Ufff. Za mną ładnych 5 miesięcy głębokiego zanurzenia. Głównie w nie-pisanych-na-czas-i-zawsze-spóźnionych-tekstach, przygotowywanych-w-panice-zajęciach, od-kelndarzowej-i-od-zegarkowej-nerwicy (do przystanku biegnę dokładnie 2 minuty i 25 sekund w lecie oraz o 10 sekund dłużej zimą), koncertach-z-których-pamiętam-tylko-środek-lokomocji i what not. Sporo całkiem osób zna, niestety, te odmienne stany świadomości. Sięgnęłam dna w dniu, w którym ucieszyłam się, że mieszkam przy pętli, bo w ten sposób nie przegapiam przystanku, na którym mam wysiąść w drodze do domu. Jednym słowem, wszelkie możliwe stany upodlenia człowieka żyjącego w neoliberalnej cywilizacji postprzemysłowej ma za sobą, co sprawia, że jakoś trudno mi się podniecać czymkolwiek, co z daleka choćby trąci polityką. Życie jest proste; chce mi się spać, ale nie śpię, bo nie mam czasu, chce mi się jeść, ale nie jem, bo nie ma nic w lodówce (lodowka jeszcze nie nauczyła się sama wychodzić na zakupy, a przez 3 dni w tygodniu nie ma w domu tego cudowanego faceta, który ją zapełnia). Mówiłam, że WSZELKIE możliwe stany upodlenia... Ale wreszcie finał. Po tych kilku miesiącach nie jestem niestety znacząco bogatsza, ale być może odrobinę mądrzejsza (z naciskiem na "być może").
W każdym razie zobowiązania mniejsze i większe powoli wygasają, kilkanaście licencjatów brawurowo obronionych, wejście do budynku tylko na kartę magnetyczną i pora się przestroić. Przestrojenie zaczęliśmy od wyprawy do Budapesztu (wprost z zajęć, to wcale nie żart - po 5cio godzinnym ostatnim wykładzie i podróży taksowką do domu, pośpiesznym spakowaniu kosmetyczki, bielizny i skarpetek - "za wszystko inne zapłacisz kartą mastercard" - już siedziałam w samochodzie sunącym w kierunku na Budapeszt przez Banską Bystricę i Zvolen). O wystawach być moze napiszę gdzie indziej, a M. też na pewno napisze, bo Generation Z w OSA i wystawa Laszlo Moholy-Nagy'a w Ludwig Museum w pełni na to zasługują, ale na razie liczy się to, że dotarł zapach prawdziwych brzoskiwń i prawdziwej papryki. Nasz kosmos pełen jest rzeczy, które znikają. Znikł zapach i smak prawdziwych warzyw; nawet te na placu ledwo przypominają miejsca skąd pochodzą i już nie przechowują zapachu, jaki pamiętam z dzieciństwa. Wyglądają za to ŁADNIE - tą niezdrową urodą znaną z robionych w fotoszopie reklamówek. A więc żeby zjeść prawdziwe rośliny, trzeba udać się w podróż, albo hodować je na balkonie - tylko trochę z sentymentu, bardziej po to, żeby zachować rownowagę w swiecie, który coraz częściej wydaje się nieprawdziwy.
No comments:
Post a Comment