muszą siedzieć razem, bo przecież wiadomo, że nie mogą być mężem i żoną, a potem instrukcję jak mamy postępować aby wszystko w autobusie "pozostało w stanie nowości" i o tym, że powinniśmy powstrzymać się od wcierania czekolady w oparcia foteli... Przy barwnym opisie co możemy, a co raczej nie robić w ubikacji i że jeżeli już to mamy starać się trafić w dziurę... wymiękaliśmy ze śmiechu. Przestaliśmy się śmiać kiedy pan kierowca z wyraźną satysfakcją zarządał od nas po 15 euro za każdy duży bagaż ponad dwa dopuszczalne... Ile jeszcze będziemy męczyli się z głupimy ludźmi maskującymi słomę w butach białymi skarpetkami i odorem tzw. "przemysławki".
Ale koncerty, Alpy, jezioro smoka i energetyczne spotkania dały nam siłę aby przetrwać aż do Krakowa i przetrwaliśmy!
Na gorąco podsumuję nasz wyjazd tak: żyjemy w kraju namiastek, powierzchownych, a często tylko pozornych działań, w kraju gdzie jest zbyt dużo publicznych pieniędzy, gdzie młodzi wujkowie i ciocie od kreowania marki i sztuki współczesnej rozlewają się bezkarnie w naiwych akcjach i prostackim nie/rozumieniu sztuki, gdzie politycy zawłaszczyli całą przestrzeń publiczną i buduje się pomniki wojnie, gdzie liczy się wyłącznie władza podziału wyszarpanych tu i tam dóbr... w takich warunkach trudno jest zwyczajnie żyć i nie wyć!
No i zaraz po przyjeździe mamy prawdziwe problemy: Kora i jej Wielki Konopny Dziad plus piesek narkoman, prostak od jointów robiący marny happening w marnej tivi, jakieś sranie w banie Palikota...
Jedyne co można w tej sytuacji zrobić to pracować ponad siły i bez większych przerw i mieć w planie wyjazd gdziekolwiek.


 

No comments: