Monday, May 08, 2006

Mt. Shasta


Po koncercie w Santa Cruz i San Francisco zagralismy jeszcze w Davis ... trzy razy!
Byly to kolejno : koncert w schronie przeciw bombowym (!), koncert w klubie i koncert akustyczno-elektryczny w radiu KDVS (freeform radio). Ten ostatni eksperyment soniczny (gralismy na dlugim korytarzu, ktory slynie z efektow akustycznych i pomieszalismy troche akustyczne brzmienia z elektronika) przeprowadzilismy z Amy (Living Breathing Music). Happening w bunkrze i w radiu zostal zarejestrowany na niezlym sprzecie. Po tych (i innych doswiadczeniach) powrocilismy na chwile do Sacramento i tam spotkalismy sie z Larrym... No coz, tu zaczela sie nasza prawdziwa Mt. Shasta Tour! Larry, pol krwi Indianin jest z zawodu muzykiem, DJ i czlowiekiem, ktory - ogarnia wszystko - to ostatnie to cytat z Ghost Dog'a. Po niezwykle interesujacym wieczorze, ktory dla niektorych trwal do 4 rano wsiedlismy w samochod i ruszylismy w skladzie : Anna, Larry, Andy i ja - do Seattle. Trasa ta jest na dwa dni jazdy samochodem i wiedzie przez polnocna czesc Kaliforni i Oregon. Na granicy tych stanow wznosi sie na ok. 4 600 m n.p.m. swieta gora Indian nazywana Mt. Shasta. Larry szybko nas rozgryzl i dlatego pierwszy postoj wyznaczyl na przepiekny wodospad pod Gora. Tecza od rozbryzgujacej sie wody, biala od sniegu (lodowiec) Mt. Shasta i oszalamiajaca przyroda byla dla nas jak potezny kop energii. Spogladajac na Gore pozbywalismy sie powoli nadmiaru emocji skumulowanych w niezbezpiecznym natezeniu po kilku dniach w Bay Area. Nasza podroz zaczela przypominac mityczne wedrowki Ginsberga i Snydera... Sorry, ale tylko takie skojarzenia pojawialy sie przy kazdej nastepnej godzinie naszej podrozy. Okolo polnocy zjawilismy sie w domu na przedmiesciu Portland. W domu trzy kobiety i dwa koty oraz... kupa dobrego sprzetu muzycznego i samej muzyki. Po przegadaniu polowy nocy musielismy jednak troche sie przespac i ranek rozpoczal sie od sniadania okolo 10 w fajnej knajpce w artystycznej dzielnicy Portland. Zaczynamy zalowac, ze zrezygnowalismy z koncertu w tym miescie (ze wzgledu na czas i komplikacje komunikacyjne - musielibysmy wrocic do Portland z Seattle gdyz takie daty byly dostepne)ale juz Larry pogania i obiecuje nowy ciekawy przystanek. Oregon jest zielony i przepiekny ale moje lesne serce krwawi na widok calych gor ogolonych z lasu do gola... Oczywiscie mam swiadomosc proporcji i roznych innych spraw ale jednak... Po godzince pojawiamy sie przy czyms zupelnie kosmicznym. To cos to posiadlosc i jednoczesnie muzeum-galeria-pracownia-happening place artysty Richarda Tracy. Instalacje i aranzacje, przedmioty i sytuacje, obiekty i miejsce prowokacji - a wszystko wykonane z odpadow w postaci metalowych przemiotow, tasm, kul, dzwigni i lozysk, starych kaskow itd. itd. Sam artysta jest postacia takze niezwykla i caly nasz tam pobyt jest poczatkowo testem na to czy jestesmy dosc cool (test najwyrazniej zaliczamy) a pozniej zamienia sie w happeningowe niby zwiedzanie ekspozycji. dostajemy kawalki drutu z kolorowymi sznurkami i naszym zadaniem jest zawieszenie ich na wybranych przez nas obiektach. Po lustracji naszych dokonan gospodarz przystepuje do coraz intensywniejszego wykladu z teorii sztuki i Jego uwagi na temat istoty obrazu i tego co naprawde (co to znaczy?) widzimy - sa powalajace. A czuje obraz doskonale i widac to na fotografiach z Jego galerii w nobliwych katalogach sztuki (wydanych i w USA i np. w Niemczech).
Po tym wszystkim jedziemy w ciszy nastepne godziny i dopiero widok Seattle pobudza nas do kontaktu z zewnetrznoscia. Jedzonko w Meksykanskiej knajpce, koncert w ciekawym miejscu (przy dosc szczuplej widowni ale z udzialem muzyka Sun City Girls) to juz pewien rytual. Przestajemy juz czuc zmeczenie, ktore dopada nas juz od czasu do czasu. Na koniec bonus w postaci noclegu w olbrzymim centrum dowodzenia, lofcie i pracowni muzycznej i filmowej Sun City Girls. Dosc powiedziec, ze czesc pomieszczenia zajmuje tam pelny zestaw gamelanu z Sumatry. Jezeli ktos z Was nie wie co to gamelan to informuje, ze jest to zestaw kilkudziesieciu gongow, metalofonow i gongow poziomych, obrotowych i ksylofonow... do tego ze trzy zestawy perkusji, kilkadziesiat instrumentow strunowych, detych itd. glownie z Indonezji. Czujemy sie tu jak w naszej (dawnej juz) Galerii Stary Dom. Tyle, ze tu sie to najwyrazniej docenia. Musze tu zawiesic opowiesc bo godzina jest pozna. Wspomne tylko, ze troche sie zapoznalismy z tym co robi SCG i Seattle... A moze to nudne? No bo potem polecielismy samolotem do Chicago i tam znowu gralismy w lofcie z dwoma ekipami, ktore by w Polsce powalily wielu... No i znowu w tym Chicago zagralismy w radiu na zywo i polecielismy do NY. Teraz siedzimy w pracowni dywanow i piszemy Wam o tym.
Jutro gramy w klubie Tonic.

No comments: