Tak zwany okres świąteczny jest lekko tylko zakamuflowaną przemocą obcowania z fundamentami budyniowa, które obecnie ogniskują się w zawartości głównych stacji telewizyjnych. Prześcigają się one w wyszukiwaniu przeterminowanych (tanie... a może nawet za free w pakiecie z nowym takim samym gniotem) patriotyczno-rodzinnych filmów z USA i wszelkich innych sposobach aby wedrzeć do naszych głów i uświęcić kulturowe więzy, aby podtrzymać sprzedaż reklam w najlepszym czasie antenowym. Trzy nasze wielkie (od wielkiej pazerności) stacje na wyścigi pokazywały dyżurne wyciskacze łez, przypominają nam tragiczne historie, umierających i kalekich ludzi, tłustych biskupów-polityków apelujących o mniejszy materializm, a wszystko to pomiędzy blokami reklam, które zdają się już nie mieć końca. Ten piękny czas pokazuje też kto drapnął kaskę za świąteczne, rozśpiewane programy rozrywkowe, a kto musi się zabrać za podchody do wszelakich caryc telewizyjnych i innych szefów wszystkich szefów, bo wypadnie z gry. W tym roku mieliśmy festiwal schludnej i kulturalnej (prawie tak jak Piasek!) ekipy Enej (przepiękne życzenia i jakie wspaniałe głosy!) gotowego już do sprzedaży produktu budyniowego szołbiznesu, troszkę było mojego ulubionego Pektusa, który nie jest jeszcze taki gładki i plastyczny jak Enej... było też mocne wejście Afromentalu, który przedstawiał w skromnych słowach Wielki Juror w dupnej czapeczce. Kto wie, kto wie, co za rok w grudniu będziemy oglądali? Na tym tle dobrze wypada warszawska inicjatywa pod irytującym troszeczkę tytułem Kolęda Nova... świetny zestaw artystów i cudowne rozmnożenie fantastycznego kolektywu rodzinnego: Waglewski, osobno Waglewski Fisz, osobno Waglewski Emade, osobno rodzina Pospieszalskich czyli niezmordowany zestaw wspaniałych artystów. Przy takich tuzach Trebunie Tutki z Jamajką zostali skromnie zbici w jedno, a całość okrasił, niczym wisienka na torcie, sam pan Stańko. Bo to Kolęda Nova... taka nova jaka nova... ale koniecznie cały ten kram musiał się do Krakowa wybrać, aby dodać nieco święconej wody i tanich kadzideł kościelnych. Rozumiem tę staranność... Enej już czeka z Pektusem, a Afromental też ma ochotę. Nadchodzący rok będzie więc powrotem do alternatywy, bo obawiam się, że Enej podpisze większość umów z koncernami piwowarskimi na wielkie letnie koncerty.
Takie sprawy jak śmierć Ravi Shankara w budyniowych mediach właściwie nie została zauważona, a odejście w czasie tzw. świąt Jerzego Beresia nie pasowała widocznie do tzw. wiadomości/faktów czy informacji (jak mówi mój ojciec: starych czy nowych, ale zawsze nieprawdziwych...). Bereś jest przykładem na totalny budyniów, bo jeden z najbardziej interesujących i inspirujących artystów jest poza ścisłym środowiskiem właściwie nie znany. Bo w budyniowie zawsze będzie ważniejszy przedruk i małpie naśladownictwo. Aż mi się nie chce dalej pisać, Bereś i Hasior byli bohaterami mojej młodości i rodzinnych opowieści, a w dużej mierze mistrzami mojej muzyki. Niestety, doczekamy się raczej setnego przedruku bablaniny McKenny niż szerszego zainteresowania tymi artystami i sztuką jaką praktykowali. Widocznie budyniów lubi przy wódce pogadać o wizjach jakie dają "egzotyczne" rośliny. Trafia do masowego odbiorcy i musi się sprzedać, a przecież chodzi zawsze o kasę. Jak we wspaniałym kawale rysunkowym z dawnych czasów: z plątaniny nagich ciał resztką sił wysuwa się gość i woła: a miała być joga i zen?! Miało być święte ziele, a jest wynik destylacji ziemniaków... jak ze "świętami".
Mandala
1 week ago
No comments:
Post a Comment