Wróciliśmy dzisiaj wczesnym rankiem z kolejnego tego lata, bardzo udanego wyjazdu do Europy Środka. Katowice około 6. rano przywitały nas drobnym kapuśniaczkiem i widokiem zamroczonych alkoholem młodych ludzi... Sonosfera była równie przygnębiająca, po słońcu, kulturze, doskonałej organizacji festiwalu i znakomitej muzyce oraz zjawiskowej biofarmie pod Linzem w Austrii.
Klangfestival #5 to lokalny, mały festiwal organizowany przez załogę świetnych ludzi w okolicy małego miasteczka i w oparciu o bio farmę. Jest to żywa antyteza obecnego "tryndu" festiwalowego w Polsce, który mieści się gdzieś pomiędzy Przystankiem Woodstock, gdzie podobno w przyszłym roku ma wystąpić sam Pan Bóg (bo już inni wszyscy święci byli...), a OFF Fest. gdzie już w tym roku wystąpił sam Pan Bóg w duecie z Jimi Hendrixem. Ten prowincjonalny "trynd" dawno temu wyznaczył wieszcz: a teatr mój widzę ogromny! Oczywiście rozumiem potrzebę edukowania szerokich mas i znalezienia zajęcia dla absolwentów szkół zawodowych i innych młodych, którzy jak się im nie pokaże Pana Boga palcem, to nigdy Go nie zobaczą... ale tak by się chciało coś dla dorosłych?!
Na szczęście dla nas, niezbyt daleko od tej krainy budowania (budyniowania?) marki i tanich chwytów wydziału promocji miasta i gminy, organizuje się całkiem inne festiwale i muzyczne spotkania. Klangfestival był doskonałym przykładem na odmienny punkt widzenia i trwałe korzenie kontrkultury. Po pierwsze; nie miał być wielki i nie miał gromadzić tysięcy ludzi, którzy mieli by się obligatoryjnie bawić. Po drugie był zdecydowanie autorski, co oznacza, że nie kupujemy Pana Boga, bo jest już wylansowany i ma blisko z wakacyjnej trasy, ale zapraszamy te ekipy, które cenimy, które są intrygujące muzycznie i realizują swoje własne programy od lat. Do tego potrzebne jest jednak rozeznanie, osłuchanie, dobre środowisko i odwaga. Nie wystarczy notesik pt. koncertowe lato 2012 - Europa. No i inna jest sama organizacja festiwalu, który jest nastawiony na kontakt, na wspólne muzykowanie, na obieg, a nie na dobrą zabawę dla mas. Od lat staramy się tłumaczyć wielu organizatorom, o co w tym chodzi, ale zawsze wiedzą lepiej i rodzą nieznośne megafabryki z setką zespołów w jeden wieczór, grających po 20 minut każdy, albo dokładają mszę. Wszystko po to, aby zadowolić publiczność, tak jakby nie wiedzieli, że naszą publiczność zadowolić się nie uda nigdy i niczym właściwie.
Festiwal rozpoczął się nieoficjalnym, ale doskonale zorganizowanym wieczorem we czwartek 6. września w lokalnym klubie i pod wezwaniem: klangfestival warm up / open impro / bring your klangwerkzeuge and join.... Przyjechaliśmy tam późnym wieczorem, już po piewszym secie jamu, ale i tak Ania wsparła ekipę muzyków z USA / Finlandii / Austrii, aż było miło słuchać i być tam! To pierwszy ruch jaki należy wykonać: dać muzykom pograć i spotkać się, wymienić uwagi i obserwacje, wypić razem piwo, wino i colę. To od tych pierwszych spotkań i miłych odkryć wspólnych znajomych, tras, klubów i poglądu na niezależny obieg kultury, zaczyna się dobra atmosfera i prawdziwy festiwal.
Na drugi dzień (piątek 7. września) nieco pospaliśmy w miejscu, które powinno stać się tematem innej opowieści i zostaliśmy przetransportowani na farmę położoną o jakieś 5 km od miasteczka, klubu i noclegu. Farma okazała się ekologicznym gospodarstwem rolnym. I tu jest ważne aby zaznaczyć, że wszystkie słowa typu: ekologiczna (jak tłumaczę biofarm), farma i gospodarstwo rolne oznaczają trochę co innego niż u nas. Ekologiczna (bio...) oznacza, że krowy są szczęśliwe i mają nawet mechaniczne szczotki do czochrania się po przyjściu z pastwisk, farma oznacza to, że produkuje się tu mleko, owoce i inne produkty rolne, a rolnictwo nie oznacza, że właścicle są na lipnej rencie, nie płacą podatków i siedzą w Norwegii, gdzie kładą flizy i podłogi... Właściciel biofarmy, ani na moment nie zaprzestał czynności jakie wykonuje każdego dnia i było to całkiem rewelacyjne! Krowy były tak aktywne, że nawet na chwilę ukradły show grupie teatralnej, a też nikt nie zalepiał im pysków kiedy miały ochotę porykiwać. Drugi krok ku alternatywnej imprezie: nie udajemy, że jesteśmy w centrum Nowego Jorku, a z Iggy Popem, to my ze szwagrem nie takie... akceptujemy, że jesteśmy na biofarmie, a krowy mają swe prawa nie tylko na wpisach aktywistów na FB. Pojadaliśmy doskonałe śliwki i jabłka z drzewek na farmie i obserwowaliśmy jak z kolejnych samochodów wysiadają znajomi organizatorów i każdy taszczy ciasta, chleby, konfitury i ciepłe dania... Stół ustawiony przy scenie plenerowej uginał się po godzinie od darmowego jedzenia, a barek zaimprowizowany pod starą jabłonią serwował piwo, colę i lemoniadę.
No i meritum ważne dla każdego, kto sporo koncertuje: dwie sceny plus cała farma jako scena dla teatru i naprawdę dobry sprzęt nagłośnieniowy, oświetlenie itd. itd. , a nie stare wzmacniacze wygrzebywane raz do roku z kanciapy elektryka gminnego...
Najbardziej zazdroszczę sprawnych, cierpliwych i życzliwych ludzi, którzy wszystko przygotowują i na wszystkie komunikaty ze sceny odpowiadają: zaraz zobaczymy co da się zrobić... A tym razem mieliśmy duży kłopot... bo po kilku ostatnich przepakowaniach i koncertach w Austrii i Szwajcarii... zapomniałem istotnej części naszego dość mało typowego sprzętu. Ale zobaczyli co da się zrobić i jednak udało się nam wszystko, czy prawie wszystko uruchomić.
Dwie sceny dlatego, że jedna z nich, plenerowa była właściwie uruchomiona tylko dla nas, a wszystkie pozostałe zespoły, które używają perkusji, grały w dużej sali koncertowej urządzonej w budynku gospodarskim.
Klangfestival #5 otwarł znakomity spektakl teatralny, potem był set czystej muzyki elektrownicznej i po dziewiątej wieczór - my z Ericem Arnem firmowani starym: The Magic Carpathians Project. Granie z Ericem zawsze jest sporym i mocnym doświadczeniem. Tym razem było jeszcze lepiej niż dotąd, a Eric wyraźnie zrelaksowany i rozegrany czwartkowym jamem był w znakomitej formie.
Zrobiła się noc i wszyscy przeszli do sali koncertowej na koncerty i sety ekip, które zadziwiały doskonałym brzmieniem, ale także pomysłem na kreację sceniczną. Do tego wszystkiego doszło stanowisko niezależnego radia (free form radio) urządzone w przyczepie kampingowej, z której koncerty były transmitowane. Reporterka tego Radia nie pytała Ani ulubionym, polskim pytaniem: jak się to wszystko zaczęło, bo to by znaczyło, że się nie przygotowała do programu... ale pytała o wiele innych spraw. I tu dochodzimy do konkluzji, że u nas brakuje prawdziwych dziennikarzy, a Ci co walczą o cokolwiek interesującego, to jakimś dziwnym trafem są wolnymi strzelcami i nie potrafią się zorganizować w nurt niezależnych mediów, poza jakimś sektorem internetowym, w którym jest jednak wielu przebierańców.
Podczas Klangfest. zagraly ekipy: OVO, Jarse, Dirt Deflector, Die Prasidentinnen Besuchen eine Kunstausstellung. Family Institute i The Magic Carpathians Project. Czystą radość z obcowania z energią samą w sobie dawało słuchanie i oglądanie duetu OVO z Włoch. Po koncercie pogadaliśmy trochę ze Stefanią Pedretti, znakomitą wokalistką i gitarzystką OVO (także solowy projekt), która jakoś nie mogła sobie przypomnieć koncertu w Warszawie, ale pamiętała znakomity koncert w Brnie (jest dostępny w sieci na You Tube). Kiedyś wylądowaliśmy na jednej składance z OVO i pamiętaliśmy tę formację, ale spotkanie oko w oko z Nimi to była czysta przyjemność. Stefania gra coś, co nazywane jest noisem, ale moim zdaniem jest to ten rodzaj noiseu, który nas interesuje najbardziej czyli noise zagrany i nie mierzony decybelami, a energią. Sceniczny image OVO był na Klangfestival znacznie mocniejszy niż ten z Brna, a przyjęcie publiczności (w tym muzyków innych grup) znakomite.
Nie chcę się rozpisywać o zespołach, bo wszystkie grały interesujące, niezależne od mody sprawy (Finowie!), ale przecież przy tego typu spotkaniu najważniejsze nie jest ilu ludzi oczarujesz w ten wieczór, ale to, czy Twoja droga jest oryginalna i własna i czy potrafisz to udowodnić przy podobnych sobie. Wbrew pozorom, muzycy w tego typu miejscach są bardzo wyczuleni na pustosłowie, gwiazdorstwo i brak oryginalności. Mamy tylko własną muzykę, takie miejsca jak opisywany Festiwal i delikatny obieg informacji. Nawet Pan Bóg jest chyba po stronie masowych, socjotechnicznych akcji?
Poza koncertami festiwalowymi moją uwagę zwróciło duo, grające jedynie podczas jamu w klubie (pre-festival jam), o nazwie Bird People, od których dostaliśmy bardzo ciekawe wydawnictwa. Słuchając tej muzyki na moment przenieśliśmy się do San Francisco...
Festiwal skończył się późno w nocy, a właściwie nad ranem. Rankiem wszystko było posprzątane, a krowy nucąc kilka riffów OVO i The Magic Carpathians Project poszły na pastwisko...
Około południa w sobotę, siedzieliśmy jeszcze na trawniku przed budynkiem gdzie nocowaliśmy i raczyliśmy się kawą i lemoniadą (typu hipsterskiej bionade) rozmawiając leniwie o tym i Ovym.
Eric Arn wkrótce przyjedzie na koncert ze swą formacją Primordial Undermind do Bydgoszczy... i nam to bardzo pasuje: razem bedziemy grali "tylko" w Krakowie, Austrii i USA, bo polskie piekiełko czuwa nad dobrym rozwojem budyniu mentalnego. No to: na zdrowie!
Na focie Ani: 2/3 TMCP, Klangfestival #5!
Mandala
1 week ago
No comments:
Post a Comment